Potrzebowali cudu. Do strefy spadkowej trafili już po szóstej kolejce i przez 29 kolejnych nie potrafili wyściubić za nią głowy. Wciąż jednak wierzyli, że uda się zagrać losowi na nosie, że Sam Allardyce znowu dokona czegoś niezwykłego. I faktycznie zrobił to, rozbijając Chelsea 5:2. Był to jednak jednorazowy wyskok. Wczoraj WBA oficjalnie dołączyło do Sheffield United i przypieczętowało spadek z Premier League.
Przystępując do spotkania z The Blues, beniaminek miał serię trzech meczów bez zwycięstwa. Nie pierwszy i nie ostatni raz w tym sezonie. Problem w tym, że o ile mogłoby to szczególnie nie martwić na początku kampanii, to w sytuacji, gdy rozpaczliwie potrzebujesz punktów, syreny alarmowe na The Hawthorns nie potrafiły zamilknąć właściwie nawet na minutę.
Remis z Newcastle United i porażkę z Evertonem można było jeszcze przetrawić. Inaczej było z porażką przeciwko Crystal Palace. Przed 90 minut gry podopieczni Sama Allardyce’a oddali jeden celny strzał na bramkę Vicente Guaity. To zdecydowanie zbyt mało, by myśleć o spektakularnym powrocie do żywych, w której to dziedzinie angielski szkoleniowiec jest uważany za eksperta.
Już wtedy, gdy żaden z zawodników WBA nie potrafił odpowiedzieć na trafienie Milivojevicia, kibice zaczęli trawić to, co rosło w nich niemal od początku sezonu. Że The Baggies spadną do Championship po zaledwie roku obecności w elicie. Co więcej, martwiono się, że tak naprawdę nie pozostawią po sobie niczego.
Obstawiaj Premier League w Fuksiarz.pl!
Sheffield United, które wówczas wiedziało, że ich przygoda z Premier League też dobiegła końca, miało rewelacyjny poprzedni sezon, a także zdołało przedstawić szerszej publiczności Deana Hendersona. Fulham zaś wciąż pozostawało w walce o utrzymanie, mając całkiem niezłą renomę. Kilku zawodników The Cottagers znalazło się na celowniku klubów z ekstraklasy, zaś sam Scott Parker jest przymierzany do Tottenhamu. Listę wstydu WBA domykało Leeds United, które jako trzeci z beniaminków robiło prawdziwą furorę.
A The Baggies? Do 30. kolejki nie było właściwie niczego godnego zapamiętania, może poza tym, że poprzedniego trenera pogoniono po remisie z Manchesterem City. Chcieli to zmienić, musieli to zmienić. I udało się, bo choćby dla tego jednego meczu warto było przeczłapać maraton w drugiej lidze.
To jedno popołudnie na Stamford Bridge
Do trzeciego marca 2021 roku, Chelsea pod wodzą Thomasa Tuchela straciła dwie bramki we wszystkich rozgrywkach.
- Premier League – Antoni Rudiger (vs Sheffield United)
- Premier League – Takumi Minamino (vs Southampton)
14 meczów, 12 czystych kont. Zatrzymane ofensywny zarówno Barnsley, jak i Liverpoolu oraz Atletico Madryt. Wśród kibiców Premier League zaczęła kiełkować myśl, że przeciwko The Blues gola strzelić się po prostu nie da. Nic więc dziwnego, że do spotkania z WBA, które zajmowało wówczas 19. miejsce w tabeli, podchodzono nader spokojnie. Co prawda wiedzieli, że ostatnią bramkę beniaminek zdobył właśnie przeciwko innemu rywalowi z TOP4, ale było to stosunkowo dawno. Ich ostatnie mecze nie mogły po prostu powodować drżenia nóg, jakiegokolwiek stresu odbiegającego od normy.
Chelsea wygra finał Ligi Mistrzów? Wejdź na Fuksiarz.pl i sprawdź kursy
A jednak stało się coś, co bardzo trudno wytłumaczyć. WBA wreszcie dostało swoją okazję na cud w tym sezonie i postanowiło ją wykorzystać z pełną pompą.
Chelsea przeciwko The Baggies się po prostu skompromitowała. Czerwona kartka dla Thiago Silvy była jedynie konsekwencją tego, jak dobrze beniaminek ruszył od pierwszego gwizdka arbitra. Zaatakowali zupełnie nie w swoim stylu – odcięli wahadła obsadzone przez Marcosa Alonso oraz Recce’a Jamesa. Jednocześnie podeszli na tyle wysoko, by trójka środkowych obrońców nie miała żadnego komfortu w rozgrywaniu piłki. Pierwsze sygnały ostrzegawcze pojawiły się już w piątej minucie – najpierw z czystej pozycji uderzył Matheus Pereira, później zaś żółtą kartkę wyłapał wspomniany Silva. Chelsea zdołała odgryźć się znacznie bardziej konkretnie – do siatki trafił Pulisić, ale WBA nie miało zamiaru się wycofać.
