Mam obsesję na punkcie „A Trip Down Market Street”. Trzynastominutowego nagrania filmowego, na którym nie dzieje się nic.
To tylko kamera przyczepiona do trolejbusa, sunącego wzdłuż ulicy San Francisco w zwykły dzień. Ktoś przejeżdża. Ktoś przechodzi. Żadnej fabuły. Żadnych wodotrysków. Żadnej konkretnej opowieści, którą film próbuje opowiedzieć.
Nic szczególnego.
Rzecz jednak w tym, że widzimy to nic szczególnego, ale z 1906 roku.
Z czasów, kiedy Polska była pod zaborami. Gdy trzymał się carat. Hitler był nastolatkiem, marzącym o zostaniu malarzem – ciekawe jakby zareagował, gdyby wtedy, w tamtym roku, ktoś streścił mu jego przyszłość. I tak dalej, i tak dalej: Titanic jeszcze nie zdołał wypłynąć. Cztery dni po nagraniu miało miejsce trzęsienie ziemi w San Francisco. W zasadzie już parę dni po tym filmie, większość ukazanej na nim rzeczywistości była tylko historią.
Przede wszystkim na „A Trip Down Market Street” widzisz ludzi przy ich rutynowych zajęciach. Najzwyklejszych. Ot, jakiś zupełnie nieznaczący dzień z życia. Bez koloryzowania, bez kontekstu. Ludzie zaaferowani swoimi sprawami, starzy, młodzi.
Widzimy ich w codziennym wirze zajęć, taki jak otacza nas – zmieniły się tylko scenografie i narzędzia. Widzimy ich i wiemy, że oni wszyscy z tego nagrania, tak zwykli, tak normalni, tak zajęci swoimi sprawami, już nie żyją. W pewnym momencie filmu mężczyzna niesie dziecko na rękach – ono też już nie żyje. Od czasu tego nagrania, przeżyło całe swoje życie. I ile osób wie, jak się potoczyło. O co temu chłopcu czy dziewczynce w życiu chodziło. I ile im się spełniło.
Częściej „A Trip Down the Market Street” oglądam ze ścieżką muzyczną „Quantum – Time Is the Enemy”, gdzie tytuł kierunkuje treść, a także sekcję komentarzy. To już w zasadzie nie komentarze, a społeczność. Oglądałem go od czasu, gdy miał kilkadziesiąt tysięcy wyświetleń – dziś ma 34 miliony.
Cytuję spod filmu:
„Czas nie czeka na nikogo. Wydaje mi się, że miesiąc temu miałem 33 lata i większość życia przed sobą. Mam 73. Piszę swój ostatni rozdział. Było tak wiele rzeczy, które chciałem zrobić, tak wiele wersji mnie, którymi chciałem być jako młody człowiek. Odkładałem je. Zawsze było jutro, przyszły tydzień. Ale dla tych z was, którzy jesteście młodzi, istnieje tylko teraz. Nie skończcie żałując, że nigdy nawet nie spróbowaliście. Życie jest kruche, nigdy nie wiemy, kiedy wybije nasz dzień.
W maju 2020, gdy piszę te słowa, wciąż żyję. Choć prawie umarłem w sierpniu 2019 na nerkę, miałem też zdiagnozowanego raka prostaty. Wciąż jednak żyję, zmotywowany jak nigdy by sprawić, aby każdy dzień był przygodą. Dla tych, którzy tu komentują – chciałbym, byście czynili tak samo. Nie chcę słyszeć wymówek. Cytując Helen Keller 'Życie jest albo fantastyczną przygodą, albo niczym”. Jakie chcesz mieć?”.
„Ten film mnie trochę przeraża. Wyobraźcie sobie co będzie za sto lat. Ludzie będą patrzeć na nas tak, jak my patrzymy na nich na tym filmie”.
Reagujący alergicznie na patos niech mi wybaczą, ale wczoraj, oglądając Dania – Finlandia, w wiadomym momencie znów przypomniałem sobie o tymczasowości i kruchości wszystkiego, z nami na czele. O tym, że Zdzisław Beksiński nie musiał wcale malować wyobrażanych koszmarnych światów, tylko nas, tu i teraz, ze wszystkich stron otoczonych przemijaniem i śmiercią. Oszukujących się, wciskających w siebie złudzenia, bo nie dałoby się bez nich tego wszystkiego znieść.
I nie, moim celem wcale nie jest depresyjny ton. Tylko moim zdaniem, świadomość o tej stronie życia, zamiast zapominanie o niej, pomaga tym życiem, w szerokim tego określeniu znaczeniu, kierować bardziej tak, byś to ty nim kierował – wiedząc, co tracisz tego nie robiąc – a nie by ono kierowało tobą. Oczywiście i to nie wyjdzie idealnie, ale przynajmniej większa szansa, że będzie się próbować.
Wiem, że najłatwiej znaleźć wymówki sobie samemu, na cokolwiek. Zawsze się znajdzie. Człowiek jest wtedy wyjątkowo kreatywny. Ale wiem też, że te wymówki będą wyglądać jak najtańsza możliwa rzecz na świecie z perspektywy momentu, w którym będziesz już bez złudzeń wiedział, że do końca masz niedaleko.
