Moim zdaniem Piast Gliwice powinien znaleźć milion euro na Jakub Świerczoka nawet, jeśli w tym celu trzeba będzie zaciągnąć chwilówkę, względnie oddać Kristophera Vidę do lombardu. Tak uważam, bowiem Jakub Świerczok jest rzadkim przypadkiem w tej lidze – otóż jest bowiem piłkarzem.
Piłkarzem w pełnym tego określenia znaczeniu. Piłkarzem, czyli kimś, kto zarabia na grze w piłkę. Nie jest to takie oczywiste. Wielu znam zawodników – słowo „zawodnik” nie zostało wybrane przypadkowo – którzy zarabiają na przeszkadzaniu. Na szybkim bieganiu. Na ustawianiu się. Na wślizgach. Na tym, że w sumie już mają ze sto meczów w Ekstraklasie, więc coś muszą umieć, choć wcale nie umieją. Względnie pomogą mitycznym doświadczeniem.
Świerczoka w tym wszystkim nie ma. Bo można go nie lubić, można nie uważać, że nadaje się na przykład na wyższy poziom, można się zżymać na próby wciśnięcia go do kadry. Ale na warunki Ekstraklasy, to nie tylko piłkarz, ale też ktoś, kogo się dobrze ogląda. Kto samą swoją obecnością w lidze podnosi jej łączną jakość.
Podoba mi się u Świerczoka to, że on, od pierwszego meczu w Piaście, nie szukał wymówek. Jak było źle, pierwszy mówił, że jest źle. Ba, za to, gdy szło źle, miał pretensje przede wszystkim do siebie. W pierwszej kolejności – winny jestem ja. Jestem za dobrym piłkarzem, bym nie był winny ja.
To jest sensowne podejście. Nad którym można zastanowić się w szerszym kontekście.
A przecież mówimy o chłopaku, który kiedyś wspinał się na Himalaje niedojrzałości.
Być może Świerczok jest zawodnikiem, który tak się bawić, jak się bawi, może właśnie w Polsce. Łudogorec to dobry zespół, Świerczok wcale się od niego nie odbił, no ale też nie został w tej drużynie gwiazdą – przecież właśnie go wypożyczono do Polski, uznali, że nie jest im potrzebny. Nawet jeśli Świerczoka łatwo możemy my, w kraju, przepompować, bo jest skrojony pod to, by błyszczeć w Ekstraklasie i tyle, to nic a nic mi to nie przeszkadza. Ekstraklasa też potrzebuje swoich gwiazd. I ja dorzuciłbym polskiemu klubowi z dychę, żeby ten Świerczok na ekstraklasowym horyzoncie pozostał.
Swoją drogą, Świerczok to też historia wewnętrznej zmiany. Gruntownej, ale też zostawiającej pewne cechy, które kiedyś przeszkadzały, a teraz zostały odpowiednio przetworzone, i zmieniły się w atut. Co sądzicie o tej recenzji, jaką kiedyś wystawił Świerczokowi Arek Onyszko? Mówimy o tym, co było kilka lat temu.
Kuba Świerczok. Chłopak, który nie ma polskiej mentalności. Młody, a tak sobie ustawił całą szatnię, że wszyscy robią to, co on chce. Jedyny, który wychodzi poza ramy i – jeżeli będzie podchodził profesjonalnie do piłki – może jeszcze zrobić karierę za granicę. On ma po prostu wyjebane. Niczym się nie przejmuje. Przychodzi na trening i uważa, że jest najlepszy. Że drużyna bez niego sobie nie poradzi.
To nie tak, że on już zupełnie taki nie jest – pewnie wciąż jest, ale w bardziej pozytywnym niż toksycznym sensie. Bo nie da się ukryć, że kiedyś był jednym z tych piłkarzy, którzy kiedyś gwiazdorzyli. Powiem tak: odrobina megalomanii jest potrzebna napastnikowi, to ta bezczelność, ta pewność siebie, ale to robota sapera, łatwo się wysadzić. Czasy Łęcznej: „Latem jego zachowanie zirytowało sztab szkoleniowy. Narzekał, nie przykładał się do zajęć, aż w końcu nie pojechał na letni obóz z pierwszym zespołem. Teraz trenuje z drugą drużyną i mimo że Górnik ma problem z uzbieraniem meczowej osiemnastki, działacze nawet nie zgłosili go do rozgrywek.
