Warta Poznań jesienią traciła punkty w sposób tak prosty i głupi, że nawet trudno było mówić o płaceniu frycowego. Bardziej wyglądało nam to (z przymrużeniem oka oczywiście) na jakiś haracz za możliwość gry w najwyższej klasie rozgrywkowej, z którego poznaniacy wyskakiwali głównie w samych końcówkach spotkań. Efekt był taki, że ekipa Piotra Tworka – choć wyglądała najpoważniej z beniaminków – nie przeskoczyła w tabeli na koniec jesieni żadnej drużyny poza Podbeskidziem i Stalą, mając w dodatku tyle samo punktów co zespół z Mielca. Ale może idą dla Warty lepsze czasy, bo spotkanie z Cracovią wyglądało jak ich zapowiedź.
Mówiąc wprost – drużyna zameldowana w Poznaniu, a grająca w Grodzisku Wielkopolskim, wygrała mecz, w którym niekoniecznie była lepsza.
W pierwszej połowie nawet na pewno nie była. Poza zamieszaniem w jej końcówce, gdy zakotłowało się pod bramką Niemczyckiego (wybicie piłki z linii, poprzeczka, znów wybicie z linii, tym razem ręką) i Kuzimski już zbierał się do wykonania karnego, beniaminek tylko statystował. A skoro i we wspomnianej sytuacji sędziowie na wozie doszukali się spalonego, przez którego anulowano i jedenastkę, i czerwień dla Siplaka, śmiało można powiedzieć, że gospodarze byli mizerni. Cracovia? Cracovia też nie zachwyciła, ale w tym czasie jednak kilka groźnych ataków przeprowadziła. A to Lis wypuścił przed siebie strzał van Amersfoorta, który mógł dobić Alvarez, a to Siplak zamykał akcję w ten sposób, że golkiper gospodarzy musiał się mocno ubrudzić. No, tu śmierdziało golem.
A potem przyszła druga połowa, w której Warta przypomniała sobie, że wcale nie mierzy się z polską odpowiedzią na Bayern Hansiego Flicka.
Zaatakowała. To w zasadzie wystarczyło. Cracovia przyciśnięta zaczęła się gubić i czasami nawet sama prokurowała zagrożenie pod swoją bramką. W końcu, w 70. minucie, wpadło. I to nie byle jak, bo Jakub Kiełb strzelił bramkę tak kapitalną, że pewnie sam się nie spodziewał, iż tak potrafi. Huknął z woleja przy słupku, tworząc sobie pozycję strzelecką przyjęciem piłki. Przypadek? Nawet jeśli miał w tym swój udział, to efekt był tak kapitalny, iż nie ma co drążyć tematu.
Reakcja na Cracovii? Nie chcemy być specjalnie złośliwi, ale pojawiła się w zasadzie dopiero na konferencji prasowej. Piłkarze – ci z podstawowego składu, i pięciu rezerwowych – przez 20 minut zrobili naprawdę niewiele, by odrobić straty. W przekroju całego meczu na pewno zawiódł Alvarez, który wrócił do gry, ale bardziej przypominał klocka niż piłkarza z konkretnym CV i umiejętnościami. Sobą nie był Hanca. Fiolić czy Sadiković jak zwykle zrobili niewiele, byśmy zapamiętali ich twarze. Na to wszystko Michał Probierz odpowiedział… podaniem się do dymisji.
– Muszę odpocząć. Przez piętnaście lat pracowałem i w końcu muszę gdzieś pojechać, zająć się sam sobą, rodziną – powiedział, ale i niezależnie od powodów trudno o lepsze podsumowanie gry jego drużyny.
Piotrowi Tworkowi takie myśli po głowie pewnie nie chodzą. Nie tylko dlatego, że w porównaniu z wyjadaczem Probierzem jest trenerskim żółtodziobem. Takie mecze jak ten dzisiejszy pokazują, że przy ograniczonym budżecie, kadrowych brakach, bazując na dobrej organizacji, po prostu odwala dobrą robotę.
Fot. FotoPyK