Dwa lata temu Anderlecht kupił go za 3,70 miliona euro. Był jednym z bohaterów pierwszego w historii mistrzostwa dla Gent i wyjścia tego belgijskiego kopciuszka z grupy Ligi Mistrzów. Seria urazów sprawiła, że dziś walczy o powrót do formy na wypożyczeniu w Lechii Gdańsk. I do reprezentacji USA, na którą zdecydował się po rozegraniu dwóch meczów dla pierwszej kadry Izraela. Przyszedł na świat dzięki kawie, wierzy w reinkarnację, grał w pożegnalnym meczu Vincenta Kompany’ego wraz z Giggsem, Scholesem czy van Persiem. Kenny Saief z Lechii Gdańsk w wywiadzie, zapraszamy.
Trochę trzeba było na ciebie poczekać. Przed lockdownem grałeś słabo, po lockdownie zobaczyliśmy innego piłkarza, w tym sezonie, mam wrażenie, wszedłeś na jeszcze wyższy poziom.
Zgadzam się. Jest postęp.
Zanim trafiłem do Lechii, długo walczyłem z kontuzjami. Potrzebowałem i nadal potrzebuję czasu, by wrócić na mój poziom. Choćbyś trenował codziennie przez cztery lata, ale nie dostawał żadnych minut w meczu, nie rozwiniesz się. Sparingi to nie to samo, co real games. To jeszcze nie jest mój top, ale jestem pewien, że z czasem na niego wrócę. Cieszę się, że jest lepiej.
Ile procent z twojego topu obserwujemy?
Ciężko to ocenić. Chciałbym być bardziej efektywny podczas meczów. Nie tylko mieć czucie piłki czy dobre podania, ale też zmieniać obraz meczu liczbami – bramkami i asystami. Tego mi jeszcze brakuje. Mój główny cel w Lechii to osiągnięcie z drużyną jak najlepszego miejsca w tabeli, spróbowanie osiągnięcia wyniku, jakiego tu jeszcze nie było. Indywidualnie – chcę się odbudować. Ale sam tego nie zrobię. Jeśli będziemy dobrze funkcjonować jako drużyna, mi też będzie łatwiej. To naczynia połączone.
Miałem wrażenie, że początkowo miałeś spore braki fizyczne. Biegałeś powoli, ociężale.
Zgadzam się, choć miałem braki tak naprawdę we wszystkim. Gdy przyjechałem do Gdańska, nie wyglądałem dobrze. Jestem szczery ze sobą, ze swoim ciałem. Zdawałem sobie sprawę z położenia, w którym jestem. I wiedziałem, co robić.
Żałujesz transferu do Anderlechtu? Niby duża sprawa, ale twoja kariera właśnie tam wyhamowała.
Nie, nie żałuję generalnie w życiu niczego. Gdy spojrzysz na moje statystyki, po transferze grałem wszystko. Przez pierwszy rok praktycznie nie opuszczałem spotkań. Przychodziłem jako kluczowy piłkarz. Ale potem, jak mówiłem – jedna kontuzja, druga, trzecia. Nie skarżyłem się na nic. Nie ma też osób, które mógłbym wskazać palcami, że to przez nie coś poszło nie tak. Po prostu, czasami nie wszystko idzie w kierunku, w jakim być chciał. To tylko kwestia tego, jak jestem silny mentalnie, by wrócić na poziom, na którym już przecież byłem.
Gdy leczyłem urazy, zmienił się trener. Wiesz, Anderlecht to duży klub. Zawsze chcą zdobyć mistrzostwo i mierzyć się z najlepszymi w Europie. Jeśli ktoś wypada, pojawia się na jego miejsce nowy. Przyszli do nas piłkarze z Premier League, grali, wygrywali, ja w międzyczasie próbowałem wrócić. Trener powtarzał: – Potrzebujesz czasu.