To łatwa do skrytykowania olewka. Ale bywało kuriozalnie. Otóż Jakub Świerczok potrafił powiedzieć w wywiadzie dla „Przeglądu Sportowego”, że nie grał w Kaiserslautern, ponieważ się… nie uśmiechał.
Wyobrażam sobie ten proces myślowy w Kaiserslautern: gramy Świerczokiem? Nie, dajmy kogoś weselszego. Nie ważne jak kto gra, jak trenuje, dajmy tego, co będzie obrońcom opowiadał lepsze dowcipy o łotewskich chłopakch. Oczywiście Świerczok uważał, że był lepszy od innych, choć bywało, że oglądał plecy rywali w rezerwach.
Dobrze, że w porę zszedł z chmur na ziemię, ale wciąż potrafiąc się od niej oderwać. Świerczok mimo wszystko raczej ma murowane miejsce w galerii tych, którzy nie zrealizowali pełni swojego potencjału. Ale też nie skończył na liście smutnej, bo zawierającej tych, którzy przez swoje podejście zdemolowali własną karierę.
***
Znany, lubiany i popularny Julio Rodriguez odszedł z Wisły Płock. Podobno tak naprawdę to był Julio Iglesias. Co prawda Julio zagrał jeden mecz ze Stalą Mielec, więc jest to teoretycznie do zweryfikowania, ale są dwa problemy. Po pierwsze, nikomu nie chce się wracać do meczu Wisły Płock ze Stalą Mielec. Po drugie, nie ma pewności, że Julio Rodriguez w tym meczu ruszał się szczególnie dynamicznie, na tyle, by odróżnić się w sposób wyraźny od sposobu poruszania 77-letniego muzyka. Szczególnie, że Iglesias świetnie się trzyma.
Tak czy inaczej, Julio Rodriguez wywołuje temat największego zagranicznego szrotu, jaki pojawił się w tym sezonie Ekstraklasy. Można wspomnieć o Wasylu Kraweciu, którego atutem jest przede wszystkim to, że już po kwadransie gry robi się czerwony na twarzy, więc łatwo powiedzieć, że walczy. Do historii Ekstraklasy zapisze się bramka Susnjary, który strzelił gola kopiąc piłkę o własną nogę. Cytując klasyka: piłkarska perfekcja.
Jagiellonia za gotówkę sprowadziła Bitoka, wobec którego zastrzeżenia są takie, że nie ogarnia futbolu taktycznego. Do młodego zawodnika pretensji nie mam, bo ja też bym nie umiał, ale chyba to są rzeczy do sprawdzenia wcześniej. Fernan Lopez miał być Hiszpanem z gatunku tych, którzy mają dobry futbol we krwi. Polecał go sam Dani Quintana. No ale okazało się tylko, że najwyraźniej Quintana, z sobie znanej przyczyny, nienawidzi aktualnie Jagiellonii, ponieważ polecił wyjątkowego ogóra. Cezary Kulesza w niektórych meczach sam wszedłby na boisko – w końcu były piłkarz – i gorzej by to nie wyglądało. Fernan brał się do wszystkiego, a potem kładł kolejne akcje.
Kandydatów, jak zwykle, jest bardzo wielu. Mamy napastników defensywnych, mamy piłkarzy widmo – konia z rzędem temu, kto wie co umiał Soren Reese. Ale jednocześnie jest to o tyle interesujący sezon pod kątem obcokrajowców, że trafiło do ligi parę nazwisk nieprzypadkowych. Coś mówiących tym, którzy na piłce się znają tak ogólnie, a nie siedzą z nosem w skarbach kibica drugiej ligi macedońskiej.
Fatos Beciraj. Miroslav Stoch. Richmond Boakye. To mogłoby być całkiem niezłe trio ofensywne jakiś czas temu w jakiejś poważnej drużynie. I nie jestem pewny kto mnie z tej trójki najbardziej rozczarował.
Ciekawe w przypadku Beciraja jest to, że on – według wszelkich przecieków – naprawdę bardzo chciał. To nie jest historia piłkarza, który ma piłkę gdzieś, odcina kupony i tak dalej. Pamiętam jak Salenko przyjechał do Pogoni Szczecin, zagrał jakiś kuriozalny kwadrans i tyle. Ten kwadrans Salenki chciałbym odtworzyć, zobaczyć wszystkie jego kontakty z piłką w Ekstraklasie, ponieważ nie jest tajemnicą, że król strzelców mundialu USA 1994 w Szczecinie dawał w palnik. Można założyć z dużą dozą prawdopodobieństwa, że w tym meczu także był przynajmniej na kacu. A ja w ESA piłkarza na kacu nie widziałem, byłoby to pewne zjawisko do odhaczenia.
