Zaledwie tydzień po ostatnim meczu Manchesteru United z Liverpoolem, czeka nas powtórka. Podopieczni Jurgena Kloppa przyjadą na Old Trafford w ramach kolejnej rundy Pucharu Anglii. Nie będzie to jednak zwyczajny mecz, bo pierwszy raz od dawien dawna to nie oni będą faworytami.
Gdy w minioną niedzielę oba kluby wybiegały na murawę podczas meczu Premier League, bukmacherzy bardziej cenili The Reds. Za ich zwycięstwo płacili mniej, niż w wypadku tryumfu podopiecznych Solskjaera. Różnica nie była gigantyczna, ale widoczna. Ekipa z miasta Beatlesów mogła stawiać się w roli tych, którzy muszą. Czerwone Diabły nadal pozostawały tymi, którzy mogą. Dzisiaj role się odwróciły.
Manchester United ogra Liverpool? Kurs 2.55 w Superbet!
Chociaż minęło tylko siedem dni, to Liverpool stracił swoją nie tak dawno niezagrożoną pozycję. Czasy, w których zawodnicy niemieckiego szkoleniowca są uważani za zdecydowanie lepszych niż piłkarze z Old Trafford, minęły. Prawdopodobnie niebezpowrotnie, bo skoro jedni utracili prymat, może to spotkać tych drugich. Wszystko wydaje się być jedynie kwestią czasu.
Jednocześnie nie można bagatelizować postępu, jaki wykonał Manchester United oraz hamulca ręcznego, który zaciągnął Liverpool. Doszło do sytuacji bezprecedensowej, w której to ci pierwsi są faworytami. Jasne, grają na własnym boisku, a to zawsze pewnego rodzaju premia, nawet w czasach, gdy mecze odbywają się bez udziału kibiców. Nie jest to jednak jedyny czynnik wpływający na to, że role się odwróciły.
Cenny pragmatyzm
Ole Gunnar Solskjaer nie stworzył z Manchesteru United ofensywnego potwora. Nie było takiej potrzeby. Czerwone Diabły prawdziwą kanonadę w tym sezonie urządziły tylko raz, bezlitośnie lejąc Leeds United w derbowym starciu. Wówczas wychodziło im wszystko, a na dodatek Pawie grały beznadziejnie w defensywie. Skończyło się na absurdalnym 6:2. Ale poza tym?
Od czasu derbowego starcia, zagrali siedem meczów ligowych. Nie przegrali żadnego, remisując zaledwie dwa razy – z Leicester City oraz Liverpoolem. Bilans bramek w tym okresie? Siedem strzelonych, cztery stracone. Bez szaleństw, bez kanonady, chociaż wynik i tak zawyża remis z Lisami (2:2). Solskjaer wykształcił u swoich podopiecznych niebezpieczny dla rywala pragmatyzm. W sezonie, w którym mało kto ma ochotę i siłę, aby rzucić się rywalowi do gardła, jest to niezwykle cenna broń.
Manchester United zachowa czyste konto w Derbach Anglii? Kurs 4.03 w Ewinner!
Czerwone Diabły grają bardzo spokojnie, w niektórych przypadkach wręcz statycznie. Używają stosunkowo mało siły, aby zdominować spotkanie. Zaczęli preferować grę krótkimi podaniami, budowanie akcji przez Paula Pogbę i Bruno Fernandesa stało się normą. Należy jednak zauważyć, że ich sukces jest w coraz mniejszym stopniu uzależniony od Portugalczyka. Ostatni raz bezpośredni wkład w wynik miał podczas starcia z Aston Villą, gdzie skutecznie egzekwował rzut karny. Wcześniej było to nie do pomyślenia, jeśli 26-latek nie wskrzesił ognia, mało kogo było na to stać. Teraz jest inaczej.
Odpowiedzialność w Manchesterze United została rozdzielona między kilkunastu zawodników. W bieżącym sezonie aż 13 zawodników wpisywało się na listę strzelców, z czego czterech czyniło to co najmniej pięciokrotnie. Lista pewnie byłaby bardziej obfita, gdyby nie to, że Czerwone Diabły wyzbyły się bezwzględnej chęci sforsowania bramki rywala.
Cierpliwie czekają na najmniejszy błąd, a gdy ten nadchodzi, wykorzystują go z kliniczną precyzją. Daleko im do szaleństwa Leeds United, daleko do zapalczywości Manchesteru City, a jednocześnie bardzo daleko do nieskuteczności Liverpoolu.
Pistolet na wodę
Ostatnie Derby Anglii dały wyraz nie tylko temu, że to mecze obliczone na małą liczbę zdobytych bramek, ale też podały w wątpliwość siłę ofensywny Liverpoolu. Zremisowane 0:0 starcie na Anfield było kolejnym kamyczkiem do ogródka ofensywnego tercetu Kloppa. Ani Salah, ani Mane, ani Firmino, nie byli w stanie zrobić sztycha, by przebić mur złożony z defensywy Manchesteru United.