W konsekwencji Brazylijczyk wyleciał z boiska. Ivanović, który kilka minut wcześniej zmienił O’Sheę, sam złapał kontuzję podczas pogoni za Timo Wernerem i musiał zostać zastąpiony przez Calluma Robinsona. Była to jedna z najlepszych decyzji w szkoleniowej karierze Big Sama, a już na pewno najlepsza w tym sezonie.
Irlandczyk strzelił na Stamford Bridge dwa gole, co było o tyle mało zaskakujące, że wszystkie swoje bramki w Premier League zdobył właśnie przeciwko Chelsea. Znamienne jednak jest to, iż było to zaledwie 40% trafień WBA z tego spotkania.
Pięć bramek. Pięć bramek przeciwko The Blues Thomasa Tuchela. Kuriozum.
To była nie tylko największa dotychczasowa porażką Tuchela. Chelsea pierwszy raz w historii swoich występów w Premier League straciła aż pięć bramek. To była jej najwyższa ligowa porażka od 1992 roku. Ziemia lekko się wówczas poruszyła, a WBA zachowało nadzieję, że uda się ten sezon jeszcze uratować.
W końcu wyglądali jak zespół, który zjednoczył się w jednym celu. Szalenie istotne dla przebiegu tego spotkania mogło być zebranie, które zwołał nie kapitan zespołu, Jake Livermore. Nie szkoleniowiec, Sam Allardyce, a Ainsley Maitland-Niles, pomocnik wypożyczony z Arsenalu. 23-latek zebrał kolegów z szatni i zakomunikował, że nie po to przyszedł na The Hawthorns, by przyczynić się do spadku z Premier League.
Jego zaangażowanie, energia, chęć, przyczyniła się do wielkiego sukcesu beniaminka. Niestety dla wszystkich osób związanych z WBA był to wyskok zaledwie jednorazowy. Może to dobrze, że koniec końców nie przyniósł on wielkiej odmiany w szeregach The Baggies, bo na przestrzeni całego sezonu nie zasłużyli na utrzymanie w Premier League. Widać to było na wielu płaszczyznach.
Słaba kadra WBA przyczyną spadku
Chociaż pod wieloma względami Big Sam doskonale rozegrał Thomasa Tuchela, nie można było wyzbyć się wrażenia, że jakieś to wszystko przaśne.
Jego WBA lała właśnie Chelsea, a Anglik rozłożył się na dwóch fotelach, wyciągnął przed siebie nogi i żuł gumę z takim samym zacięciem co dwadzieścia lat temu. Za krótkie skarpetki od garnituru odsłaniały blade nogi, tak jak zbyt krótka kadra odsłaniała większość przywar beniaminka.
Dokonanych przezeń transferów nie tylko nie można nijak porównać do tego, co zrobiło Leeds United, bo to zupełnie inna marka. Kluczowe jest to, że znacznie szerzej poszło Fulham, które nie tylko ściągnęło droższych, ale przede wszystkim lepszych piłkarzy. Na The Hawthorns ruszył tabun zawodników, lecz były to transfery, którym bliżej do zaciągu szrotu z Ekstraklasy niż do wzmocnień kogoś, kto chce utrzymać się w Premier League.
- Cedric Kipre – 5 występów
- David Button – 1 występ
- Robert Snodgrass – 11 występów
- Karlan Grant – 18 występów, 1 gol
- Grady Diangana – 17 występów, 1 gol
- Mbaye Diagne – 15 występów, 3 gole, 2 asysty
- Matheus Pereira – 31 meczów, 10 bramek, 5 asyst (wykupiony ze Sportingu)
Transfery gotówkowe kosztowały WBA 40 milionów funtów. Tymczasem spłacił się jeden oczywisty typ oraz, jeśli przyjmiemy bardzo łagodne kryteria oceny, Mbaye Diagne, który do zespołu dołączył w styczniu. Poza tym? Nie ma co kryć – żenada.
Wejdź na Fuksiarz.pl
A na tym oczywiście nie koniec, bo zarząd The Baggies próbował ratować Premier League serią wypożyczeń. Jednak tak jak w wypadku „normalnych” transferów, tak tutaj bilans nie jest zbyt dobry. Maintland-Niles natchnął kolegów przed starciem z Chelsea, ale trudno uznać jego przenosiny za coś, co zbawiło WBA. Tym bardziej jeśli spojrzymy na innego wypożyczonego piłkarza Arsenalu, Joe Willocka, który de facto w pojedynkę zapewnił utrzymanie Newcastle United.
Rozczarowali Conor Gallagher i Filip Krovinovic, zaś Okay Yokuslu był po prostu… okay. Allardyce zażyczył sobie również Branislava Ivanovicia, jednak tutaj trudno mówić o niespełnionych oczekiwaniach. 36-letni powolny Serb grał dokładnie tak, jak mógłby grać 36-letni powolny Serb.
Tak mało ekskluzywna polityka transferowa była zresztą przyczyną waśni między wierchuszką The Baggies a Slavenem Biliciem, który przecież wprowadził klub z powrotem do Premier League a nawet zdołał zremisować z Manchesterem City. Chorwat żądał jednak wzmocnień, większych pieniędzy, możliwości. Zdawał sobie sprawę z tego, jak ograniczoną kadrą dysponuje. Zamiast jednak zaufać szkoleniowcowi, postanowiono skrócić go o głowę i ściągnąć wyspiarskiego patrona od rzeczy niemożliwych.
