Pewnie gdyby do szatni Barcelony teleportował się jakiś szalony naukowiec z przyszłości i zakomunikowałby wszystkim obecnym, że ma dostęp do maszyny zmieniającej przeszłość, to katalońskie gwiazdy bez wahania zdecydowałyby się na oddanie dwóch ligowych zwycięstw nad Athletic Bilbao w zamian za triumf nad klubem z Kraju Basków w finale Superpucharu Hiszpanii. Ale no cóż, próżno szukać w naszym świecie rozwiązań rodem z filmów science-fiction, więc piłkarze Ronalda Koemana muszą zadowolić się ligowymi punktami i satysfakcją z wzięcia rewanżu na swoim wcześniejszym pogromcy.
Szczególną satysfakcję powinien mieć przede wszystkim duet Leo Messi-Antoine Griezmann. Obaj finałowego wieczoru z połowy stycznia nie wspominają najlepiej. Argentyńczyk przez sto dwadzieścia minut bił głową w mur, a na odchodne dostał pierwszą czerwoną kartkę w historii swojej gry dla Barcelony. Zaś Francuz niby strzelił dwa gole, ale swój wyczyn zrównoważył zgubieniem krycia przy bramce Asiera Villalibre i zmarnowaną setką na wagę remisu w samej końcówce. Nic dziwnego, że obu panom mogło zależeć na zemście.
Zaczęli mocno. W pierwszym kwadransie stworzyli trzy okazje bramkowe. Najpierw Griezmann wypracował Messiemu pozycję sam na sam z Unaiem Simonem, z której baskijski bramkarz wyszedł obronną ręką. Chwilę później mistrz świata z 2018 roku sam spróbował swojego szczęścia, ale ponownie skutecznie interweniował Simon, a na dokładkę Messi próbował klatką piersiową uczynić coś spektakularnego z niezbyt udanego strzału Miralema Pjanicia. Efekt? Z pięciu metrów uderzył ponad bramką.
Przy tym, oczywiście, wcale nie było tak, że Messi i Griezmann rozgrywali jakieś wielkie zawody. Nie, absolutnie. Pierwszemu przez większość spotkania wiele rzeczy nie wychodziło, trochę nie mógł złapać swojego rytmu, trochę nie mógł się odnaleźć, zaś drugi – trochę klasycznie dla siebie – długimi momentami znikał. Ale i tak nikt nie będzie tego pamiętał, nikt nie będzie tego roztrząsał, bo występy obu definiują strzelone przez nich bramki.
Leo Messi klasowo przymierzył z wolnego. A miał o tyle trudniej, że gracze Athletic Bilbao zrobili prawie wszystko, co mogli, żeby uniemożliwić mu skuteczny strzał.
5 players in the wall. 1 man laying behind the wall. 1 man next to the post.
Goal. pic.twitter.com/gPmxJvb8MK
— (@TheEuropeanLad) January 31, 2021
A Antoine Griezmann z zimną krwią wykorzystał dynamiczną akcję przeprowadzoną przez Ousmane Dembele i Oscar Mingueza, który notabene w tej konkretnej sytuacji pierwszy raz w czasie całego spotkania umiejętnie i efektywnie podłączył się do akcji ofensywnej. Ale cóż, niczego mu nie ujmujemy, to też trzeba umieć.
I w ten sposób Barcelona wygrała, choć wcale nie bez komplikacji. Goście nie grali wielkiej piłki, ale raz po raz starali się punktować dziury powstające w katalońskiej defensywie. Chociażby wtedy, kiedy strzelali bramkę na 1:1. Z lewej strony dośrodkował Raul Garcia, a de Marcos wpakował Albą piłkę do bramki. Tak, wiemy, że to dziwnie brzmi, ale tak było, nic zmyślamy. Bardzo aktywny był też Berchiche, który w drugiej połowie jeździł lewą flanką jak chciał, ale trochę brakowało mu precyzji. Swoje robił też Iker Muniain, ale to wszystko nie wystarczyło. Ekipa Marcelino przegrała zasłużenie.
Barcelona zapunktowała, wzięła rewanż, a Ronald Koeman, który w ostatnich tygodniach pokazuje, że ma pomysł na zbudowanie czegoś perspektywicznego w Katalonii, zyskał materiał poglądowy na kilka kwestii. Nie chcemy nikogo wyręczać, ale cicho podpowiadamy – bo przecież jasne jest, że Holender tylko czeka na te słowa wychodzące spod naszego pióra – że Frenkie de Jong lepiej wygląda wyżej, Oscar Mingueza to jednak bardziej środkowy obrońca niż prawy defensor, a Miralem Pjanić może zasługiwać na więcej minut niż dostaje. I tyle. Koniec. Kropka.
FC Barcelona 2:1 Athletic Bilbao
Messi 20′, Griezmann 74′ – Alba 49′ sam.
Fot. Newspix