Futbol w cieniu dramatu. Boisko schodzi na dalszy plan. Cały piłkarski świat staje w miejscu. Myśli wszystkich kibiców są dziś przy Christianie Eriksenie. Chwyta za serce, gdy widzimy te wszystkie piękne hasła, które padają. Futbol je kocha. Karmi się nimi, każdym wyniosłym słowem, każdy patetyczny ton staje się miodem na jego uszy.
Kiedy Kopenhaga patrzyła na to, jak Christian Eriksen walczy na murawie o życie, Sankt Petersburg upajał się długo wyczekiwanym meczem Rosja – Belgia. Były do niego jakieś dwie godziny.
Myślicie, że futbol znalazł się w cieniu dramatu?
Sądzicie, że myśli kibiców były przy Eriksenie?
A może przeszło wam przez głowę, że piłkarski świat stanął w miejscu?
Nic z tych rzeczy. Sankt Petersburg nawet nie zauważył, że wydarzył się jakiś dramat.
***
Aż przypomniał mi się wiersz „Piosenka o końcu świata” Czesława Miłosza. Poeta konfrontuje nasze wyobrażenie apokalipsy (wyobrażenie na poziomie scenarzystów Netflixa) wraz ze zwykłymi obrazami prozy życia. Jego zdaniem koniec świata będzie takim samym dniem, jak co dzień. Wiecie – myślimy sobie, że to będzie nie wiadomo co, a może okazać się to żadną rewelacją, ktoś niespodziewanie wyłączy prąd i tyle.
Coś podobnego czułem przed meczem Rosji z Belgią. W takich chwilach wyobrażasz sobie, że reanimacja Eriksena stanie się tematem numer jeden turnieju – niezależnie od szerokości geograficznej. Cholera, to działo się przed chwilą. Ludzie muszą tym żyć – myślałem sobie. A myśli te pogłębiało obserwowanie Twittera czy portali, podających kolejne informacje. Każda próba podjęcia tematu w mediach społecznościowych z domieszką krytycznego albo oceniającego tonu kończyła się argumentami, które można sprowadzić do jednego – może i racja, ale nie czas o tym dyskutować. Nie wypada. Nie w takiej chwili.
A to w mediach społecznościowych dowód na to, że stało się coś naprawdę mrożącego krew w żyłach.
Czy wypada więc rozgrywać mecz mistrzostw Europy – w atmosferze święta, fanfar i wielkiej pompy – w oddalonym o prawie 1500 kilometrów Petersburgu?
Tak, wypada.
Nie chcę być źle zrozumiany. Nie uważam, że wszyscy pod stadionem mieli nagle posmutnieć. Nie twierdzę, że odwołanie meczu byłoby sensownym rozwiązaniem. Jakoś nie umiałbym powiedzieć Belgom, którzy przemierzyli pół Europy za swoją drużyną narodową, że muszą zmieniać swoje plany i poczekać na spotkanie kilka dni. Co więcej, nie potrafiłbym im też powiedzieć: – Nie bawcie się, nie wypada, to nie czas.
Ale to jednak przeżyłem dość szokujący kontrast. W mediach społecznościowych mówi się tylko o jednym, czyta się słowa wsparcia – czy to od poszczególnych federacji, czy kumpli z boiska, kolegów po fachu czy po prostu zwykłych kibiców. W internecie faktycznie odnosi się wrażenie: tak, czas stanął w miejscu.
A pod stadionem? Gdybym nie wszedł na Twittera, o niczym bym nie wiedział.
Tańce.
Hulanka.
Swawola.
Organizatorzy meczu nawet kurtuazyjną wzmianką nie wspomnieli przed meczem, że coś się wydarzyło.
I o to już w sumie można mieć pretensje. Bo taki gest – zwykłe zdjęcie Eriksena na telebimie przez chwilę, sprowokowanie kibiców do aplauzu – byłby jak najbardziej na miejscu. Temat został jednak koncertowo przemilczany.
Także jeśli wydaje wam się, że w takich chwilach świat staje w miejscu, że piłka schodzi na dalszy plan – nie wierzcie.
