Doczekał się. Pół życia był drugi – czy to w Lidze Mistrzów, czy nawet w Pucharze Ligi. Teraz w końcu ma swoje trofeum, po które sięgnął zupełnie zasłużenie. PSG ograło Marsylię w Superpucharze Francji i Mauricio Pochettino może wreszcie pochwalić się klubowym trofeum zdobytym jako trener. Szkoda jedynie, że sam mecz był w gruncie rzeczy ciężki, tak jak mgła spowijająca Stade Bollaert-Delelis.
Nie ma co się oszukiwać – głównie za sprawą Marsylii, która przez pierwsze 45 minut jedynie statystowała, biernie przyglądając się temu, co w ofensywie tworzyła stołeczna ekipa. Ponadto byli nieskoncentrowani w defensywie, co skrupulatnie wykorzystywał Mbappe, Di Maria i Icardi. Ale umówmy się – parze japońskich bocznych obrońców złożonej z Sakai’ego i Nagatomo bliżej do powrotu na ojczyste wyspy, niż do poziomu predestynującego do walki o trofea. Nic więc dziwnego, że to jeden z nich zawalił gola na 1:0.
Akcja została rozegrana przez argentyńskich zawodników. Paredes, Di Maria i na koniec Icardi. Tylko że tę akcję można było zatrzymać i to w jej ostatnim momencie. Sakai postanowił jednak, że nie wyskoczy do futbolówki, z czego skorzystał były zawodnik Interu – najpierw koślawo interweniował Mandanda, a później 27-latek wbił piłkę do siatki. Japończycy podobno słyną z powściągliwości i stoicyzmu. Ta sytuacja jest tego idealnym zobrazowaniem, przy czym warto pamiętać, że defensor Marsylii poszedł w jakieś ekstremum.
PSG ten gol się absolutnie należał, bo wcześniej kilkukrotnie stwarzali sobie szanse pod bramką ekipy Andre Villasa-Boasa. Ba! Dwukrotnie trafiali do siatki, ale dwukrotnie byli łapani na spalonym. W końcu jednak zagrało wszystko i paryżanie objęli prowadzenie, którego nie oddali już do końca meczu.
Uciążliwy brak napastnika
Marsylia obudziła się w drugiej połowie, chociaż i tam brakowało konkretów. Thauvin i Payet często znajdowali się w dobrych pozycjach do podań, lecz… nie mieli komu podać. Tak się bowiem złożyło, że to były zawodnik West Hamu United był tym, który znajdował się najbliżej bramki PSG, a jego akurat klasyczną dziewiątką nazwać nie można. Kończyło się więc na rozczarowujących próbach i rozpaczliwym wołaniu o posiłki. Kto wie – gdyby w polu karnym mistrzów Francji kręcił się Arek Milik, może udałoby się wyrównać stan rywalizacji.
To jednak tylko gdybanie, a fakty były takie, że pod koniec spotkania Marsylia dostawała już 0:2. Z niewyjaśnionych przyczyn bramkarz Steve Mandanda musiał opuścić boisko w przerwie. Zastąpił go Yohann Pele, który w tym meczu wsławił się tym, że… zrobił karnego na Mauro Icardim. Tylko tyle i aż tyle. Do podyktowania jedenastki arbiter potrzebował interwencji VARu, ale przewinienie Francuza nie ulegało wątpliwości. Piłkę pod pachę wziął Neymar, ustawił na jedenastym metrze i huknął nie do obrony. W zasadzie było po meczu.
W zasadzie, bo Marsylia rozpaczliwie próbowała utrzymać się na powierzchni. Tuż przed końcem podania Les Phocéens narzucili wysokie tempo, które zostało nagrodzone trafieniem Payeta. Było jednak zbyt późno, bo PSG zwarło szyki i w końcowych minutach dopuściło do tylko jednej groźnej sytuacji. Blisko trafienia był Thauvin. Skrzydłowy nie zdołał jednak zostać bohaterem i w sumie dobrze, bo to podopieczni Pochettino prezentowali się ze znacznie lepszej strony.
OM daleko jeszcze do poziomu ekipy ze stolicy, ale wydaje się, że wszyscy dobrze zdają sobie z tego sprawę. Finał Superpucharu pokazał, że klub potrzebuje konkretnych wzmocnień na newralgicznych pozycjach, bo bez tego nie ma co walczyć o najwyższe cele. PSG natomiast mogło przeżywać chwilowy kryzys i dopuszczać rywala pod bramkę zaskakująco często, ale ostatecznie tryumfowało i włożyło do swojej gablotki kolejny puchar. Dla pewnego argentyńskiego szkoleniowca zdecydowanie najważniejszy w karierze.
PSG – Marsylia 2:1
Icardi 39′, Neymar 85′ – Payet 89′
fot. Newspix