Dwuletnie życie Sheffield United w Premier League przypominało skok do basenu. Piękny techniczne, obrót o 180 stopni w powietrzu, zakończony lądowaniem na główkę do miejsca, w którym powinna być woda, a są tylko płytki. Jeśli była jakaś jedna rzecz, której mogliśmy być pewni, to był to spadek Sheffield.
W pierwszych siedemnastu kolejkach zdobyli dwa punkty. Remisy z Fulham i Brighton. Reszta konsekwentnie – w czapkę. Kiedy zespół, który w poprzednim sezonie bił się o europejskie puchary, nagle zaczyna grać tak żałośnie, konsekwencje stają się oczywiste. Odbudowanie pewności siebie w takiej sytuacji jest zadaniem nie tyle trudnym, co po prostu niemożliwym.
Chwilowe impulsy – pokonanie Aston Villi, Manchesteru United – były dokładnie takie, jakimi impulsy są. Trwały maksymalnie 90 minut. Na dłuższą metę nie dały niczego, poza jedną tylko rzeczą. Sheffield United nie przejdzie do historii Premier League jako najgorsza drużyna kiedykolwiek. Na ten moment mają “aż” 14 punktów i sześć meczów do końca sezonu. Osławione Derby County w rozgrywkach 2007/08 zdobyło ich 11.
Ale przecież nie zawsze tak było. Nie zawsze ekipa z Bramall Lane szorowała dno tabeli, chociaż przecież na dokładnie taki sam los skazywano ich przed rokiem. Już wówczas mieli nie wyściubić nosa znad strefy spadkowej. Stało się jednak kompletnie inaczej, byli jednym z najciekawszych beniaminków ostatnich lat. W przeciwieństwie do faworyzowanego Norwich City, zdołali się utrzymać bez najmniejszego problemu. Teraz jednak Sheffield leci do Championship, a Kanarki postarają się pozostać w elicie na trochę dłużej.
Niemniej, ekipa Chrisa Wildera pozostawiła po sobie kilka miłych wspomnień, które pewnie pozostaną z fanami Premier League na dłużej.
Bądź dużym chłopcem
Chociaż już sam fakt ich awansu do Premier League został przyjęty z umiarkowanym, ale jednak, zaskoczeniem, prawdziwy festiwal zaczął się wtedy, gdy Sheffield United stało się cholernie trudne do pokonania. W opozycji do tego sezonu – w pierwszych siedemnastu meczach zdobyli 25 punktów. Niemal dwa razy tyle, ile mają na koncie teraz.
Everton, Arsenal, West Ham United, Tottenham, Manchester United, Wolverhampton, Aston Villa. Wszystkie te kluby, które w ostatnich miesiącach w mniejszym lub większym stopniu walczyły o europejskie puchary, zostały rok temu zatrzymane przez dzielnych towarzyszy Chrisa Wildera. Futbol jednak pędzi w tak zawrotnym tempie, że 365 dni po zwycięstwie nad ekipą The Villans, Sheffield United zaczynało już pakować walizki i kupować bilety na pociąg powrotny do Championship.
To, co doskonale funkcjonowało przed rokiem, nagle zgasło, jak iskiereczka w piosence dla dzieci. To o tyle trudne do wytłumaczenia, że beniaminek nie miał stylu, który był uzależnionych od konkretnych piłkarzy, brakowało też bezwzględnych liderów i takich gwiazd, że na pierwszy rzut oka wiadomo było, że Sheffield się bez nich nie obejdzie. W gruncie rzeczy opuściło ich tylko dwóch stosunkowo ważnych piłkarzy – Callum Robinson oraz Dean Henderson, który wrócił na Old Trafford. Reszta nie dość, że bez większych zmian, to jeszcze ze wzmocnieniami.
Wydawało się zatem, że The Blades będą mogli relatywnie spokojnie myśleć o pozostaniu w elicie. Nic bardziej mylnego. Ich styl gry – tak dobrze prosperujący na początku przygody z Premier League – stał się nagle trywialny, oczywisty, groźny równie mocno, jak zaspana mucha spotkana zimą gdzieś na strychu.
Sztuka odwagi
Chris Wilder jako jeden z nielicznych szkoleniowców miał w sobie tyle pewności, że nie zrezygnował z preferowanego przez siebie stylu gry. Pozostali beniaminkowie – Norwich City i Aston Villa – trochę się w tej kwestii miotały. Ba! The Villans uchodzili za jedną z najbardziej nieciekawych ekip, zaś Kanarki były fajne, ale tylko do tego momentu, gdy ich obrona nie popełniła błędu. Czyli zwykle po dziesięciu minutach można było kończyć spotkanie.
Natomiast Sheffield United było inne, mięsiste. Grało dość niespotykaną formacją, szczególnie jak na ekipy z Championship. 3-5-2 lub 5-3-2, w zależności od tego, jak układał się dla nich mecz. Byli miłym zaskoczeniem, bo ludzie nastawiali się na grę w stylu Burnley. Tutaj było nieco więcej finezji, chociaż The Blades też grali bardzo prosto. Duża liczba piłek posłana bezpośrednio do wahadłowych, z tyłu trzy wieże neutralizujące wszelakie zagrożenie, a z przodu zawsze coś wpadnie. Do tego mieli też dobrego bramkarza, wszak Dean Henderson wywalczył sobie ostatnio pierwszeństwo w Manchesterze United.