Świat kręci się w swoim tempie.
A gdy będzie się kończył, staruszek nadal będzie przewiązywał pomidory.
***
Spodek w Katowicach – to nawet nie jest on.
Rosjan było na meczu więcej – to oczywiste. Byli też bardziej rozśpiewani – to chyba też nie jest przesadną kontrowersją. Rzecz, która może być ich znakiem rozpoznawczym na tle innych kibiców? Flagi. Cała masa flag. Oczywiście, żadna to nowość, u nas także cieszą się one popularnością, ale mam wrażenie – choć to wrażenie zbudowane jeszcze na mundialu sprzed trzech lat – że w tym konkretnym aspekcie Rosyjscy kibice są pionierami.
Belgowie? Braki w liczebności nadrabiali kreatywnością. Peruka w kształcie frytek? Proszę bardzo. Elegancko skrojony frak kibica w czarno-żółto-czerwonych barwach? Mamy to. Inne, wymyślne, kolorowe sztuczne włosy? Również popularne. Belgów trudno było nie rozpoznać, rzucali się w oczy. Choć gdy spojrzałem na ich liczebność już z perspektywy loży prasowej, trochę się zaskoczyłem, że przyjechało ich aż tak mało.
Czyli nadrabianie braków zakończyło się sukcesem.
Polacy właśnie zjeżdżają do Sankt Petersburga. Gdy przekraczałem granicę z obwodem kaliningradzkim, nie było widać żywej duszy, a teraz ruch podobno gęstnieje. Jeden z kibiców opowiada: – Celniczka się nas spytała, kiedy będziemy wracać i czy mamy jeszcze jakieś mecze w Sankt Petersburgu. Mówiła, że nie mają ludzi. Przez cały rok na granicy nic się nie działo, a teraz nagłe zatrzęsienie. Muszą ściągnąć do siebie pracowników, bo nie wyrobią.
Także jeśli wybieracie się dziś przez Kaliningrad, wyjedźcie ze sporym zapasem czasowym.
– Przyjechaliśmy do Sankt Petersburga na motorach turystycznych. Podróż zajęła nam trzy dni. Ale złożyło się idealnie – motory to nasza pasja, a i bardzo dobrze czujemy się w Rosji.
***
Kilka miesięcy przed Euro – gdy wiedziałem, że pewnie polecę na turniej – byłem już pogodzony z losem. Myślałem, że trafię na najnudniejszą imprezę świata, na której nie będzie nawet z kim popodpierać ścian, nikt nią nie będzie żył, obostrzenia wjadą buldożerem w dobry klimat i zrównają go równo z ziemią, a ja będę musiał ukręcać w materiałach bat z wiadomo czego.
Już wczoraj na strefie kibica widziałem, że tak nie będzie. A dziś, może jeszcze nie ze stuprocentową pewnością, ale już sporym przekonaniem mogę stwierdzić, że jeśli chodzi o szeroko pojęty klimat mistrzostw, będzie całkiem przyjemnie.
Obawiałem się dwóch rzeczy – pandemii i „tymczasowości kibica”, o której wam opowiem chwilę później.
Najpierw słówko o wirusie. Potwierdziły się moje wczorajsze przypuszczenia – Kriestowskij Stadion to jedyne miejsce w Sankt Petersburgu, w którym pamięta się o wirusie. I to pamięta się tak, jak w szczytowych okresach pandemii. Siedzę właśnie w media center. Wokół mnie pochłonięci pisaniem tekstów dziennikarze. Dwaj po prawej – z maseczkami. Trzech siedzących przede mną, przy tym samym biurku – z maseczkami. Muszę chwilę powodzić wzrokiem, żeby znaleźć takiego, który nie przestrzega tego nakazu. A i ja sam przykrywam twarz i czuję się już nieswojo, bo od trzech dni nie muszę już tego robić nigdzie poza miejscami, nad którymi pieczę sprawuje UEFA.
Założę się, że w Sankt Petersburgu ze świecą szukać miejsc, w których goście wykazywaliby się podobną postawą.
