Kiedy Luis Suarez był jeszcze piłkarzem Barcelony, nad jego postacią krążył szereg opinii, że pewnego poziomu jakości Urugwajczyk już nie zagwarantuje. To nie były teorie wyssane z palca, a słowa poparte twardymi faktami. Jasne, napastnik Atletico wciąż może brylować na hiszpańskich boiskach, ale co z tego, skoro na europejskim podwórku z wysokiej klasy piłkarza “El Pistolero” zamienia się w karykaturę samego siebie. Słowem: jest bezużyteczny. Strzela tyle, co kot napłakał, a na wyjazdach… Ach, szkoda gadać.
Szyld został zmieniony, ale pewne rzeczy wciąż są takie same. Urugwajczyk przeniósł swoją klątwę do szeregów ekipy Simeone, co dało się we znaki we wczorajszym meczu z Chelsea. 34-latek nie pomógł w rewanżu, zagrał beznadziejnie i został zmieniony po godzinie gry.
Suarez nie strzelił na wyjeździe w LM od 2010 dni (5 lat)
Beznadziejność nad beznadziejnościami. O ile Suarez zasługuje na ciepłe słowa po meczach w La Liga, gdzie nie ma problemu ze strzelaniem pięknych bramek choćby Realowi, o tyle, widząc jego występy w Lidze Mistrzów, nóż w kieszeni się otwiera. Jeszcze kilka miesięcy temu wydawało się, że problem może leżeć w drużynie. Dziś wiemy już, że Urugwajczyk ma blokadę niezależnie od panujących okoliczności. Bije swoją postawą rekordy, jest w swoich wyczynach po prostu zatrważający. Zastanówmy się – który napastnik światowej klasy ma tę możliwość, żeby poszczycić się passą ponad 2000 dni bez gola wyjazdowego w europejskich pucharach?
Żaden.
Pamiętamy przecież, że jeszcze kilka lat temu Suarez pojawiał się w naszej świadomości jako napastnik nr 2, czasami nr 1 na świecie. Tyle że w obliczu tak poważnego defektu jego akcje drastycznie spadły. Co najgorsze, to wygląda jak postępująca choroba. Bo nie dość, że “El Pistolero” po wygraniu Ligi Mistrzów z Barceloną nie dojeżdża w kluczowych meczach na obcym stadionie, to jeszcze kurczy się ogólny dorobek bramkowy. Ba, on w tym sezonie wręcz zmalał do poziomu zera. Spójrzmy:
- Sezon 2014/2015: siedem goli
- 2015/2016: osiem
- 2016/2017: trzy
- 2017/2018: jeden
- 2018/2019: jeden
- 2019/2020: pięć
- 2020/2021: ZERO
Tutaj nic więcej chyba nie trzeba dodawać. No, może poza faktem, że impotencja strzelecka w meczach wyjazdowych jest absolutnym rekordem w historii Ligi Mistrzów. 25 meczów z rzędu bez trafienia i brak jakiejkolwiek zdobyczy na koncie w tej kampanii jako wisienka na torcie. Powiedzenie, że w Barcelonie się cieszą, byłoby teraz słowami na wyrost, ale nie da się ukryć, że takiego napastnika nie chciałby żaden klub z wielkimi aspiracjami. Albo inaczej: nie chciałby się z nim pokazywać na innej arenie niż krajowa. Wiecie, to tak jakby fajny samochód w warunkach miastowych przenieść na trudne i zdradliwe podłoże off-roadowe. Jakoś byśmy pojechali, ale nasze słabości wykorzysta dosłownie każdy. Nie o to tutaj chodzi.
Głębsze liczby nie powalają
Gdy porównamy statystyki Suareza na tle jego poczynań w lidze, cóż, różnica będzie aż nadto zauważalna. I naprawdę niełatwo stwierdzić, skąd bierze się takie zjawisko. Okej, poziom rywali w Lidze Mistrzów na pewno jest wyższy, ale przecież tam nie gra się ciągle z ekipami pokroju Chelsea czy Bayernu. Urugwajczyk w tym sezonie mierzył się dwukrotnie z RB Salzburg czy raz z Lokomotivem Moskwa. 236 minut – zero goli. Łącznie na przestrzeni wszystkich sześciu meczów tej edycji: dziewięć strzałów na bramkę, jedna zmarnowana setka.
Nawet nie chodzi o to, że Suarez jest nieskuteczny. On po prostu tuła się po boisku, nie dochodzi do okazji bramkowych. Nie odnajduje się w polu karnym rywala w taki sposób, jaki robi to w La Liga.
Pytanie, czy to wina ustawienia stworzonego przez trenera? Coż, patrząc w przeszłość, można w pewnym stopniu uznać ten trop za właściwy. Ostatni raz, kiedy Suarez notował naprawdę dobre liczby w Lidze Mistrzów, miał miejsce za kadencji Luisa Enrique. Wtedy Barcelona grała futbol totalny, atakowała na różne sposoby, grała zdecydowaną większość meczu na połowie rywala. Później bywało z tym różnie, bo Ernesto Valverde czy Quique Setien byli trenerami o zdecydowanie innych temperamentach. Nie wkładali tylu akcentów w ofensywę, być może nie trafiając w gust Suareza, a prędzej Messiego.
Kolejną sprawą jest wiek i – co za tym idzie – ograniczenia fizyczne Suareza. Diego Simeone jako spadkobierca niewątpliwie świetnej jakości Urugwajczyka musiał mieć świadomość, że jego podopieczny samodzielnie niczego już nie wypracuje. Żeby w pełni wykorzystać jego potencjał, trzeba ustawiać zespół podobnie jak w La Liga, gdzie “El Pistolero” skuteczność ma przecież kapitalną. To nie przypadek, ani też fakt wydumanej słabości ligi. 29% strzałów Suareza zmienia się w bramki, co jest lepszym wynikiem nawet od Leo Messiego (20%). Tylko że tu pojawia się pewna zagwozdka: na mecz z taką Chelsea raczej nie nakreśla się takiej taktyki tak jak na Real Betis czy Valencię. Można zatem powiedzieć, że napastnik z Madrytu stał się pewnego rodzaju ofiarą kilku czynników, które trudno zmienić. No, chyba że funkcjonowanie drużyny zbuduje się pod potrzeby 34-latka, co wydaje się dość ryzykownym przedsięwzięciem.
Fot: Newspix.