Miroslav Stoch i Richmond Boakye to moim zdaniem historie zawodników, którzy myśleli, że w Ekstraklasie gra się na boiskach, na których bramki ustawia się z tornistrów. Mam graniczące z pewnością przekonanie, że największy błąd jaki może popełnić piłkarz o tak zwanym uznanym nazwisku wchodząc do Ekstraklasy, to mieć przekonanie, że on ją pozamiata, bo jest tak zwanym uznanym nazwiskiem.
Chłopie, na ciebie będą się jeszcze bardziej spinać. A tu wiedzą jak zrobić wślizg.
Chłopie, najpóźniej po trzech meczach, w pierwszej rozmówce, będziesz opowiadać jaka to jest fizyczna liga, ile tu się trzeba nasiłować.
To są trudne rozgrywki. Może nie najlepsze, ale trudne. Trzeba się w nich naharować, naprzepychać. Jak potraktujesz je poważnie, to będzie dobrze, także jak jesteś technikiem, ale ta liga nie wybacza lekceważenia nawet zawodnikom o wyższym profilu.
Stoch? Grał, według mnie, swoje mecze. Myślał, że jest 2014 rok, gdy w niejednej akcji zabierał się z piłką. Nierealistyczne spojrzenie na to, co aktualnie prezentuje, w jakiej jest formie.
Boakye? Nie będę się już znęcał, choć przyznam, że obserwowanie jego w każdej akcji Górnika było osobnym teatrem, także pod względem reakcji wobec kolegów z drużyny. Ale dwie wypowiedzi tego piłkarza, które swoje powiedzą.
Pierwsza, z lutego, tuż po podpisaniu umowy. I nie, wcale nie o tym, że Górnik zdobędzie medal. To Boakye o Mannehu: – Alasana to jeden z najbardziej utalentowanych graczy, jakich widziałem. Sposób, w jaki zachowuje się przy piłce, podania – porównałbym go do Seydou Keity, który grał w Barcelonie. Musi być w stanie się poświęcić i mocno trenować. Jednak nie zawsze powinieneś cieszyć się z małych rzeczy, 4, 5, 6 podań w sezonie. Jeśli miałbym dać mu radę, powiedziałbym – zawsze wymagaj od siebie więcej, więcej i więcej.
Czy Boakye w taki sposób podszedł do Górnika Zabrze? Czy wymaga od siebie więcej? Ta wypowiedź: – Jestem tu już od kilku miesięcy i muszę przyznać, że nie jest łatwo dostosować się do Ekstraklasy. To zupełnie inna wersja piłki nożnej od tej włoskiej czy serbskiej. Wszystko skupia się tu wokół siły fizycznej.
Może coś zaginęło w tłumaczeniu, może jest nieodpowiedni kontekst. Ale tu mi się przypomina Świerczok, który brał odpowiedzialność za słabe mecze Piasta, nawet w tych rozmówkach w przerwie, z których prawie nigdy nie nie wynika nic. A u niego wynikało.
***
Pozwólcie na jedną historię sprzed lat. Będzie rzewnie. Ale i nie.
Otóż być może niektórzy z was – a być może wszyscy – są zaznajomieni z tym, jak nieoczywisty był transfer Jerzego Dudka do Feyenoordu. Nie mówię nawet czysto o tym, że Dudek wtedy w sumie nic nie znaczył w polskiej piłce, a Feyenoord, no, wiadomo, był Feyenoordem. A wtedy bycie Feyenoordem ważyło więcej.
Dudek jest z jednej strony dowodem tego, jak szybko winda może zjechać po ciebie w piłce. Dopiero co zastanawiał się, czy nie zostać w Knurowie, bo tam była perspektywa II ligi. A tu nagle treningi z Koemanem, którego oglądał w telewizji.
To, co mnie w tej historii rusza, to że Dudek:
- Nie chciał wyjechać, bo się bał; kumple musieli go namawiać;
- A w zasadzie błagać, bo tylko dzięki temu mogli coś zarobić;
- To, że Dudek jadąc samotnie do Holandii został zatrzymany przez celników, bo wyglądał na podejrzanego obdartusa, a gdy zapytali go czeka szuka w Holandii i powiedział, że przyjechał grać w Feyenoordzie, parsknęli śmiechem;
- Miał wtedy mnóstwo kompleksów;
- To, że Dudek w pierwszych dniach chciał wracać praktycznie każdego dnia, nieustannie wisząc na telefonie do swojej żony, Mirelli.
