Reklama

Upokorzenie Seamana, moment chwały Nayima. Jak Real Saragossa podbijał Europę

Michał Kołkowski

Autor:Michał Kołkowski

25 lutego 2021, 08:04 • 16 min czytania 8 komentarzy

Real Saragossa po 26 kolejkach hiszpańskiej LaLiga2 zajmuje siedemnaste miejsce w tabeli. Wszystko wskazuje zatem na to, że Los Maños – zamiast myśleć o powrocie do elity – będą się musieli porządnie postarać, by nie zlecieć na trzeci poziom ligowy. Ostatni raz w najwyższej klasie rozgrywkowej Real grał w sezonie 2012/13. Ostatni raz miejsce w ligowym TOP10 zajął aż czternaście lat temu. Choć mówimy przecież o klubie, który jeszcze w latach 80. i 90. należał do zdecydowanie najsilniejszych w Hiszpanii. Ba, drużyna z Saragossy w sezonie 1994/95 potrafiła nawet zatriumfować na europejskiej arenie.

Upokorzenie Seamana, moment chwały Nayima. Jak Real Saragossa podbijał Europę

Konkretnie – w Pucharze Zdobywców Pucharów.

Real Saragossa 1994/95 – na topie

Decydujące starcie wspomnianej edycji Pucharu Zdobywców Pucharów zaplanowano na 10 maja 1995 roku. Miało się odbyć we Francji, w paryskim Parku Książąt. Za faworytów do triumfu uchodzili piłkarze Arsenalu. Czyli obrońcy tytułu, którym udało się dotrzeć do finału PZP po raz drugi z rzędu. W 1994 roku „Kanonierzy” wywalczyli trofeum w całkiem imponującym stylu, przynajmniej jeśli weźmie się pod uwagę rywali, jakich udało im się poskromić na drodze do sukcesu. W drugiej rundzie zmiażdżyli Standard Liege aż 10:0 w dwumeczu, a w ćwierćfinale pokonali Torino, które miało w swoim składzie takich graczy jak Enzo Francescoli, Sandro Cois, Robert Jarni czy Daniele Fortunato. Z kolei w półfinale Arsenal w pokonanym polu pozostawił Paris Saint-Germain, choć paryżanie w poprzedniej rundzie uporali się z Realem Madryt i stanowili zespół wręcz naszpikowany gwiazdami.

Wreszcie – w finale podopieczni George’a Grahama wygrali z bardzo mocną Parmą.

ARSENAL POKONA DZIŚ BENFICĘ? KURS: 1,81 W TOTOLOTKU!

Trzeba pamiętać, że był to jeszcze Arsenal – ujmijmy to – przedrewolucyjny. Dopiero w 1996 roku panowanie na Highbury rozpoczął Arsene Wenger, który przetransformował londyńską drużynę na kontynentalną modłę. Oparł ją na obcokrajowcach, głównie Francuzach. Odmienił funkcjonowanie klubu na każdej płaszczyźnie. Tymczasem przeciwko Parmie na murawie w barwach „Kanonierów” zameldowało się dziesięciu Anglików i Steve Morrow – reprezentant Irlandii Północnej. Rok później było bardzo podobnie. Stewart Houston, który zastąpił na stanowisku trenera skompromitowanego udziałem w aferze korupcyjnej Grahama, oddelegował do boju przeciwko Realowi Saragossa aż dziewięciu Anglików, Walijczyka oraz Szweda.

Reklama

Piłkarze Arsenalu celebrują triumf nad Parmą

„Kanonierzy” zdecydowanie nie byli wtedy ekipą, którą dało się lubić za jej styl. Ich zwycięstwo nad Parmą potraktowano jako przykrą sensację. – Realizowaliśmy założenia taktyczne – przyznał Tony Adams, wieloletni kapitan Arsenalu. – No i przynosiło nam to sukcesy. Choć muszę przyznać, że nie lubiłem naszego stylu. Nie wyrażałem siebie, grając w ten sposób. Jako junior, uchodziłem za dość eleganckiego obrońcę, jeśli chodzi o operowanie piłką. A jednak stałem się synonimem cwanej, nieczystej gry. Nie miałem dość jaj, by wstać w szatni i zaprotestować. Wymusić jakąś zmianę w drużynie. Nie byłem prawdziwym facetem. (…) Aczkolwiek szanuję George’a [Grahama] za to, co z nami osiągnął. Jego pomysły się sprawdzały, to trzeba przyznać. Gdy pokonaliśmy Parmę w finale Pucharu Zdobywców Pucharów, nie byliśmy dobrą drużyną. Taka jest prawda. Ale świetna organizacja gry i stuprocentowe poświęcenie zapewniło nam triumf nad znacznie silniejszymi Włochami.

