Wyobraźcie sobie, co byłoby, kiedy cała europejska przygoda Lecha wyglądałaby tak, jak drugi mecz poznańskiej ekipy z Benfiką. Jakby ta cała impotencja, bezzębność, pasywność, żałość, toporność trwała przez całą fazę grupową. Przecież można byłoby się załamać. Stracić wiarę w sens polskiego futbolu. A tak, choć wicemistrz Polski zagrał słabiutko, to tego właśnie można było się spodziewać. Przecież nie od dzisiaj wiemy, że Kolejorz nie przygotował kadry na grę na trzech frontach. Nie i już. Ale tak jak do tej pory mogliśmy teoretyzować, szafując marnymi wynikami Lecha w lidze, rozkładać na czynniki pierwsze pojedyncze przykłady kiepskich występów poznańskich zmienników i wskazywać na zajechanie starterów, tak teraz, jak na tacy, zobaczyliśmy obraz drugiego garnituru podopiecznych Dariusza Żurawia. Obraz cholernie smutny.
Jeśli przeciw silnemu, ogranemu na wysokim poziomie, rywalowi desygnujesz na boisko Tomasza Dejewskiego, Karlo Muhara, Nika Kaczarawę, Muhammada Awwada, otaczając ich chociażby Filipem Marchwińskim czy Bogdanem Butko, to musisz wiedzieć, że za wiele nie zdziałasz. To nie możesz mieć nadziei, że ten pierwszy powstrzyma Darwina Nuneza, za którego ktoś zaraz zapłaci gruby hajs, bo wiesz, że 25 latek miałby poważny problem z zatrzymaniem Kamila Bilińskiego i to z całym szacunkiem dla niego. Muhar nie wskoczy w buty Modera, nawet jeśli ten od kilku tygodni znajduje się całkowicie poza formą. Kaczarawa ma się do Ishaka tak, jak podróbka Rolexa z tureckiego bazaru do markowego Rolexa. Awwad i Marchwiński umiejętności niewątpliwie mają, ale gdzie im do Tiby i Ramireza?
Dariusz Żuraw posłał więc swoich rezerwowych na nieuniknione ścięcie.
I dobrze, że już po wszystkim.
Bo przynajmniej ostatni, pozostali na placu boju, niepoprawni optymiści przekonali się, że Lech nie posiada odpowiednio długiej kołderki. Czy jest sens indywidualnie pastwić się nad występem każdego z piłkarzy poznańskiego drugiego garnituru? Pewnie większego sensu nie ma, bo jak koń wyglądał, każdy widział, ale już niech będzie, zagrajmy kilkoma faktami.
Marchwiński podjął dwadzieścia prób wejścia w pojedynki. Wygrał pięć. Przegrał piętnaście. PIĘTNAŚCIE. Stracił piłkę czternaście razy. Nie dorósł do takiego meczu. Przed nim jeszcze mnóstwo pracy. Nad wszystkim – szybkością podejmowania decyzji, przeglądem pola, grą ciałem, zasłanianiem piłki, decyzyjnością, no, lista jest długa. Talent ma duży, ale na ten moment to żadna alternatywa ani na pozycji numer 8, ani na pozycji numer 10, ani na żadnej innej.
Kaczarawa, zanim doznał brzydko wyglądającej kontuzji, snuł się bez pomysłu po murawie. Niby wychodził do długich piłek, ale czy zapamiętaliśmy chociaż jedną sytuację, w której cokolwiek to dało, w której powstałą z tego jakakolwiek przewaga? Chyba nikt nie będzie przekonywał, że zrobił użytek z warunków fizycznych, kiedy zdzielił łokciem swojego rywala i zarobił żółtą kartkę po charakterystycznym dla siebie przyjęciu klatką? Zresztą jego też dyskwalifikują suche liczby – czternaście kontaktów z piłką i siedem strat. Ciut lepiej wyglądał Awwad, ale naprawdę ciut, ciut, chyba tylko za ten jeden celny strzał.
Wielkich pretensji nie mielibyśmy też do Karlo Muhara, który zagrał na swoim poziomie.
I nic więcej nie dodamy. Snuł się, zaniechiwał powroty po stratach, nie łatał dziur przed szesnastką Lecha, brakowało mu agresji, ognia w oczach, tego typowego dania z serducha, które wymagalibyśmy od szóstki, ale w sumie to na tle marności kolegów po prostu zniknął.
Słabiutko zagrał też objeżdżany na wszystkie strony doświadczony Butko, a katastrofalnie Dejewski, który chyba liczył, że jeśli będzie stał i biernie przyglądał się napierającym pomocnikom i napastnikom Benfiki, to kiedyś postawią mu w Lizbonie pomnik. No, nie, nie tym razem. Maczał palce przy drugiej, trzeciej i czwartej bramce dla gospodarzy.
Co więcej? Iście wybitną zmianę dał Wasyl Kraweć. Trzy pierwszy kontakty z piłką – trzy straty. Wszystkie wynikające z durnej nonszalancji, irytującego braku koncentracji. Potem zaliczył niezłą płaską wrzutkę, ale to go nie ratuje. Jego występ doskonal definiuje przyjęcie ni to ręką, ni to głową, ni to nogą przy próbie przejęcia wybitej przez obrońców Benfiki piłki przed polem karnym. Butko kopnął po tym w kosmos i mogliśmy kończyć ten smutny przegląd drugiego garnituru Lecha.
Fajnie, że przygodę Kolejorza w europejskich pucharach będziemy wspominać przez pryzmat innych meczów.
Mega udanych eliminacji. Wygranej ze Standardem, całkiem pozytywnej porażki w pierwszym meczu z Benfiką i tych wszystkich momentów, kiedy PIERWSZY GARNITUR jechał jeszcze na pełnej świeżości i fantazji, rozgrywając kilka naprawdę przyjemnych, ofensywnych spotkań. Sypać zaczęło się w momencie, kiedy PIERWSZY GARNIUTR zmęczył się grą na wszystkich frontach. To, że zmęczeni są Tiba i Moder wiedzą chyba wszyscy, ale dzisiaj było też widać, jak zajechany jest Tymoteusz Puchacz, który w kilku ostatnich akcjach najzwyczajniej w świecie odpuścił powroty do defensywy i oparł dłonie na kolanach w geście całkowitego wyczerpania.
I bardzo dobrze, że ten mecz z Benfiką to jednostkowy przypadek w tej przygodzie Lecha w Lidze Europy. Że to praktyczne uwypuklenie tego, co zabiło wicemistrza Polski jesienią 2020 roku – brak szerokiej kadry. Teraz już wiemy z pełnym przekonaniem, bez żadnych wątpliwości, że zmiennicy nie prezentują poziomu, który pozwalałby im być choć w minimalnym stopniu konkurencyjnym dla jakiegokolwiek poważnego rywala w Europie. A pewnie mniej poważnego też.
Nie ma co rozpaczać.
Prawda wyszła na jaw. Otrząsnąć powinien się też Tomasz Rząsa, który teraz nie będzie mógł już teoretyzować i przekonywać, że kadra Lecha daje radę na trzech frontach. Kolejorz ma fundamenty. Zimą trzeba tylko zakasać rękaw, nie rżnąć głupa, wziąć się do roboty, żeby te fundamenty sensownie obudować.
Fot. Newspix