Derby Anglii bez bramek w regulaminowym czasie gry?! Kurs 10.52 w Ewinner!
Dwoili się i troili, mieli większe posiadanie piłki, więcej razy oddawali strzały. Byli jednak zupełnie bezproduktywni i ostatecznie to Czerwone Diabły stworzyły sobie bardziej dogodne sytuacje, które jakimś sposobem obronił Alisson. O ile jednak jest to jakkolwiek wytłumaczalne w meczach tej rangi, o tyle Liverpool ma ostatnio problem z pokonaniem Fulham, Newcastle United albo innego Burnley. Coś ewidentnie się wypaliło, a jeśli nie wypaliło to bardzo mocno zacięło.
Zawodnicy The Reds zawodzą nie tylko w kwestii wykończenia, które można próbować tłumaczyć rozkojarzeniem, brakiem formy, złą dyspozycją dnia, refleksem bramkarza. Jasne, Origi powinien był pokonać Nicka Pope’a, ale uderza fakt, że sytuacja Belga nie była efektem pracy całego zespołu, ale błędem Bena Mee, defensora Burnley. Gdyby nie to, Liverpool miałby tylko jedną dogodną szansę – z ostrego kąta próbował Mo Salah.
Nie da się ukryć, że to trochę mało biorąc pod uwagę fakt, że ekipa z Anfield grała z rywalem nastawionym tylko i wyłącznie na defensywę. Zabrakło nie tylko konkretów, ale też zrozumienia między piłkarzami. Roberto Firmino, który do tej pory rozumiał się doskonale z każdym piłkarzem przebywającym na placu, zaczął zachowywać się tak, jakby nie chciał asystować. Trent Alexander-Arnold podejmuje irracjonalne decyzje i podaje wzdłuż boiska, często w aut. Thiago – który miał być reżyserem gry – również nie potrafi dogadać się z kolegami. Jego przerzuty kończą pod nogami rywala, gdyż żaden z podopiecznych Kloppa nie spieszy do zagrania. The Reds dopadł marazm, a wyjście z niego prowadzi przez bardzo ciemny las. Przedarcie się może być trudne, wszak zawodnicy już teraz wyglądają jak wyprute lalki.
Przemęczenie
COVID i kontuzje sprawiły, że niemiecki szkoleniowiec był czasami zmuszony do grania dwójką defensywnych pomocników w miejscu środkowych obrońców. Na ostatnie Derby Anglii desygnowany do gry został Xherdan Shaqiri, regularnie szanse dostaje James Milner, próbowano też Nata Phillipsa, który niekoniecznie poradził sobie w Stuttgarcie. Liverpool po prostu nie ma kim grać.
Zawodnicy pierwszego składu są przemęczeni, nie tylko pod względem fizycznym, ale też psychicznym. Mohamed Salah, który mecz z Burnley miał potraktować jako oczyszczenie, musiał wejść z ławki, by ratować wynik. Zawiódł, jego strzał obronił Pope, co tylko nakręca spiralę narzekania wokół Egipcjanina. Zmarnował już szanse z Newcastle i Southampton, ostatniego gola wpakował przeciwko Crystal Palace w grudniu 2020. Od tamtej pory koniec, basta, nie ma strzelania. Nie jest to może jeszcze przypadek Timo Wernera, ale 28-latkowi też przydałoby się po prostu kilka chwil odpoczynku, by móc się odblokować. Problem w tym, że nie ma kto za niego grać.
Divock Origi zawiódł, Takumi Minamino nigdy nie spełnił pokładanych w nim oczekiwań, zaś Shaqiri nieprzypadkowo był przyspawany do ławki, nawet wtedy, gdy nie odnosił kontuzji. Diogo Jotę czeka jeszcze długa rekonwalescencja, Harvey Elliott siedzi na wypożyczeniu, Ryana Kenta sprzedano Rangersom. Klopp nie ma dla Egipcjanina żadnego zmiennika, tak samo jak nie ma dla Fimirno czy Mane, którzy zawodzą w stopniu równym Salahowi.
Prowadzi to do niebezpiecznej sytuacji, w której wiele drużyn po prostu przestało się Liverpoolu bać, tak samo jak kiedyś Manchesteru United. Niewykluczone, że to tylko chwilowa sytuacja i niebawem The Reds wprowadzą swoją lokomotywę na właściwe tory, lecz pewnym jest, iż nikt na Anfield Road nie czuje się teraz komfortowo.
I bukmacherzy też to widzą. Dlatego ich faworytem na dziś jest Manchester United.
Fot.Newspix