Jednak co innego Parma, a co innego Real Saragossa.

W konfrontacji z jedną z potęg Serie A wyspiarze wyglądali od razu jak ubodzy krewni. No bo gdzie, z całym szacunkiem, Alan Smith, a gdzie Gianfranco Zola? Gdzie Steve Bould, a gdzie Roberto Sensini? Takich porównań można by było postawić znacznie więcej. Lecz hiszpańska ekipa nie robiła nawet w połowie takiego wrażenia jak Parma. Arsenal miał wszelkie powody, by do starcia z Realem podchodzić z dużą pewnością siebie. Z wiarą, że uda się obronić tytuł. Co dla klubów z Anglii, wygłodniałych kontynentalnych sukcesów po okresie pucharowej banicji, miało spore znaczenie.

Nayim – gol-marzenie

Finałowe starcie od 30 minuty toczyło się pod stanowcze dyktando Hiszpanów, którzy kulturą gry przerastali Arsenal o głowę. Podopieczni Victora Fernandeza tylko w pierwszej połowie oddali siedem strzałów na bramkę strzeżoną przez Davida Seamana – naprawdę sporo, biorąc pod uwagę ciężar gatunkowy spotkania. Jednak Los Maños dopiero po przerwie naprawdę podkręcili tempo. Przewaga Realu zamieniła się wówczas w prawdziwą, ofensywną nawałnicę. W drugiej odsłonie meczu uderzyli na bramkę piętnastokrotnie, no i w 68 minucie golkiper „Kanonierów” wreszcie skapitulował. Do sieci w przepiękny sposób trafił Juan Esnaider. 22-letni napastnik rodem z Argentyny, uchodzący za czołową postać swojego zespołu.

Dla Esnaidera był to gol numer osiem w całych rozgrywkach. Więcej w tamtej edycji PZP strzelił tylko Ian Wright z Arsenalu.

Julian Esnaider wyprowadza Real na prowadzenie w meczu z Arsenalem

Problem w tym, że na kwadrans przed końcowym gwizdkiem arbitra „Kanonierzy” zdołali zripostować. Stan meczu wyrównał John Hartson. Zwalisty walijski snajper zmiażdżył defensora rywali w fizycznej walce o piłkę na jedenastym metrze i płaskim strzałem wepchnął futbolówkę do siatki.

Arsenal od początku próbował podkręcić temperaturę tego spotkania, regularnie nas prowokowali – wspominał po latach Nayim, środkowy pomocnik w ekipie zdobywców Pucharu Króla. – Ja sam już po kilku minutach byłem bliski zejścia z boiska na dobre, bo właśnie Hartson zmasakrował mi ścięgna Achillesa. Zniesiono mnie z murawy na noszach, ale zaraz zerwałem się na równe nogi, chcąc wrócić na murawę. To był najważniejszy mecz mojego życia, nie mógłbym go przegapić z powodu kontuzji. (…) Generalnie należało ten mecz zamknąć już po 90 minutach. Arsenal miał swoje szanse, lecz byliśmy od nich zdecydowanie lepsi. Na dodatek tuż przed końcem podstawowego czasu gry Lee Dixon ewidentnie sfaulował w polu karnym Miguela Pardezę. W dobie VAR to byłby oczywisty karny.

