Reklama

Jak co czwartek… LESZEK MILEWSKI

Leszek Milewski

Autor:Leszek Milewski

13 maja 2021, 19:47 • 8 min czytania 21 komentarzy

Co prawda dobre historie, nawet jak opowiedziane po raz któryś, wciąż potrafią być dobre, ale wy już naprawdę wiecie jak to z tym Rakowem jest. Wnikliwych artykułów na temat źródeł sukcesu powstało dostatecznie wiele, bym mógł wam zrobić przyczyn powodzenia Rakowa klasówkę, a wy byście zaliczyli na przynajmniej cztery z plusem. Może nawet stare dobre pięć z dwoma.

Jak co czwartek… LESZEK MILEWSKI

Bo przecież organizacja. Odważne transfery. Zdolność przekonywania zawodników, czego dobrym przykładem prezentacja złożona w II lidze Tomasowi Petraskowi, a która sprawiła, że science-fiction, jakim pierwotnie jawił się Czechowi wyjazd do Częstochowy, zmieniło się w przygodę życia. Podnoszenie standardów we wszelakich dziedzinach życia klubu, czego dobrym przykładem zatrudnienie do akademii Marka Śledzia, jednego z tych, którzy kładli fundamenty pod akademię Lecha. Solidne wsparcie finansowe. Duża władza skupiona w rękach trenera mającego konkretny pomysł na drużynę. Właściciel mający konkretny i ambitny pomysł na klub.

Mało, właściciel-kibic, który powrotem Rakowa do Ekstraklasy zrealizował daną sobie obietnicę – przyrzeczone sobie marzenie – wypowiedziane blisko ćwierć wieku temu na trybunach spadającego z ligi Rakowa. Potem jest to, co podoba mi się najbardziej: minął to marzenie i szedł dalej. A przecież gdyby w swoim czasie, jeszcze przed x-Komem, gdy obietnica dana samemu sobie została zawarta, Michał Świerczewski z kimś by się nią podzielił, zostałaby zapewne uznana za kuriozalną. Równie dobrze mógłby planować, że zagra zamiast Bruce’a Willisa w pierwszej “Szklanej pułapce”.

Ale wy to wszystko, pilni uczniowie klasy piłkarstwa polskiego, mający piątki z wiodącego na tych studiach przedmiotu piłkarskiego patoznawstwa – wy to wszystko już o Rakowie wiecie.

Czego możliwe, że nie wiecie?

Reklama

***

Jakie jest DNA klubu, któremu kibicujesz?

Co składa się na jego tożsamość?

Zresztą, to pytanie można spokojnie rozszerzyć: co W OGÓLE składa się na tożsamość czegokolwiek.

Na pewno nie tylko sukcesy, na pewno nie tylko traumy. Generalnie sejsmiczne wydarzenia w życiu czy to człowieka, czy to klubu, potrafią być mocno niejednoznaczne. To nie musi być coś z oczywistej puli, z kartami “przełom w ćwiczonej umiejętności”, “poznanie kogoś ważnego”, “wielka przygoda”, “śmierć kogoś ważnego”. Czy też, tłumacząc na piłkarskie: “zwycięstwo”, “porażka”, “wielki piłkarz”, “bankructwo”.

Wiem całkiem sporo o różnych klubach w Polsce, ale żeby naprawdę znać tożsamość klubu piłkarskiego, trzeba z nim sympatyzować. Wtedy wiesz w pełni, bo to nie jest kwestia znawstwa, faktów, tego kto grał na lewej obonie w 1992 roku, a kto z młodych najlepiej wypadł w ostatnim meczu CLJ-otki. Chodzi o emocje, gdy żyje się wynikiem tego klubu tak, jak żyłoby się własnym życiem. Jakby wszystko, co mu się przydarzało, przydarzało się namacalnie i bezpośrednio tobie.

Reklama

Patrząc na Widzew, który znam, bo z nim sympatyzuję, widzę mity o o charakterności, widzę sporo cech Zbigniewa Bońka. Widzę przekonanie o tym, że Widzew to jeden z najlepszych klubów w historii polskiego futbolu – w sensie, absolutny historyczny szczyt szczytów – ale także siedzące głęboko rany za XXI wiek.

