Tottenham jest w tym sezonie bardzo mocny, Arsenal – wręcz przeciwnie. Gdyby zatem przewidywać rezultat dzisiejszego starcia „Kogutów” z „Kanonierami” na tak zwany chłopski rozum, zwycięstwo gospodarzy sprawiało wrażenie niemal pewnego. Ale wiadomo, jak to bywa w futbolu z logiką. Na dodatek derby rządzą się swoimi prawami – znamy te wszystkie wyświechtane hasła. Dlatego po cichu liczyliśmy na emocjonujące i wyrównane widowisko. Przeliczyliśmy się jednak. Spurs byli pod każdym względem lepsi od Arsenalu i bez problemów zgarnęli trzy punkty. Tym razem chłopski rozum nie zawiódł.
Stuprocentowa kontrola
Trudno właściwie powiedzieć, jaki był plan Arsenalu na dzisiejsze derby północnego Londynu. Jakikolwiek by on jednak nie był, z całą pewnością nie udało się piłkarzom gości zrealizować go choćby w pięciu procentach. Tottenham po prostu na to swoim rywalom nie pozwolił. Podopieczni Jose Mourinho od początku ustawili sobie przeciwników w taki sposób, na jakim im najbardziej zależało. Zachęcili ich do ataku pozycyjnego, z pełną premedytacją zaprosili na własną połowę. Wciągali ich głęboko, coraz bliżej własnego pola karnego. A potem – BUM.
Błyskawiczna konterka, Kane do Sona, Son do Kane’a. I pozamiatane.
Spurs kompletnie się dzisiaj Arsenalu nie obawiali, było to widać. W pierwszej połowie „Kanonierzy” w paru momentach atakowali naprawdę odważnie, dużą liczbą zawodników. Posyłali groźne piłki w pole karne Spurs. Inicjatywa niewątpliwie należała wtedy do nich. Ale na gospodarzach nie robiło to najmniejszego wrażenia. Nie było w ich poczynaniach żadnej paniki, nie sposób było dostrzec u nich choćby najmniejszych oznak lęku przed ofensywą przyjezdnych. Tottenham przypominał dzisiaj pod wieloma względami najlepsze drużyny zbudowane przez Mourinho. Inter 2009/10, Real 2011/12, a nade wszystko Chelsea 2004/05. Wydaje się, że „Kogutom” rozbijanie ataków rywali sprawia po prostu przyjemność.
Najlepiej dowiodła tego druga połowa dzisiejszych derbów. Nie będzie chyba przesadą stwierdzenie, że Spurs wygrali ją po prostu dość niskim nakładem sił. Wycofali się i na 45 minut z okładem zamienili się w mur, na którym boleśnie rozbiły się wszelkie ofensywne kombinacje „Kanonierów”. Goście nie wykreowali żadnego elementu zaskoczenia. Mourinho przeczytał Artetę jak otwartą księgę.
Duet marzeń
Oczywiście piłkarze Tottenhamu nie mieliby aż takiego komfortu gry po przerwie, gdyby nie to, że już w pierwszej połowie wyszli na dwubramkowe prowadzenie. W trzynastej minucie gry na listę strzelców ponownie wpisał się Heung-min Son, który pokonał Bernda Leno naprawdę przepięknym uderzeniem zza pola karnego. Jego rajd zainicjował podaniem niezawodny w tym sezonie Harry Kane. Potem role się odwróciły. Tuż przed przerwą Spurs wyprowadzili morderczą kontrę, bezlitośnie karcąc Arsenal za wyjście do ofensywy zbyt dużą liczbą zawodników. Tym razem na ostatnim etapie akcji to Son dogrywał do Kane’a i Anglik zdobył gola numer 250 w karierze.
Niezwykłe, jak doskonale zgrany jest to duet. Obecnie chyba najlepszy w Europie.
Oczywiście w zespole Tottenhamu można chwalić też innych zawodników. Znów fenomenalne zawody rozegrał Hojbjerg, kawał dobrej roboty wykonali także w defensywie Sissoko, Aurier, Regulion i Alderweireld. Generalnie jednak Spurs przede wszystkim imponowali organizacją gry całego zespołu. Można i trzeba się oczywiście zachwycać duetem Son – Kane, lecz ich znakomite liczby to jest również po części efekt morderczej harówy, jaką odwalają pozostali piłkarze, zwłaszcza środkowi pomocnicy.
Tottenham znów ląduje zatem na czele tabeli. I chyba naprawdę trzeba traktować Spurs jako poważnych kandydatów do mistrzostwa Anglii. „Kanonierzy” natomiast mają kłopot. Piętnaste miejsce w tabeli na tym etapie rozgrywek to po prostu katastrofa.
TOTTENHAM HOTSPUR 2:0 ARSENAL FC
(H. Son 13′, H. Kane 45+1)
fot. NewsPix.pl