Góry niewiary w siebie.
W zasadzie chce się powiedzieć: wszyscy wokół wiedzieli lepiej od Dudka, że coś z Dudka może być.
Ale jest i druga strona. Otóż nigdy nie doszłoby do transferu Dudka, gdyby nie kontakty z Feyenoordem Bobo Kaczmarka, również przez Włodzimierza Smolarka, wówczas pracującego w klubie z Rotterdamu. Dudek pokazał się podczas wyjazdu Sokoła Tychy do Holandii, niemożliwego bez kontaktów Kaczmarka i obecności Smolarka. Dudek wpadł wtedy w oko skautom, ale i tak pewnie potrzebował swoich „ambasadorów”, którzy pomogliby wiercić dziurę, że warto dać szansę Polakowi – dla Feyenoordu – znikąd.
Można liczyć, że był takim supertalentem, że wybiłby się nawet z innych klubów. Ale widziałem wiele talentów, które zagrzebały się w polskiej lidze z niezależnych od ich jakości przyczyn, by wspomnieć choćby Macieja Szczęsnego.
To jaki wniosek? Coachingowy, że uwierz w siebie i dalej już pójdzie? A może ten dołujący, że wszystko nie powiem co, bo i tak trzeba mieć znajomości lub – jak zwał tak zwał – furę szczęścia, bez tego nie będzie nic, choćbyś się nadawał?
Raczej taki, że to znacznie bardziej skomplikowane. Banał, banał straszliwy, parsknęliście właśnie, jaka to filozofia spod budki z „MOCNYM I TANIM”. Wiem, ale co poradzę, jeśli prawdziwy. Łatwo przyswajalne wytłumaczenia wszystkiego – to lubimy. Oswajamy nimi świat. Udajemy, że dzięki temu jest zrozumiały. Że wiemy, dlaczego poszło źle albo dobrze. A tak jest po prostu cholernie rzadko, by jedna osoba była winna wszystkiemu, by odpowiedzialność za coś – za sukces, za porażkę – nie rozkładała się na wiele czynników, w tym wielu, o których nikt nie ma pojęcia.
Czy można to odnosić gdzieś dalej, na przykład do Lecha Poznań? Można, ale nie trzeba.
***
Kibiców Lecha zapraszam natomiast na cykl reportaży o Macieju Skorży. Staramy się z Kubą Olkiewiczem prześwietlić go na wskroś. Ostatni odcinek: Wisła Kraków.
***
Jutro o 10 zapraszam was na kolejny odcinek „Dwóch zgryźliwych tetryków”. Poniżej poprzedni. Już zapraszam.
***
A ze spraw pozapiłkarskich, do których mam nadzieję sięgać na zakończenie naszych felietonów. Zdzisław Beksiński krótko o motywacji. A raczej do tego, że jeśli na czymś ci zależy naprawdę, to na horyzoncie nie ma takiego słowa jak „motywacja”.
„Co do potrzeby malowania, to jak wszystkie inne potrzeby, jest ona pozbawiona motywacji. Jeżeli jesteś głodny, to jesz dlatego, że jesteś głodny, a nie dlatego, że niejedzenie zaszkodzi ci zdrowiu”.
I drugie, Beksiński o pozorach.
„Jak pan widzi, w całej pracowni nie ma ani jednego przedmiotu – nawet drobiazgu – który miałby znaczenie ozdobne. Wiązki kabli, szeregi przełączników, taka fabryka obrazów. Przed kilkoma dniami kręcono tu film dla Wytwórni Filmów Oświatowych. Twórcy filmu, znający mnie jedynie z obrazów, spodziewali się zastać w scenerii złożonej z pajęczyn, starych zegarów, lamp magicznych i świeczników jakiegoś dziewiętnastowiecznego demona, takie skrzyżowanie Liszta i Towiańskiego, tymczasem drzwi otworzył im stereotypowo wyglądający facet, a zegar w domu był tylko jeden i to na dodatek elektryczny. Byli cholernie rozczarowani, bo nie było czego filmować. Regały „Białystok” z „Emilii”.
Fot. NewsPix