Nie mówię tego, by cokolwiek kwestionować, by teraz toczyć tutaj boje za i przeciw. Nie w tym rzecz. Mówimy o  czym innym. O tym, że jeśli tożsamość to w dużej mierze zbiór cech, które mamy o sobie samym, to w przypadku tożsamości klubowej powiedziałbym, że najbardziej wiążące są dominujące przekonania o klubie ze strony jego własnych kibiców. To tłumaczy wiele z tego, co dzieje się w Wiśle, Legii, Lechu, ale też Zagłębiu Lubin czy Wiśle Płock. Nie tłumaczy wszystkiego, nie jest uniwersalną wykładnią, ale potrafi wyjaśnić wiele.

Jaki w tym ujęciu jest Raków?

***

Raków nie miał istnieć.

Nigdy w takiej formie, w jakiej ostatecznie zaistniał, jako wizytówka Częstochowy.

W czasach przedwojennych, kiedy wiele klubów jakie teraz Raków zostawił w pokonanym boju, klub nie znaczył wiele na piłkarskiej mapie choćby swojego miasta. To były lokalne niższe ligi. Drużyna jakich wiele. Gdzie im do Brygady Częstochowa, która potrafiła wysłać Adolfa Krzyka do reprezentacji Polski. Brygada, choć była pierwszoligowcem, de facto miała czołową drużynę kraju, ale wtedy kwestia awansów była mocno zagmatwana. W tym samym czasie Raków to zamykał się, to powstawał – generalnie walczył o to, by w ogóle istnieć. Dziesiątki, jeśli nie setki klubów w Polsce znajdywały się w podobnej pozycji i wyzionęły ducha.

W latach powojennych Raków, a więc reprezentant dzielnicy dumnej ze swojej odrębności, pewnej autonomiczności, miał być wchłonięty przez Skrę. Faktycznie już przestał istnieć, ale starzy przedwojenni rakowiacy umieścili go na lokalnej mapie poprzez sukces rakowskiej młodzieży, która została skrzyknięta w dzielnicy i pod wodzą dawnych piłkarzy zrobiła dym w rywalizacji śląskich juniorów. Pokazali tym samym: zobaczcie, warto. Zobaczcie, robimy coś dobrego, dzięki nam jest o Częstochowie głośno. I klub zmartwychstał.

Dalej nie miał jednak ani stadionu, ani jakiegokolwiek budżetu, ani czegokolwiek. Niby dobrze było być pod patronatem huty w PRL-u, ale trzeba było najpierw stać się poważną drużyną. A w pierwszych latach po wojnie Raków był klubikiem regionalnym, lokalnym. I wtedy zebrała się drużyna, oparta na samych chłopakach z Częstochowy i okolic, a nawet głównie z Rakowa, weszła na zaplecze ekstraklasowe, przebiła szklany sufit. W PRL-u sterowanie sportem było dość mocno posunięte, sterowane w sensie – tym damy, a tym nie. I Raków był na liście tych, którym miano nie dać. Bo – pamiętajmy o czasach planowania centralnego – jaki sens ma robienie z klubu identyfikującego się z dzielnicą Raków, budującego poczucie odrębności, wizytówki całej Częstochowy? Inne dzielnice tego nie łykną. Niech sobie każdy ma klub w swojej dzielnicy – i tak się działo – ale niech będzie jakaś wizytówka, która się do tego wizytówkowania nadaje.

Ale Raków robił takie sukcesy, że te wszystkie założenia wykoleił. Ta grupa, która wtedy się zebrała, grała tak dobrze, że umieściła Raków na mapie jeszcze większej. I tak zostało, inni uderzali w ten postawiony prze nich bęben.

Wiecie, możecie uznać, że strasznie przynudzam o jakichś czasach, które nikogo nie interesują, ale spotkałem jednego z tamtych piłkarzy w zeszłym roku. Stefan Stachowiak, ostatni z żyjących, którzy robili historyczny awans na zaplecze elity. Wyjazdy furmanką na mecze. Gra za darmo, a potem – w drugiej lidze – za półdarmo, normalnie cały czas pracując na hucie. Odnowa biologiczna w dole z gorącą wodą, gdzie odprowadzano wodę z huty, a potem do rzeki.

