Też tego do końca nie czuję. Też nie wiem dokładnie jakie mecze będą w sobotę, też nie wymieniłbym pewnie wszystkich 24 reprezentacji, biorących udział w turnieju, o podzieleniu ich na grupy nie wspominając. Możemy się oszukiwać, ale to jest zupełnie inny turniej. To jest turniej po prostu gorszy.
Przyczyn jest tysiąc i każdy kibic, który po raz pierwszy w życiu nie rozwiesił sobie drabinki turniejowej nad biurkiem wskaże coś innego. Jeden pewnie powie: przesyt. I będzie miał rację. Od momentu powrotu futbolu po pandemicznym lockdownie, nie ma tygodnia bez absolutnego giga-super-hiper-hitu. Raz jest to starcie na szczycie Premier League, innym razem ćwierćfinał Ligi Europy, gdzieś finał krajowego pucharu, w którym gra wielka marka, jeszcze innym razem reprezentacyjne starcie z udziałem największych kozaków świata. Ale reguła się nie zmienia. Od ponad roku, od szalonego finiszu sezonu 2019/20, co parę dni świat futbolu wysyła sygnał – wracaj przed ekran.
A to tylko niekwestionowane szlagiery. Derby Manchesteru czy mecz Bayernu z RB Lipsk, późne fazy europejskich pucharów, czy finały kolejnych krajowych turniejów. Bo gra jako taka, w ogóle nie robi sobie przerw. Włączasz telewizor w poniedziałek i coś tam leci. Czasem Liverpool, częściej Burnley, ale leci. We wtorek – futbol nadal jest w szkiełku, czeka na ciebie. Środa, piątek, sobota o 12.40, a odkąd wróciła strefa CONMEBOL – nawet późne godziny nocne. Nie możesz spać? Z pewnością gdzieś znajdziesz sygnał z Brazylii, a tam właśnie Neymar z Casemiro lecą po zwycięstwo nad Paragwajem czy Ekwadorem.
Niektórzy twierdzą, że kłopotliwy jest tutaj po prostu przerost podaży, że futbol nam daje zbyt wiele ładnych bramek, świetnych akcji i pełnych dramaturgii spotkań, byśmy mogli to wszystko obejrzeć. Ja mam raczej uczucie, że trochę zaburzona jest ciągłość. Przed pandemią po prostu nadążałeś. Być może widziałeś dwa mecze w weekend, być może kibicowałeś trzem czy czterem drużynom, ale byłeś na bieżąco. Wiedziałeś raczej, który jest w tabeli Real, kiedy Juventus zagra z Interem. Dzisiaj ta ciągłość została rozbita – zapytany o wyniki swoich pięciu ulubionych klubów w ostatniej kolejce, znałbyś pewnie ze trzy. Bo jak tu nadrobić Inter, jak jeszcze czeka w kolejce West Ham. A zanim się dowiesz, kto strzelał dla „Młotów” w meczu z Arsenalem, to już we środę Lyon zdąży zagrać swój mecz. A gdzie czas na plotki transferowe, na wywiady, na reportaże, oglądanie kulisów? Jeszcze nie do końca przetrawiłeś środowy mecz, a w sobotę masz już dwa kolejne.
Efekt? Gubisz grunt pod stopami, zniechęcasz się, myślisz – a, już chuj, sprawdzę sobie na koniec sezonu. Czyli zrywasz jakieś sznurki, które cię z futbolem do tej pory nierozerwalnie wiązały.
Ale ktoś inny powie: przesyt przesytem, chodzi o rozbicie turnieju na pół Europy. I też będzie miał rację, zwłaszcza, że już od początku kuriozalny koncept, przez pandemię stał się wręcz mistrzostwem Europy w głupocie. Już wcześniej kibic, który chciał podążać śladem swojej drużyny miał nieprawdopodobnie trudne i obrzydliwie kosztowne zadanie. Dzisiaj, w dobie testów, paszportów, kwarantann i tak dalej – wybranie jakiegoś „szlaku” wydaje się niemożliwe. Kibice robią robotę, możemy ich deprecjonować, albo odwrotnie, możemy wierzyć, że jeszcze nas zaskoczą podczas turnieju. Ale cokolwiek zrobią w 2021 roku – nie zapachnie to nawet Euro 2016, nie da cienia szansy na zestawienia z poprzednimi turniejami.
Will Grigg’s on fire. Fields of Athenry. Igraj moja Hrvatska. Seven Nations Army.
Można strzelać jak z karabinu melodyjkami, które „robiły” kolejne turnieje. Filmiki z kibicami tańczącymi w centrach miast, jakieś wybuchy radości nagrane ze stadionu, już nie wspominam o pirotechnice (bo liczę, że ją jeszcze sobie w tym sezonie będę mógł podziwiać przynajmniej raz, nie na Euro). To wszystko były rzeczy, które zalewały Internet, potem z Internetu migrowały do mediów, i w efekcie krzyczały na nas i z Panoramy, i z Faktów po Faktach. Nie dało się zapomnieć, że trwa wielki turniej, bo już w porannym paśmie było co pokazać. Co pokażemy dzisiaj w porannym paśmie? Że 40 Chorwatów czeka na lotnisku na wynik testu PCR?