Nie chcę bić w stronę „po co te wszystkie zasady?”, bo uważam, że trzeba się dostosować. Ale obserwuję w podejściu do sprawy UEFA bardzo dużą poprawność polityczną.
Przykłady? Przed odebraniem akredytacji, każdy z dziennikarzy musiał odbyć test, w którym nauczono nas prawdziwej wiedzy tajemnej – tego, jak myć ręce, jaki dystans społeczny zachowywać, jak istotne jest noszenie maseczki.
No naprawdę – od marca 2020 żyję w innym świecie i miałem prawo jeszcze tego nie wiedzieć.
Przed wejściem na każdy mecz trzeba wypełnić formularz online, w którym deklaruje się, że nie ma się żadnych objawów wirusa, nie kaszle się, nie kontaktowało z nikim zarażonym. Przed wejściem dla mediów dziennikarze siedzą więc z laptopami na kolanach i klikają w zaznaczone pola (mogli to zrobić wcześniej, ale zapomnieli – ja też).
Przed wejściem pomiar temperatury. Przy odbiorze akredytacji upomnienie od obsługi, że dopóki nie zdezynfekuję rąk, niczego mi nie wydadzą. To pierdoły i nie są szczególnie uciążliwe. Nie narzekam, chcę podkreślić tylko jedną rzecz – to jedyne momenty, w których pamiętam o wirusie. Kilka formalności to wszystko, co koronawirus zrobił z Euro, przynajmniej tym w Rosji.
No, nie licząc tego, że stadiony się nie wypełnią.
Nie wiem, co jeszcze odbywa się dziś w Sankt Petersburgu, ale tyle ludzi na ulicach miasta nie widziałem od czasu, gdy miałem okazję podróżować po Tokio. Na chodnikach tworzyły się korki (!), restauracje pękały w szwach, tak samo jak i okolica pod stadionem tętniła życiem. A musicie wiedzieć, że ta pod areną Zenita jest bajkowa – piękna parkowa aleja, fontanna, wesołe miasteczko, budki z jedzeniem, ławki, trawniki. Miejsce, które żyje nie tylko dzięki meczowi, bo na cztery godziny przed pierwszym gwizdkiem widziałem tam głównie rodziny z dziećmi, które przyszły spędzać czas w miłych okolicznościach przyrody.
By spuentować tę może i przydługą myśl – miasto żyje całkiem normalnie. Obawy sprzed kilku miesięcy uleciały.
Nie, to nie przewidzenie – ten gość zrobił sobie na BMW stylową grafikę z czołgami. W tym miejscu warto powiedzieć, że Rosjanie uwielbiają wojnę, są wychowywani w jej kulcie.
Bardziej niż pandemia niepokoiło (i niepokoi) mnie co innego. To trochę turniej na zasadzie „przyjechać, zobaczyć, wyjechać”. Gdy byłem w Rosji podczas mundialu, widziałem ludzi, którzy przyjeżdżali na ponad tydzień (trzy mecze grupowe) z perspektywą zostania na dłużej. Kiedykolwiek wyszedłeś na miasto, miałeś pewność, że zobaczysz tam tłumy kibiców ze wszystkich krajów, którzy muszą jakoś umilić sobie oczekiwanie na mecze. A teraz? Gdy rozmawiam z ludźmi, większość z nich mówi, że przyjeżdża tylko na jeden mecz. Nie ma sensu przecież czekać tygodnia w Sankt Petersburgu w oczekiwaniu na trzecie spotkanie Polaków, zwłaszcza, że wiemy, jak to z tymi trzecimi spotkaniami jest. Wpadają chwilę przed meczem, a potem zawijają mandżur, a na ich miejsce wpadają kolejni.
Jeszcze nie wiem, czy to zabije klimat, ale obawiam się, że trochę go naruszy. Bo, nie oszukujmy się, mecze meczami, ale wyjazd na turniej to przede wszystkim dobra zabawa.
I mam wrażenie, że to jedna z nielicznych sytuacji, w której hasło „boisko schodzi na dalszy plan” nie jest pustosłowiem.