Arbiter przewinienia się jednak nie dopatrzył i zarządził dogrywkę. Otwierając tym samym przed pomocnikiem furtkę do piłkarskiej nieśmiertelności. Obie strony sposobiły się już bowiem do rzutów karnych, gdy Nayim zaszokował wszystkich – na czele z Davidem Seamanem – fenomenalnym lobem z okolic połowy boiska. Angielski golkiper dał sobie wrzucić piłkę za kołnierz, a Real w 120 minucie gry przypieczętował zdobycie pucharu. To trafienie to niewątpliwie jeden z najbardziej wyjątkowych momentów w dziejach finałów europejskich rozgrywek. A dodatkowego smaczku całemu wydarzeniu dodaje fakt, że Nayim przed przeprowadzką do Saragossy przez kilka ładnych lat grał… w Tottenhamie.

Do dziś gdy pojawiam się w loży na stadionie Spurs, kibice intonują przyśpiewkę o tamtym golu. Niesamowite – zapewniłem puchar Realowi Saragossa, a tak naprawdę uszczęśliwiłem kibiców dwóch klubów za jednym zamachem – śmieje się Nayim w wywiadzie dla Mundo Deportivo.

Reklama

Trafienie na wagę triumfu Saragossy w finale Pucharu Zdobywców Pucharów

Mina bramkarza „Kanonierów” po tym golu Nayima wyraża więcej niż tysiąc słów.

Seaman po prostu położył się za linią bramkową jak na sofie przed telewizorem i rozejrzał wkoło zdezorientowanym wzrokiem. Jak gdyby oczekiwał, że ktoś go zaraz zapewni, iż sędzia zdążył zakończyć spotkanie, zanim futbolówka opadła do siatki. Ale kompromitacja Anglika stała się faktem. Biedny Seaman nie mógł sobie zresztą zdawać sprawy, że nie będzie to wcale najsłynniejsza bramka wpuszczona za kołnierz, jaka mu się w karierze przytrafi.

Kiedy trenuję z dzieciakami, zawsze mówię im jedno: na boisku musisz podejmować ryzyko. Tamtego wieczora ja zaryzykowałem i dobrze na tym wyszedłem – opowiadał Nayim. – Świetnie znałem Seamana jeszcze z czasów gry w Anglii. Dobrze wiedziałem, że lubi wyjść wysoko na przedpole, cały czas kontrolowałem jego ustawienie. Seaman musiał grać w taki sposób. Tony Adams i Martin Keown byli świetnymi obrońcami, znakomitymi w powietrzu, ale brakowało im szybkości. Bramkarz starał się więc ich asekurować. Niosło to jednak za sobą ryzyko i ja to wykorzystałem.

– Przypominam sobie rozmowę z ojcem po zdobyciu pucharu – dodał autor zwycięskiego gola. – Powiedział mi: „teraz mogę spokojnie umrzeć”. Bardzo mnie to poruszyło. Tata zaszczepił we mnie miłość do futbolu. Był moim pierwszym piłkarskim idolem. Marzył o tym, żebym został zawodowym piłkarzem. Dlatego zawsze najważniejszy będzie dla mnie fakt, że udało mi się go uszczęśliwić.

Real Saragossa 1994/95 – droga na do sukcesu

A jak to się stało, że Real Saragossa w ogóle dotarł do finału europejskich rozgrywek?

Wypada naszkicować tło tej historii.

Los Maños to generalnie klub stworzony do rozgrywek pucharowych. Dość powiedzieć, że ekipa ze stolicy Aragonii jeszcze nigdy nie zwyciężyła w hiszpańskiej ekstraklasie, natomiast ma na koncie aż sześć triumfów w Copa del Rey (i pięć porażek w finałach). Do tego trzeba naturalnie doliczyć omawiany sukces w Pucharze Zdobywców Pucharów oraz dwa finały Pucharu Miast Targowych, w tym jeden zwycięski.

Przełom lat 70. i 80. to nie był najlepszy czas dla Realu. Drużyna regularnie wikłała się wówczas w walkę o uniknięcie degradacji, nie zawsze z happy endem. Zwrot nastąpił w 1981 roku, gdy drużynę przejął znany nam świetnie Leo Beenhakker. Holenderski szkoleniowiec przywrócił Saragossę do szerokiej czołówki ligowej, zajmując z nią szóste miejsce w La Lidze w sezonie 1982/83 i siódmą lokatę w kolejnej kampanii. Głównie z uwagi na dobrą pracę w Aragonii, kilka lat później na zatrudnienie Beenhakkera zdecydowali się działacze Realu Madryt. Co okazało się zresztą słusznym posunięciem, ponieważ były selekcjoner reprezentacji Polski powiódł „Królewskich” do trzech mistrzowskich tytułów z rzędu.