Jednak nawet Big Sam nie był w stanie ukręcić bata z otrzymanego w spadku składu personalnego.
Dość powiedzieć, że Kamil Grosicki naprawdę nie był aż tak tragiczny.
Jasne, Polak grał słabo, wyróżniając się jedynie w Carabao Cup z niżej notowanymi rywalami. To jednak naprawdę nie jest jego wina, że kazano mu robić coś, o czym średnio ma pojęcie. WBA Sama Allardyce’a miała bronić, bronić, bronić. To taktyka, którą Anglik stosował od zawsze, ale tym razem nie miał odpowiednich komponentów. Grosicki zwyczajnie do takiej piłki nie pasuje, zaś pod względem ofensywnym nie jest na poziomie Premier League.
Jego jedynym błędem jest to, że kurczowo wręcz trzymał się ciepłej posadki na The Hawthorns. Mógł znaleźć klub, gdzie po prostu będzie mógł grać w piłkę bliżej zbliżoną do tego, co jeszcze potrafi. Wybrał pieniądze, nie ma mu się co specjalnie dziwić. W końcu jak sam poinformował, dostał już oferty z innych klubów i w następnym sezonie będzie kopał gdzie indziej. WBA miała naprawdę miała jednak znacznie większe problemy niż to, że Kamil Grosicki prezentuje się w Premier League słabo, w końcu dostał szansę zaledwie w trzech spotkaniach.
Co innego tacy goście jak Kieran Gibbs czy Romaine Sawyers. Uzbierali łącznie 2299 minut na boiskach angielskiej ekstraklasy, z czego dobrych było może 40. Pobierane przez nich tygodniówki stanowiły pewne obciążenie dla klubowego Excela, jednak jeszcze większym problemem było to, jak prezentowali się podczas meczów. Nie będzie nadużyciem, jeśli stwierdzimy, że Sawyers był najgorszym pomocnikiem w tym sezonie Premier League. A być może jej najsłabszym graczem bez względu na pozycje.
Pierwszy nieugaszony pożar Sama Allardyce’a
Czy Sam Allardyce mógł utrzymać WBA w lidze? Szczerze mówiąc – nie. Przyjął tę pracę z podobnych pobudek co Jose Mourinho. Obydwaj mogą już siedzieć na emeryturze i nie martwić się o przyszłość, lecz obaj cały czas chcą być pod prądem. Adrenalina musi krążyć w żyłach. Obaj ponoszą też konsekwencje. Portugalczyk pierwszy raz od czasu pracy w ojczyźnie nie zapełnił gabloty, zaś Anglik pierwszy raz w życiu spadł z Premier League. Skala ich osobistej porażki jest różna, ból zapewne ten sam.
Tym bardziej, że Big Sam naprawdę się starał. Nie miał jednak niczego, choćby jednego punktu zaczepienia, by wywalczyć ostateczny sukces. Opisany wcześniej mecz z Chelsea był z pewnością piękny, był małym cudem, lecz energii i zapału wystarczyło tylko na następną kolejkę, gdy udało się rozbić Southampton. Później przyszła porażka z Leicester, remisy z Wolves i Aston Villą oraz przegrana z Arsenalem, która przypieczętowała spadek do Championship. Wszystkich tych wyników można było się spodziewać i chyba to jest w tej sytuacji najgorsze.
Odbierz najwyższy cashback na start bez obrotu w Fuksiarz.pl!
By utrzymać się w Premier League, musisz zrobić coś wielkiego przy jednoczesnym trzymaniu fasonu z rywalami, którzy też walczą o pozostanie w elicie. Przydaje się to szczególnie wtedy, gdy masz tak słabą kadrę. Tymczasem WBA robiło rzeczy niespodziewane, ale nie było w swoich działaniach konsekwentne. Co z tego, że zremisowali z Manchesterem United, Liverpoolem, Manchesterem City i rozbili Chelsea, skoro nie potrafili pokonać Newcastle, Burnley, Sheffield United, Fulham i Crystal Palace?
Sam Allardyce zdołał sprawić, że The Baggies byli nieco bardziej nieprzyjemni dla klubów walczących o europejskie puchary. Nie mógł jednak nic poradzić na to, że jego klub tak słabo gra w tych meczach, które mają dla niego podwójną wartość. Zdołał sprawić, że nawet tak słabe WBA przejdzie do historii Premier League, lecz uśmiechy kibiców beniaminka w tym sezonie były, takie jak momenty i dni u Darii Zawiałow. Krótkie.
Pożar strawił wreszcie najbardziej nieustraszonego strażaka, jaki jeszcze pozostał w obiegu. Jeśli nic się nie zmieni, prowadzony przez niego klub opuści elitę jako najmniej szczelna defensywa i czwarta najmniej skuteczna ofensywa.
Fot. Newspix