To nie była kombinacja, to nie było Leeds United, które swoim pressingiem zajechałoby antylopę. To był tradycyjny brytyjski futbol, ale uwspółcześniony na tyle, że zęby nie zgrzytały, a piłka zaskakująco często trzymała się murawy.
Było to stosunkowo odważne ze strony całego klubu, wszak nawet zespoły dysponujące znacznie lepszym materiałem personalnym, potrafiły od Sheffield po prostu gorzej grać w piłkę. Odwaga jednak popłaciła, bo chociaż nadzieje fanów kończyły się w okolicach szesnastego miejsca, Chris Wilder doprowadził swoich podopiecznych do dziewiątej pozycji w Premier League. Nad Southampton, Evertonem, WHU i Aston Villą.
Anglikowi udało się to zrobić, mimo tego, że najlepszy strzelec The Blades miał na koncie sześć goli, a cały skład był budowany wokół graczy z Wielkiej Brytanii.
Brexit lads
Anglicy kochają nadawać drużynom dodatkowe przydomki. Sheffield United – tuż po swoim awansie do Premier League – zyskało kolejny. Brexit lads. W składzie, który wywalczył promocję z Championship nie było żadnego (!) zawodnika spoza Wysp.
Po awansie liczba ta nieco się zwiększyła, jednak trend utrzymywał się. O sile Sheffield United stanowić mieli zawodnicy z regionu, sprawdzeni na angielskich boiskach. Takiego warunku nie spełniały tylko cztery transfery – Restos, Zivković, Verrips i Berge, za którego zapłacono krocie. Co jednak ważne – tylko Norweg zagrzał na Bramall Lane miejsce na dłużej, reszta nie zapisała nawet skrawka kartki w historii The Blades.
Mimo tego wielu ekspertów podkreśla, jak ważne były to transfery. Tak czy inaczej dopuszczono do zespołu trochę świeżej krwi. Wiele osób deprecjonuję istotę tego działania, jednak Sheffield United jest żywym dowodem na to, że nie powinno się tak tego pojmować. Chociaż kilka wzmocnień z ich pierwszego sezonu nie miało wielkiego przełożenia na ostateczny wynik pod względem boiskowym, to były podstawą do stworzenia pozytywnego fermentu w szatni, otworzeniem okna na nieco inną perspektywę. Do klubu przyszło tylko dwóch zawodników spoza Anglii. Kacper Łopata i Ismaila Coulibaly. Żaden nawet nie zadebiutował w nowej drużynie.
Co czeka Sheffield United po spadku z Premier League?
To wszystko jednak było, jest już tylko mglistym wspomnieniem. Sheffield musi przygotować się na nową-starą rzeczywistość. Od przyszłego sezonu będą kopali w Championship. Nie z Manchesterem United a Luton Town. Nie z Liverpoolem a Stoke City. Na szczęście pieniądze pozostaną na elitarnym poziomie.
Jak każdy spadkowicz z Premier League, Sheffield United zostanie objęte “parachute payment”, czyli spadochronowym, które ma zapewnić klubom stosunkowo miękkie lądowanie w nowej rzeczywistości. Gdyby bowiem drużyny z angielskiej ekstraklasy miały się nagle przystosować do innych warunków i ciąć koszty na potęgę, sam spadek byłby dla niech niemalże pocałunkiem śmierci. W związku z tym The Blades otrzymają 45 milionów funtów w pierwszym sezonie po relegacji. W drugim 35% (pod warunkiem, że nie awansują), zaś w trzecim resztki z tej kwoty (20% od wyjściowych wyliczeń).
To dużo, ale jednocześnie mało – z samych przychodów z tytułu praw telewizyjnych, Sheffield United dostało 117 milionów funtów. 14 razy więcej niż za ich ostatni sezon w Championship. Chociaż zatem kwoty te wyglądają na imponujące, The Blades przygotowują się na kolejne cięcia kosztów. Prawdopodobna jest zatem sprzedaż najbardziej wartościowych piłkarzy. Sander Berge, który przed przygodą na Bramall Lane grał w Lidze Mistrzów, jest pierwszym do odstrzału. Lista z pewnością będzie jednak dłuższa.
Jeśli jednak właściciele myślą o tym, by ich klub jak najszybciej wrócił do Premier League, powinni podchodzić do tej wyprzedaży w roztropny sposób. Jak pokazują przypadki Norwich City i Watfordu – warto sprzedać kilku zawodników, wzmocnić kadrę w sposób budżetowy i bazując na starym składzie walczyć o najwyższe lokaty. Ryzyko porażki jest w tym wypadku stosunkowo niskie. Masowe skracanie o głowę kolejnych piłkarzy, członków sztabu, personelu, zwykle kończy się tragicznie. Być może już popełnili błąd, gdy pożegnali Chrisa Wildera. Z tej drogi można jednak zawrócić.
A przecież Sheffield United nie chce kończyć tragicznie. Chcą pokazać, że poprzedni sezon nie był żadnym wypadkiem przy pracy, ale tendencją, która może trwać w przyszłości.
Fot.Newspix