Leo Beenhakker w Realu Saragossa

Los Maños pod wodzą Beenhakkera prezentowali całkiem atrakcyjny futbol, stając niejako w kontrze do panujących wówczas w Hiszpanii trendów taktycznych. Mistrzowskie tytuły zgarniały bowiem w tamtym czasie ekipy z Kraju Basków – najpierw dwukrotnie Real Sociedad, potem Athletic Bilbao. Też dwa razy z rzędu. Jedni i drudzy słynęli z wyjątkowo ostrej, wręcz brutalnej postawy. Na własnej skórze odczuwał to między innymi Diego Maradona. Oczywiście nie jest też tak, że Baskowie wyłącznie kopali siebie po czołach, a przeciwników po kostkach. Niemniej – z pięknem futbolu się te utytułowane zespoły raczej nie kojarzyły.

REAL SOCIEDAD WYGRA DZIŚ Z MANCHESTEREM UNITED? KURS: 3,62 W TOTOLOTKU!

W drugiej połowie dekady Real zaczął się na poważnie liczyć w walce o krajowe trofea. W sezonie 1985/86 ekipa z Estadio La Romareda uplasowała się na czwartej pozycji w La Lidze i wywalczyła Puchar Hiszpanii, w finale pokonując Barcelonę. Gola na wagę zwycięstwa dla Saragossy zdobył Ruben Sosa – kapitalny urugwajski napastnik, który później został gwiazdą Serie A w barwach Lazio. El Principito („Mały Książę”) trafił do siatki z czterdziestu metrów, uderzeniem bezpośrednio z rzutu wolnego. Pomógł mu wprawdzie rykoszet i kiepski refleks golkipera, ale gol i tak mógł się podobać.

Victor Fernandez wkracza do akcji

Kryzysowy okazał się dla Saragossy dopiero sezon 1990/91, gdy drużyna ponownie wpakowała się w walkę o utrzymanie. W marcu 1991 roku, z uwagi na nader rozczarowujące rezultaty, z posadą pożegnał się trener Ildo Maneiro, a jego miejsce nieoczekiwanie zajął Victor Fernandez Braulio.

Wówczas szkoleniowiec ledwie 31-letni, bez żadnego doświadczenia piłkarskiego i trenerskiego, przynajmniej jeśli chodzi o samodzielną pracę na topowym poziomie w kraju. Postawienie na szkoleniowca o tak mikrym dorobku naturalnie wzbudziło olbrzymie kontrowersje, no i naprawdę niewiele brakowało, a Fernandez – urodzony w Saragossie i głęboko związany emocjonalnie z Realem – przedstawiłby się światu jako człowiek, który spuścił Los Maños do drugiej ligi. Real przed spadkiem uchronił się dopiero w barażu.

Fernandez na tamten moment był jednym z najmłodszych szkoleniowców, jacy kiedykolwiek pracowali na poziomie La Ligi. Dlatego działacze dali mu spory kredyt zaufania i przed startem kolejnych rozgrywek nie zatrudnili trenera teoretycznie gwarantującego lepsze wyniki. Sam szkoleniowiec zresztą nie wyglądał na gościa, który może wymięknąć: – Pochodzę z takiej dzielnicy, gdzie trzeba było walczyć o swoje – mówił na łamach „Heraldo”. – Byłem łobuzem. Zawsze kombinowałem szybciej i lepiej niż inne dzieciaki. Miałem wiele twarzy, robiłem mnóstwo szalonych rzeczy. Dlatego nigdy nie lubiłem Cruyffa – dla mnie był nudziarzem. (…) Kiedy byłem nastolatkiem, wystarczała mi piłka. Dopiero potem zrozumiałem, że futbol niekoniecznie pozwoli mi zarobić na życie. Zrozumiałem, czym jest bezrobocie, brak perspektyw, ludzka podłość. Musiałem sobie radzić. Dziadkowie pozwalali mi dorobić na wsi. Przy żniwach. Albo przy dojeniu krów. Nienawidziłem tego, ale musiałem przetrwać.