***
Trochę podobnie można odebrać też „Gadające głowy” Kieślowskiego. Czyli w sumie po prostu sondę. Trudno nie myśleć, jak potoczyło się życie dalej tych, na których przeprowadzono ankiety.
W Wielkiej Brytanii był też program „Seven Up!”, gdzie od 1964 rozpoczął się ni to film dokumentalny, ni to reality show. Od tamtej pory, co siedem lat, powstają odcinki tego jak potoczyło się życie czternastu osób. Rozpoczęto od rozdziału, w którym byli siedmiolatkami. Ostatni odcinek, z 2019, opowiadał już o 63-latkach. Jedna z osób zmarła w 2013 roku.
***
Myślę, że kulisy podejmowania decyzji o tym, by grać dalej wczoraj, jeszcze będziemy poznawać. Konsultowano się z Eriksenem? Konsultowano się z Eriksenem i zgadzam się, że jego zdanie było najważniejsze. Selekcjoner reprezentacji Danii też powiedział, że piłkarze chcieli grać.
Sęk w tym, że nie wszyscy.
W tym choćby Simon Kjaer, a więc ten, który zareagował jako pierwszy w przypadku Eriksena. Ułożył go w pozycji bocznej. Zadbał o to, by nie było ryzyka udławienia się językiem. To Kjaer postanowił, żeby Duńczycy utworzyli szpaler. Potem pierwszy pocieszał partnerkę Eriksena, zaopiekował się nią w chwili, gdy nie wiedziała, co z jej mężem, przeżyje czy nie przeżyje.
Wszyscy w tamtej chwili dźwigali potężny bagaż emocjonalny, ale Kjaer nie niósł go w sposób pośredni, w taki, jaki nieśli go reprezentanci Finlandii, też przejęci – płaczący Arajuuri – czy nawet my. Kjaer faktycznie pomagał sytuację wyprostować. To jednak musiało wystawić swój rachunek i nie dziwi mnie, że nie wyobrażał sobie dalej grać. A jednak wyszedł na boisko, pograł, musiał jednak zostać zmieniony.
Nie wiem. Jeśli taki człowiek jak Kjaer, kapitan, z zasługami przy – już bez względu co się zdarzy – najważniejszej akcji turnieju, nie chciał grać, dla mnie to byłby mocny sygnał, by nie grać. A jednak postanowiono inaczej.
Chciałbym usłyszeć jego zdanie.
***
Kieffer Roberto Francisco Moore. Tak w dowodzie ma strzelec gola dla Walijczyków. Już za tą kreatywność rodziców przy nadawaniu drugiego imieniu nie tylko można, co wypada go lubić.
To – jak zwykle, z powodów fabularnych – jeden z moich ulubieńców, którym będę kibicował. Facet, który jeszcze kilka lat temu grał w piątej lidze. Facet, który wystąpił w reprezentacji Anglii C. W 2016 zamieniał Torquay na Ipswich za szalone 25 tysięcy funtów.
Kiedy Walia dochodziła do półfinału mistrzostw Europy, popularny Roberto Francisco był nigdzie. Zresztą, powiem dosadnie:
Był moment kiedy Piotr Malarczyk znaczył w angielskiej piłce więcej, niż Kieffer Moore.
Te proporcje się jednak nie utrzymały, a bramka Kieffera – pewnie nie znajdzie się na niczyjej liście najładniejszych, pewnie na to nie zasługuje. Ale to był konkretny lot. Sztuka uderzenia głową nie jest sztuką specjalnie docenianą, ale tu, jak wyszedł w powietrze, jak górował nad Szwajcarami – dla mnie perełka.
***
Pytacie w listach: Rosja czy Turcja, kto zaprezentował się gorzej?
Dla mnie Rosja.
Bo Włosi jednak musieli się wysilić. Pisałem już o tym wczoraj: w odwiecznej dyskusji, czy okazały rozmiar zwycięstwa wziął się stąd, że było tak dobrze u jednych, czy stąd, że było tak źle u drugich, nie mam wątpliwości: Włosi zagrali koncert. Turcja została zdegradowana do tego gościa, który w orkiestrze stoi w kącie i – pozdrowienia dla Wojciecha Łazarka – robi takie „plum, plum”.
Ale Belgia? No, nie twierdzę przecież, że zagrali źle. Ale oni dostali tu 2:0 na tacy. Nawet się specjalnie nie musieli wysilić, by strzelić te dwa gole. Wystarczyło rozpakować prezenty. Potem, owszem, mogło imponować, jak kontrolują wydarzenia boiskowe, co najbardziej wymowne po drugiej połowie, gdzie Rosja niby próbowała pomachać szabelką, a ostatecznie nawet nie oddawała celnego strzału.
Belgia wygrała na drugim biegu, gładko, i w Sankt Petersburgu. Turcy przynajmniej zmusili Włochów do wejścia na wyższe obroty, w dodatku to oni byli podejmowani w Rzymie. Ja tam wciąż nie zdziwię się, jak Turcja od drugiego meczu pokaże coś interesującego.