Pandemia sporo zmieniła w futbolu, bo mamy mecze bez kibiców, rynek transferowy nie jest tak elektryzujący, końcówka poprzedniej edycji Ligi Mistrzów została rozegrana w nowej formule. Zresztą – można by wymieniać i wymieniać, natomiast dzisiaj chcemy powiedzieć o czymś innym. O czymś, co nie zostało wyrzucone z futbolu w związku z tymi dziwnymi czasami, a gdyby tak się stało, moglibyśmy uznać – no, to akurat jest zdecydowanie zmiana na plus. Chodzi o zasadę bramek na wyjeździe.
Została wprowadzona, by promować zespoły, które nie chcą się tylko murować na wyjazdach, ale grać o pełną pulę. Zamysł może był i słuszny, natomiast po wielu latach nie jest trudno stwierdzić, że natężenie absurdów związane z tym pomysłem, stało się irytujące.
ABSURDY WCZORAJ
Przede wszystkim czy naprawdę jeden gol strzelony na wyjeździe powinien ważyć tyle, by czasem przesądzać o być albo nie być jakiejś ekipy w Lidze Mistrzów? Drużyna A wygrywa 3:0 u siebie, ale na wyjeździe przegrywa 4:1. Ma awans, bo ta skromna jedna bramka przepycha ją dalej. Nie ma to przecież większego sensu. Strzelilście tyle samo, to gracie dalej, trudno zrozumieć, dlaczego pewnie w wielu momentach zupełnie przypadkowy gol miałby zmuszać drugą ekipę do zdwojonego wysiłku. Oczywiście nikt jej nie bronił strzelać przypadkowego gola w pierwszym meczu, ale kara chyba jest zbyt wysoka.
Po drugie – kwestia dogrywek. Bywa przecież tak, że drużyna, której „bramki liczą się podwójnie”, dostaje na taki bonus 30 minut ekstra. Można oczywiście odpowiedzieć, że przeciwnik rewanżuje się – w normalnych czasach – z dwoma kwadransami więcej przy udziale kibiców, ale czy to się naprawdę równoważy sprawę? Raczej nie. Jeden głupi błąd i możesz być out, bo zaraz musisz strzelić dwie bramki i nic ci po tym, że kibice biją brawo.
ABSURDY DZIŚ
Było to więc wszystko niezrozumiałe w zwykłym świecie, ale teraz jest po prostu durne. Przecież nie ma kibiców, więc w momencie dogrywki nic się równoważyć nie będzie – jedni dostaną 30 minut ekstra na swój bonus, drudzy nie odpowiedzą niczym, bo przecież nie pustymi krzesełkami. A widać, że w pandemii rola gospodarza nie znaczy już tyle, co kiedyś.
Poza tym spójrzmy na dwumecz Lipska z Liverpoolem. Niemcy nie zagrają u siebie, tylko na Węgrzech. Ani kibiców, ani własnego stadionu. No i według obecnych zasad przyjeżdża Liverpool, który wie, że gole strzelone tutaj mogą ważyć więcej. Czy to uczciwe? Niezbyt. Dalej – to kompletnie bezsensowne, bo rewanż na Anfield też jest zagrożony! Lipsk jadąc do Anglii skazywałby się na kwarantannę po powrocie, więc najpewniej będzie trzeba szukać innego miejsca do rozegrania tego spotkania.
Innymi słowy: nie będzie gospodarzy, nie będzie gości, ale bramki na wyjeździe wciąż są utrzymane.
I takich absurdów w tym sezonie będzie tylko więcej, bo przecież City z Borussią Moenchengladbach też jedzie do Budapesztu, a Atletico z Chelsea zagra w Bukareszcie. A to dopiero 1/8. Tymczasem UEFA zdaje się tego absurdu zupełnie nie dostrzegać.
Dlaczego? Może jakimś argumentem byłby ten, który mówi o zwiększonej liczbie dogrywek, a co za tym idzie – jeszcze mocniejszej eksploatacji organizmów piłkarzy. Tyle że dogrywki można przecież skrócić, względnie wyrzucić. Ale na to trudno się zgodzić, bo, tak, tak, w grę wchodzą pieniądze – byłoby mniej czasu na pokazanie reklam.
Z jednej strony moglibyśmy mieć więc bunt zawodników, z drugiej – straty finansowe. Toteż żyjemy sobie w absurdzie. Pytanie, czy warto?