Victor Fernandez świętuje zwycięstwo w barażu o utrzymanie (fot. Marca)

Pamiętam, jak dostałem ofertę pracy w Realu – wspominał Fernandez. – Zadzwonił do mnie osobiście prezydent klubu. Okazało się, że w ogóle mnie nie zna, ale zaprzyjaźniony dziennikarz dał mu cynk, że jest taki chłopak, który kocha klub i zna się na piłce, a chciałby zacząć trenerską karierę bez zawodniczej podbudowy. W ten sposób zostałem asystentem Radomira Anticia. Rozmowa z prezesem była trudna, ponieważ poprosiłem go o więcej pieniędzy, niż mi początkowo oferował. Obawiałem się, że posunąłem się trochę za daleko. On brał mnie chyba początkowo za ambitnego nastolatka, a nie 28-letniego kolesia, który podąża za marzeniem. (…) To była moja życiowa szansa. Futbol zawsze stanowił dla mnie odskocznię.

„Z wykształcenia jestem geografem i historykiem, ale moją największą pasją zawsze był futbol. Pierwszy karnet na mecze Realu kupiłem za kieszonkowe jeszcze jako dziecko. W dniu meczu przychodziłem na stadion najwcześniej, jak to tylko możliwe, żeby zająć miejsce w pierwszym rzędzie. Chyba ta dziecięca fascynacja wpłynęła na to, jakim stałem się później trenerem. Piłkę odbierałem jako generator ludzkich emocji”

Victor Fernandez (na łamach AS-a)

Rzeczywiście – gdy Fernandez trochę już okrzepł na stanowisku pierwszego trenera Los Maños, jego podopieczni nie tylko powrócili do ligowej czołówki, ale uczynili to w kapitalnym stylu. Jeszcze w sezonie 1991/92, zakończonym na szóstym miejscu w hiszpańskiej ekstraklasie, ręka trenera nie była do końca widoczna. Kolejne rozgrywki były jeszcze mniej udane. Ale już sezon 1993/94 to prawdziwy popis klubu ze stolicy Aragonii. Saragossa zajęła trzecie miejsce w lidze, wyprzedzając w tabeli między innymi Real Madryt. Wywalczyła także Puchar Króla, w finale triumfując nad Celtą Vigo.

Akurat to starcie nie było szczególnie ekscytujące – zakończyło się bezbramkowym remisem i karnymi, w których Real okazał się skuteczniejszy. Natomiast w lidze ekipa Fernandeza dokazywała jak szalona. Szczytem wszystkiego było zwycięstwo 6:3 z Barceloną sterowaną przez Cruyffa.

Los Maños notowali więcej potknięć niż powinni, fakt. Ale zapewniali swym kibicom show.

Real Saragossa 6:3 FC Barcelona (23. kolejka La Ligi 1993/94)

W drużynie nie brakowało piłkarzy, którzy w taktycznej układance Fernandeza czyniły szybkie postępy i osiągnęli życiową dyspozycję. Gus Poyet po przesunięciu z linii ataku na pozycję ofensywnego pomocnika wyrósł na jednego z najciekawszych zawodników całej La Ligi. Potem został gwiazdą londyńskiej Chelsea. Doświadczony Miguel Pardeza, członek słynnej madryckiej „Piątki Sępa”, za kadencji Fernandeza przeżył drugą młodość, choć szkoleniowiec był od niego tylko o pięć lat starszy. Francisco Higuera przebił się nawet do reprezentacji Hiszpanii, a wcześniej nie wyglądał na zawodnika wyrastającego aż tak dalece ponad ligową przeciętność. Rozkwitł playmaker Santiago Aragon, środkowy defensor Xavi Aguado, a także prawy obrońca Alberto Belsue. No i nie można nie wspomnieć ponownie Juana Esnaidera, który w Saragossie pokazał się z tak dobrej strony w latach 1993-1995, że skusił się na niego Real Madryt, a potem także Atletico oraz Juventus.

