Reklama

21 zwycięstw z rzędu i wystarczy. Manchester United pokonuje Manchester City

Jan Piekutowski

Autor:Jan Piekutowski

07 marca 2021, 20:13 • 5 min czytania 20 komentarzy

Dominowali na wszystkich frontach. Od czasu dość pechowego remisu z WBA, Manchester City ani razu nie pozwolił, by przeciwnik zatrzymał ich chociaż połowicznie. Wygrywali jak leci, bez różnicy, czy były to starcia pucharowe, czy ligowe. W końcu jednak nadszedł kres tej serii. Jeśli ktoś miał The Citizens zatrzymać, to właśnie Manchester United.

21 zwycięstw z rzędu i wystarczy. Manchester United pokonuje Manchester City

Niebywale dobrze radzą sobie Czerwone Diabły na stadionie swojego derbowego rywala. Od 2016 roku przegrali tam zaledwie jeden raz, trzy lata temu. Poza tym cztery zwycięstwa i jeden remis. Wynik godny podziwu, mogący sugerować, że to właśnie oni są na ten moment najlepszą drużyną w Anglii. Tak nie jest, chociaż mimo tego, że to Manchester City zdecydowanie góruje w Premier League i w przeciwieństwie do podopiecznych Ole Gunnara Solskjaera dalej gra w Lidze Mistrzów, to trzeba przyznać, że dzisiejsi goście mają na nich jakiś patent.

Patent, który sprawdza się niezależnie od tego, jaki trener urzęduje na Old Trafford. Tego wieczora widzieliśmy niezbity dowód na to, że Norweg nie jest jednak takim wuefistą, jakiego kreowały z niego angielskie media. Kolejny raz ograł Pepa Guardiolę. Tym razem zaskakująco wyraźnie. A przynajmniej pod kątem wyniku, bo rezultat 2:0 może sugerować, że Manchester City nie zrobił absolutnie nic. To błędne założenie, bo gospodarze przegrali trochę na własne życzenie. Mimo, że oddali sześć celnych strzałów na bramkę – tyle co Manchester United 0 to szans stworzyli znacznie więcej.

W dogodnej sytuacji był Phil Foden, w spojenie trafił Rodri, nieznacznie pomylił się Riyad Mahrez, natomiast Raheema Sterlinga i Gabriela Jesusa nie tłumaczy absolutnie nic. Pierwszy nie trafił z jakichś pięciu metrów w piłkę, a miał przed sobą jedynie Deana Hendersona. Drugi grał na takim żenującym poziomie, że gdybyśmy wystawiali noty za mecze Premier League, nikt nie miałby oporów przed uhonorowaniem Brazylijczyka jedynką.

Poza rażącą nieskutecznością w ofensywie, napastnik sprawił, że w drugiej minucie jego klub już przegrywał. Bezsensowny nadmiar siły użyty w walce z Anthonym Martialem i rzut karny. A z karnego Bruno Fernandes w zasadzie się nie myli, nawet jeśli Ederson wyczuł Portugalczyka i był wyjątkowo blisko sparowania piłki.

Reklama

Pozostaje zatem zapytać Pepa Guardiolę, dlaczego tak długo trzymał 23-latka na boisku. Jesus właściwie tylko przeszkadzał, pałętał się bez ładu i składu. Na ławce był zaś Phil Foden i Sergio Aguero. Jasne, Argentyńczyk też nie błyszczy formą pod żadnym kątem, ale z pewnością zrobiłby więcej niż młodszy kolega.

Być może legendzie Manchesterowi City udałoby się sprawić, że mur obronny, który wyrósł przed polem karnym Manchesteru United w końcu zostałby skruszony. Być może. Fakty są jednak takie, że Czerwone Diabły dowiozły prowadzenie, a nawet zdołały je podwyższyć.

Przerwana czarna seria

Ulubionym wynikiem Ole Gunnara Solskjaera z czołowymi drużynami Premier League, był remis. Tak skończyło się z Liverpoolem, tak skończyło się z Manchesterem City w grudniowej potyczce. Meczów zwycięskich w tych prestiżowych spotkaniach było jak na lekarstwo. Przerywając pochód Pepa Guardioli, Norweg zdołał zatem przerwać swoją czarną serię, która stanowiła jedną z podstaw do krytykowania jego pracy na Old Trafford. To on triumfuje, to on może się cieszyć.

Tym bardziej, że jego zespół w końcu nie zagrał standardowego spotkania. W końcu Manchester United faktycznie chciał zdobyć bramkę rywala. Pierwsze trzy minuty były mocnym sygnałem ostrzegawczym dla gospodarzy. Poza trafieniem Bruno Fernandesa, gola mógł strzelić Luke Shaw. Anglik uderzył jednak prosto w Edersona.

Później Czerwone Diabły się cofnęły i to bardzo głęboko. Można – a nawet trzeba było – na ich postawę psioczyć. Defensywa nie była bowiem aż tak szczelna, wszak Manchester City miał swoje szanse. Co więcej, jakakolwiek akcja zaczepna gości kończyła się stratą piłki w okolicach koła środkowego. Dominował w tym względzie Aaron Wan-Bissaka, któremu odbierano futbolówkę z dziecinną łatwością.

Gdy oba kluby schodziły na przerwę, można było mieć wrażenie, że The Citizens prędzej czy później coś wcisną. Jasne, nie ma nic złego w grze obronnej, ale są jakieś granice. Manchester United zdawał się na niej balansować skrajnie niebezpiecznie. Druga połowa była jednak oczyszczeniem.

Reklama

Nie dajmy się oszukać – grę dalej prowadził Manchester City. W końcu jednak podopieczni Solskjaera zaczęli robić cokolwiek do przodu. Zawiązali kilka akcji, zaczęli przypominać o swojej bytności w tym spotkaniu. The Citizens zaś dalej kurczowo trzymali się granicy szesnastego metra i próbowali zrobić cokolwiek, by pokonać Hendersona. Ostatecznie decydującą sytuację w 100% stworzył i wykorzystał Luke Shaw.

Angielski obrońca otrzymał podanie od swojego bramkarza i rozpoczął sprint w kierunku Edersona. Sprint po gola. Sprint po chwałę. Shaw zasuwał tak, że nikt nie potrafił go zatrzymać. Błyskawicznie dotarł do pola karnego gospodarzy, podał do Rashforda, a następnie uderzył tak, że Brazylijczyk tylko odprowadził piłkę wzorkiem. Było 2:0, było po meczu.

Szansę na ukoronowanie dobrej gry Manchesteru United miał jeszcze Martial. W sytuacji jeden na jednego Francuz oddał jednak strzał, że nie warto o nim w ogóle wspominać.

Chociaż Manchester na koniec sezonu na 99% będzie niebieski, to Czerwone Diabły mają same powody do zadowolenia. Zatrzymanie serii dwudziestu jeden zwycięstw z rzędu to jedno, sprawienie, ze Manchester City pierwszy raz od 22 meczów nie zdobył ani jednej bramki, to drugie. Ostatni raz taka sytuacja miała miejsce w… poprzednich derbach miasta Oasis.

Dziś jednak bracia Gallagher nie mają powodu do radości. Morning Glory czeka na fanów i piłkarzy po drugiej stronie barykady.

MANCHESTER CITY 0:2 MANCHESTER UNITED

B.Fernandes (k) 2′, L.Shaw 50′

Fot. Newspix

Angielski łącznik

Rozwiń

Najnowsze

Anglia

Komentarze

20 komentarzy

Loading...