Może to daleka nitka, prawie sześćdziesięcioletnia, ale obecny sukces Rakowa to również wielki sukces tamtych ludzi. Raków po nich, po tamtej swojej “złotej jedenastce”, miał swoje wystrzały głośniejsze niż awans do pierwszej ligi: był finał Pucharu Polski z Wisłą Kraków w końcówce lat sześćdziesiątych. Był półfinał z Legią, przyjeżdżającą na mecz do Częstochowy z samym Kazimierzem Deyną. Były sezony na zapleczu w latach 70-tych i 80-tych, był wreszcie historyczny awans w latach dziewięćdziesiątych. Szalona historia o piłkarzach, którzy w 1995 jeszcze grali na takich zasadach, jak w 1971, a więc będąc na hutniczych etatach. Gdy przychodziło zrobić transfer, regulamin baraniał.

Był ratunek klubu przed upadkiem, byli ci, którzy podnosili go z bankructwa IV ligi, budując od zera. Jacek Magiera opowiadał mi, że na własne oczy widział trening młodzieży w pierwszych latach XXI wieku odbywający się przy świeczkach. Była patologia sprzedanego meczu w Nowej Soli, po którym wszyscy zapamiętali “jesteśmy dziadami” Grzegorza Skwary, a gdzie w Częstochowie tamta wypowiedź nigdy nie jest wspominana spokojnie. Byli Jerzy Brzęczek i Krzysztof Kołaczyk ratujący Raków po tej katastrofie. W końcu przyszedł obecny projekt, który zrobił historyczny wynik, wywracając grunt do góry nogami.

Nie chcę przesadnie wartościować między pokoleniami. Każdy klub ma swoje koleje losu. Ale uważam, że obok tego, co właśnie obejrzeliśmy, gdzie Raków sportowo zrobił życiówkę, ale też – abstrahując od kuriozalnego obiektu – organizacyjnie jest poukładany, to pokolenie Stefana Stachowiaka dokonało rzeczy najistotniejszej.

Bo obchodzący w tym roku sto lat Raków pierwsze pięćdziesiąt lat walczył o życie. O to, by w ogóle istnieć. I oni sprawili, że już tego Rakowa wymazać się nie dało. Dzięki nim stał się w Częstochowie za duży, za ważny. Drugie pięćdziesiąt lat Raków walczył o sukces. Różnymi ścieżkami, z różnymi fiaskami. Ale ten sezon na tej wykładni jest sukcesem największym.

***

Pytanie: na jaką tożsamość to się składa?

Rzecz w tym, że w przypadku Rakowa mówimy o pewnym istotnym rozdzieleniu. Wyjątkowo długo rozstającym się małżeństwie. Raków był uzależniony od huty całe swoje istnienie. Abstrahując od pierwszych lat, kiedy huta rzucała piłkę i tyle, później, gdy żarło, potrafił wesprzeć mocniej. Niemniej widać jasno po transformacji, jak kłopoty hutnictwa i zakładu splatają się ze sportową historią Rakowa. A jednak nawet, gdy w 2008 roku klub ratowali Kołaczyk z Brzęczkiem, gdzie klub miał już pod kurek złych doświadczeń związanych ze zbyt wielkim poleganiu na hucie, wciąż planem numer jeden była huta.

Raków ostatecznie ma rozdwojenie jaźni, ale które można spiąć morałem o tym, że czasem trzeba się wymyślić na nowo. Totalnie na nowo. Bo Raków i huta byli zespojeni w zasadzie nierozerwalnie. To był związek daleko wykraczające poza pieniądze, finanse. Ze związku z hutą brało się też wiele innych przekonań, coraz bardziej niedzisiejszych. I dopiero odejście od – pozwólmy sobie tak powiedzieć – wielu mitów, które Raków tak mocno tyle lat określały, które darzyło się szacunkiem, ale które przestały działać, przyniosło historyczny sukces.

Leszek Milewski

Ekstraklasa. Historia polskiej piłki. Lubię pójść na mecz B-klasy.

Rozwiń

Najnowsze

Felietony i blogi

Komentarze

21 komentarzy

Loading...