Co trzeba podkreślić – większość wymienionych zawodników na Estadio La Romareda rozegrało po kilkaset spotkań. Fernandez, osobiście zakochany w Realu, stworzył w klubie taką atmosferę, że niektórzy wręcz ociągali się z opuszczeniem Saragossy. Nawet gdy spływały do nich ciekawe oferty. O drużynę zahaczali naturalnie gracze o wielkich nazwiskach – Andreas Brehme, Cafu, Fernando Morientes czy Jose Luis Chilavert. Ale prawdziwymi legendami Los Maños zostali ci, którzy związali się z klubem na długo, nawet jeśli ich nazwiska aż takiego wrażenia dziś powszechnie nie robią.

Real Saragossa 1994/95 – co się stało potem?

Na drodze do triumfu w Pucharze Zdobywców Pucharów w sezonie 1994/95 Real pokonał nie tylko Arsenal, ale i kilku innych znaczących rywali. W ćwierćfinale Hiszpanie uporali się z Feyenoordem Rotterdam, a w półfinale wyeliminowali Chelsea. Dwumecz z londyńczykami był szczególnie ekscytujący – w pierwszym meczu podopieczni Victora Fernandeza zwyciężyli 3:0, w rewanżu polegli 1:3. Tak czy owak, awans udało się przyklepać. – Pokonanie Arsenalu w Paryżu było być może największym dniem w historii klubu – stwierdził ówczesny szkoleniowiec Realu. – Jestem wdzięczny moim zawodnikom, że udało nam się uniknąć rzutów karnych. To jedyna rzecz, której nienawidzę w futbolu. Wyobraź sobie, że walczysz o tytuł przez cały sezon, a na koniec o wszystkim decyduje seria jedenastek. Przerażające doświadczenie.

Tamta Saragossa cieszyła się powszechną sympatią w Hiszpanii. Finał z Arsenalem zgromadził przed telewizorami kilkanaście milionów widzów. Dlatego nie może dziwić, że gdy Fernandez jesienią 1996 roku rozstał się z klubem, chętnych na jego usługi nie zabrakło.

Hiszpan nie trafił może klubu z absolutnie topowej półki, ale dostał władzę nad bardzo ciekawym projektem – Celtą Vigo. Regularnie zajmował z nią miejsce w ligowej czołówce. Piąte, siódme, szóste i znowu piąte. Pewnego szklanego sufitu nie przebił, lecz określony poziom zagwarantował. Także na europejskiej arenie. W Pucharze UEFA regularnie meldował się na etapie ćwierćfinału, a jego podopieczni eliminowali takie ekipy jak Liverpool, Benficę i Juventus, oraz VfB Stuttgart. Szczególnie boje z Portugalczykami i Włochami wspomina się w Vigo po dziś dzień.

I trudno się dziwić. „Stara Dama” oberwała od Celty 0:4, a „Orły”… 0:7.

Aleksandr Mostowoj (Celta Vigo)

Wspominaliśmy na Weszło: „Przenieśmy się na moment w czasie do 25 listopada 1999 roku, bo to być może dzień największej chwały w niespełna stuletniej historii Celty. Galicyjska drużyna podjęła wtedy przed własną publicznością Benficę w ramach pierwszego spotkania trzeciej rundy Pucharu UEFA. Trudno było przed pierwszym gwizdkiem arbitra wskazać faworyta tej konfrontacji – dwumecz zapowiadał się na naprawdę wyrównaną batalię. Oczywistym było, że przed własną publicznością Celta poszuka zwycięstwa, żeby do rewanżu przystąpić choćby z jednobramkową zaliczką. Ale Benfica miała kim się bronić i miała kim się odgryzać z przodu. W drużynie występowali między innymi Karel Poborsky, Maniche, Nuno Gomes czy João Pinto.

Sympatycy „Orłów” musieli jednak porzucić marzenia o awansie już po pierwszej połowie spotkania. Piłkarze Celty do szatni zeszli bowiem z prowadzeniem 4:0. Finalnie stadionowy zegar na Balaidos wskazał wynik 7:0 dla gospodarzy. Szok.

BENFICA WYGRA Z ARSENALEM? KURS: 4,33 W TOTOLOTKU!