Trochę przerysowuję, ale tak jest. Bo trzecia teoria zresztą mówi: przez pandemię, turnieju jest „mniej”. Kampanie marek są skromniejsze niż w Rosji czy we Francji. Klipów w telewizji jest mniej, ambasadorzy poszczególnych marek machają nadal z billboardów, ale już trudno ich trafić sześć razy podczas jednego pasma reklamowego na Polsacie, co trzy lata temu nie było żadnym wyczynem. Nie żyjesz turniejem, bo opisuje go już kilkadziesiąt czy kilkaset osób mniej niż przed pandemią, bo „sprzedaje” ten turniej dla ciebie kilkadziesiąt czy kilkaset mniej agencji marketingowych. Pandemia zresztą dała w kość wszystkim – może nie kupiłeś sobie Przeglądu Sportowego ze Skarbem Kibica, bo w tej chwili masz pilniejsze wydatki.
To też wszystko jest prawda. Niektórzy pewnie musieli dobrać drugi etat, który teraz zajmie im skutecznie wszystkie popołudnia z meczami. Niektórzy mogą jedyne wolne chwile w tygodniu spędzić z rodziną i dzieciakami, przez co niekoniecznie ciągnie ich przed ekran na mecz Walii ze Szwajcarią.
Można tak wymieniać dalej. Nam, lokalnie, smak turnieju pewnie popsuły urazy, przede wszystkim Milika i Piątka. Hiszpanom ostatni sparing zabrał koronawirus, który znów znalazł się na okładkach. No i zmusił Luisa Enrique do gry mocno odmłodzonym składem. Niektórych pewnie odrzuca poszerzony skład turnieju, tak jak to się działo na Euro 2016. Niektórych pewnie zniesmacza odejście od klarownych piłkarskich zasad, gdzie wszystko opiera się na potęgach dwójki – tutaj zamiast dwóch drużyn wychodzących z 4-zespołowej grupy, mamy tego dziwoląga z sześcioma grupami i awansem zespołów z trzecich miejsc.
Wady można wyliczać godzinami. Jest ich sporo. Są prawdziwe. Okoliczności sprawiają, że to może, a właściwie: że to będzie najgorszy turniej od wielu lat.
Ale… Czy nie jest trochę tak, że każdy kolejny ma potencjał, by stać się najgorszym? Że zawsze znajdujemy okazję, by ponarzekać, że zawsze jesteśmy 4 lata starsi od samych siebie, ekscytujących się poprzednim mundialem czy Euro? Czy nie jest tak, że dzisiaj nie czujemy nic, a już jutro, gdy okaże się, że dzielni Finowie urwą punkt faworyzowanym Belgom, oszalejemy na punkcie jakiejś fińskiej melodii ludowej? Że jak Świerczok strzeli gola, to faktycznie, zgodnie z marzeniem Pawła Paczula, cała Polska zacznie podnosić ręce w górę?
Ja już raz to przerabiałem, na Euro 2012, które było dla mnie symbolem tego, czego w futbolu szczerze nie znosiłem. Plastikowe gadżety, trąbeczki, flagi walające się po ziemi przed strefą kibica. A jednak, wystarczyło, że poszwendałem się po mieście z Irlandczykami, że wysłuchałem tych ich popisów wokalnych, usłyszałem, że na mecz przyjechali m.in. z Buenos Aires i z Australii. I zaskoczyło.
Zaskoczyło, gdy Islandczycy robili „Hu”, u nas znane jako „Szkocja”, albo „Rakieta”. Zaskoczyło, gdy Chorwaci na stołach śpiewali jakieś patriotyczne pieśni po rozbiciu swojej grupy na mundialu. Zaskakiwało wielokrotnie, gdy słaby bił dużego. Gdy poznawałem historię N’Golo Kante i gdy Lineker propsował Bartosza Kapustkę. Gdy Darijo Srna w trakcie turnieju opłakiwał ojca. Ale i gdy Jacek Gmoch określił Jennifer Lopez mianem seksbomby.
Wytrzymajmy. Do pierwszej naprawdę dobrej historii, do pierwszej naprawdę kozackiej sylwetki, do pierwszego wielkiego meczu, do pierwszej ogromnej sensacji.
Wszystko wróci. Może nawet powiesimy jeszcze tę turniejową rozpiskę nad biurkiem. Panie, panowie – dobrego turnieju. Od dzisiaj aż do finału widzimy się codziennie.
***
Zapraszam też do dzisiejszego, zapowiedziowego odcinka „Tetryków”.
JAKUB OLKIEWICZ
Fot.Newspix