Wymęczone zwycięstwo. Termin mimo wszystko w piłce nożnej nadużywany. Czasem nazywamy tak każdy triumf faworyta jedną bramką. Czasem bywa, że jako „wymęczoną” postrzegamy każdą wygraną po golu strzelonym w końcówce. Natomiast dzisiaj w Łodzi na stadionie ŁKS-u mieliśmy wreszcie takie spotkanie, które mogłoby stanowić wzorzec z Sevres dla terminu „wymęczone 3 punkty”.
Znalazły się tutaj absolutnie wszystkie elementy, które utożsamiamy z tego typu meczami.
- murowany faworyt, drużyna ze ścisłej czołówki, spotkała się z outsiderem ligi na własnym terenie
- przepaść organizacyjna dzieląca oba kluby tylko podkreśla różnicę w jakości drużyn
- słabsi grali w dziesiątkę przez 40 minut
- mocniejsi strzelili gola w końcówce
- po rzucie karnym
No czego tutaj jeszcze zapragnąć? Chyba tylko, żeby ten gol padł jeszcze później, w ostatniej akcji meczu. ŁKS dzisiaj miał absolutnie wszystko, by rywala zdemolować, a jednocześnie przez długie fragmenty meczu nie robił zupełnie nic, jakby licząc, że bełchatowianie sami sobie coś strzelą. Klarowne okazje? Może ze trzy – uderzenie Klimczaka, który sam wypracował sobie sytuację po prostopadłym podaniu od Trąbki, przepychając obrońcę. Były defensor, a obecnie skrzydłowy ŁKS-u uderzył jednak nad bramką. Nieźle wyglądała próba Rygaarda, ale piłka trafiła w gąszcz bełchatowian. Po jednej z centr futbolówka minęła słupek bramki Otczenaszenki, raz ładnie wywalczył sobie pozycję Janczukowicz.
GDZIE SIĘ PODZIAŁ OFENSYWNY ŁKS ŁÓDŹ?
W sumie to tyle! Poza tym ŁKS miał jakieś sto osiemnaście dośrodkowań z obu stron, najczęściej kończących się wyrzutem z autu dla gości. Rekordy niedokładności bił Rygaard, rekordy statyczności bił Nawotka. Łodzianie stali, piłka krążyła między nimi, bełchatowianie przesuwali się całą jedenastką, utrudniając podejście choćby w okolice pola karnego. ŁKS miał mnóstwo miejsca na bokach i na 30. metrze. Efekt? Tosik niezłomnie podający do bocznych obrońców, boczni obrońcy niezłomnie próbujący dorzucić dokładną piłkę.
Sytuacja zmieniła się diametralnie na początku drugiej połowy, gdy czerwoną kartkę za dwa żółte kartoniki dostał Maciej Mas. Od tej pory łodzianie stali, piłka krążyła między nimi, a bełchatowianie przesuwali się całą dziesiątką. Niestety dla kibiców ŁKS-u -o jakimś przyspieszeniu, efektownych dryblingach czy nieszablonowych próbach nie mogło być mowy. ŁKS został doprowadzony do ostateczności na końcówkę został nawet wpuszczony Ricardinho, który dopiero wznawia treningi z pełnym obciążeniem. Wydawało się, że to będzie spotkanie, w którym końcówka posłuży ogrywaniu juniorów. Tymczasem łodzianie musieli rzucić cały swój ofensywny potencjał – na murawie byli jednocześnie Rygaard, Ricardinho, Pirulo oraz Dominguez. I dopiero ten ostatni pokonał bramkarza ostatniego w tabeli GKS-u.
Jak? Ano po rzucie karnym. To była pierwsza akcja ŁKS-u, która nieco przełamała schematyczność. Pirulo zamiast zagrywać do obrońcy, zdecydował się na prostopadłą piłkę między dwoma bełchatowianami, do Rygaarda. Ten mógł pakować prawą nogą pod ladę, ale zdecydował się na… centrę do środka. Na szczęście dla niego i całego ŁKS-u – piłka trafiła w wyciągniętą rękę Pawlika. Dominguez pewnie wykonał wyrok.
Prawdziwą miarą regresu ŁKS-u jest jednak fakt, że w końcówce bełchatowianie jeszcze dwukrotnie zaatakowali, a ŁKS za to… zwlekał z wyrzutem z autu, próbując ukraść cenne sekundy. U siebie. Z GKS-em Bełchatów. Grającym w dziesiątkę.
Tymczasowo udało się obronić trzecią pozycję w tabeli, ŁKS traci punkt do wicelidera z Górnika Łęczna. Ale z taką grą o awans, zwłaszcza bezpośredni, będzie bardzo ciężko.
ŁKS Łódź – GKS Bełchatów 1:0 (0:0)
Dominguez 88′
Fot.FotoPyK