Ekipa Juppa Heynckesa została w Hiszpanii kompletnie upokorzona. Na następnym treningu Benfiki pojawiło się kilka tysięcy kibiców, którzy zelżyli i wybuczeli drużynę przygotowującą się do kolejnego spotkania w lidze. Prezydent klubu obawiał się, że niezadowolenie może się przerodzić w zamieszki, więc namówił zawodników do wystosowania oświadczenia, w którym piłkarze przeprosili fanów za swoją kompromitację. Krótką przemowę wygłosił oficjalnie João Pinto, kapitan zespołu. Obiecał kibicom poprawę i pokajał się w imieniu drużyny. Ponoć nie były to z jego strony do końca szczere przeprosiny, ponieważ Pinto uważał, że sportowcowi może się przytrafić klęska, nawet straszliwych rozmiarów. Ale dla świętego spokoju odklepał co mu kazano. Eskalacja konfliktu naprawdę mogłaby się źle skończyć.

– Przez kilka miesięcy musieliśmy unikać spacerów – przyznał Paulo Madeira, były obrońca Benfiki. – Kibice długo nam tego wyniku nie darowali. To była przesada. Sami też ocenialiśmy krytycznie nasz występ, ale są jakieś zasady wzajemnego szacunku.

Do takiego stanu potrafiła doprowadzać rywali tamta Celta”.

Ostatni udany sezon

Potem Fernandez prowadził Real Betis, FC Porto (objął je po Jose Mourinho i wygrał Puchar Interkontynentalny), belgijski Gent i Deportivo La Coruna. Był również koordynatorem szkolenia w Realu Madryt. Dwukrotnie wracał także do Saragossy.

Zazwyczaj wówczas, gdy klub znajdował się mniejszych bądź większych w tarapatach.

W XXI wieku Real jeszcze dwa razy sięgnął po Copa del Rey (w 2001 i 2004 roku), ale tak naprawdę zanotował tylko jeden prawdziwie udany sezon ligowy. W 2007 roku Los Maños uplasowali się na szóstym miejscu w La Lidze, a w ich składzie grali wtedy tacy piłkarze jak Diego i Gabriel Milito, Pablo Aimar, Gerard Pique, Andres D’Alessandro, Juanfran, Albert Celades czy też Alberto Zapater. Drużynę prowadził… a jakże, Fernandez. Bez wątpienia Hiszpan bardzo rzetelnie zapracował na status legendy na Estadio La Romareda. W 2020 roku próbował zresztą wywalczyć z klubem długo wyczekiwany powrót do hiszpańskiej ekstraklasy, lecz przegrał z Elche w barażu o awans do La Ligi.

Wątpliwe wszakże, by w Aragonii ktokolwiek miał mu to za złe. Fernandez uosabia bowiem najbardziej szczęśliwe dla kibiców Realu Saragossa czasy. Czasy, które w najbliższej przyszłości – biorąc pod uwagę choćby finansowe problemy klubu – raczej nie powrócą.

fot. NewsPix.pl / WikiMedia / Getty Images

Za cel obrał sobie sportretowanie wszystkich kultowych zawodników przełomu XX i XXI wieku i z każdym tygodniem jest coraz bliżej wykonania tej monumentalnej misji. Jego twórczość przypadnie do gustu szczególnie tym, którzy preferują obszerniejsze, kompleksowe lektury i nie odstraszają ich liczne dygresje. Wiele materiałów poświęconych angielskiemu i włoskiemu futbolowi, kilka gigantycznych rankingów, a okazjonalnie także opowieści ze świata NBA. Najchętniej snuje te opowiastki, w ramach których wątki czysto sportowe nieustannie plączą się z rozważaniami na temat historii czy rozmaitych kwestii społeczno-politycznych.

Rozwiń

Najnowsze

Hiszpania

Hiszpania

Kryzys? Jaki kryzys? Real dostaje po tyłku, ale jak zwykle się ogarnie

Kamil Warzocha
8
Kryzys? Jaki kryzys? Real dostaje po tyłku, ale jak zwykle się ogarnie

Komentarze

8 komentarzy

Loading...