Nie mówił, że wskoczę do składu, mówił tylko o czasie. A ja chciałem grać. Nie 10 czy 15 minut, ale pełne mecze. Gdy przyjechałem do Polski, wiedziałem, że początkowo będzie ciężko. W końcu nie grałem przez sześć miesięcy. Rozumiałem trenera, że nie daje mi pełnych meczów. Nie byłem jeszcze w dobrej dyspozycji, a Lechia walczyła o jak najlepsze miejsce w lidze. Po prostu ciężko trenowałem. Gdy liga została przerwana, wiedziałem, że to jest ten moment, kiedy muszę wywalczyć skład i doskoczyć fizycznie. I cieszę się, że idzie coraz lepiej. Wszystko wróci krok po kroku.
Anderlecht śledzi twoje mecze?
Tak. Mam stały kontakt z 3-4 osobami. Zawsze dzwonią po meczach, mówią, co było dobre, co złe, co powinienem rozwinąć. Czasem są zadowoleni, ale gdy nie są, próbują pomóc.
Co powiedzieli, gdy wróciłeś latem? Wyszło tak, że musiałeś po raz kolejny odejść na wypożyczenie do Lechii.
Bo nie grałem, nie byłem nawet przewidziany do gry. Dostałem trochę ofert, ale w Lechii czułem się dobrze, więc wszystkie inne odrzuciłem. Nawet, gdy były to obiektywnie lepsze kluby niż Lechia. Nie chciałem zaczynać czegoś nowego. Wiedziałem, że zanim postawię nowy krok do przodu, muszę osiągnąć swój topowy poziom. Zupełnie szczerze – świetnie się czuję w Lechii. Dobrze rozumiem się z trenerem i to właśnie trener był jednym z powodów, dla których przyszedłem tu ponownie. Podobnie jak szatnia. Lubię kibiców, miasto. To duża przyjemność, być tutaj.
A zimą, czemu wybrałeś akurat Lechię? Naturalnym dla ciebie wydawało się pozostanie na belgijskim rynku.
To skomplikowane. Nie wszystko zależy tylko od piłkarza, ale też od klubów. Wiele rzeczy musi zagrać dookoła transferu. Anderlecht nie dogadał się z innymi klubami, a okno transferowe było już w wielu ligach zamknięte. Roni Rosenthal, były piłkarz Liverpoolu, który jest bliskim przyjacielem mojej rodziny, zadzwonił i zaoferował mi Lechię. Przyjechałem, porozmawiałem z trenerem i zdecydowałem – OK, wchodzę w to.
Jak rozumiem, pieniądze nie były wtedy najważniejsze.
Oczywiście nie. Choć zdarzają się w życiu piłkarza sytuacje, gdy muszą stać na pierwszym miejscu. Moja głowa nie jest teraz przy moim koncie bankowym, ale przy tym, jak grać lepiej. Na koniec dnia chcę być tylko zadowolony z moich występów i z wyniku drużyny.
Wierzysz, że jeszcze będziesz coś znaczyć w Anderlechcie czy to już przegrana sprawa?
Zupełnie szczerze – zupełnie o tym teraz nie myślę. Jeszcze za wcześnie, by o tym mówić, co wydarzy się za kilka miesięcy.
Odpowiada ci gra na dziesiątce? W Belgii grałeś raczej jako lewy skrzydłowy.
Jestem w stanie zagrać tak naprawdę na każdej pozycji. Wystaw mnie gdziekolwiek, daj 2-3 mecze i będę grał na tam na swoim poziomie z innych pozycji. Myślę, że to moja duża zaleta. W Belgii grałem też sporo jako lewy obrońca, zdarzały się mecze na dziesiątce czy dziewiątce. Piłka jest w głowie. To gra umysłowa. Jeśli myślisz na boisku, wszystko jest możliwe. Kwestia nauczenia się taktyki i przełożenia tego na mecz.
Co było większym sukcesem w Gent – wygranie ligi po raz pierwszy w historii klubu czy wyjście z grupy Ligi Mistrzów?
Wyobraź sobie, że drużyna z twojego rodzinnego miasta gra w Lidze Mistrzów.
Będzie ciężko, bo Naprzód Jędrzejów gra w czwartej lidze!
Ludzie by płakali ze szczęścia! To mniej więcej taka skala, jakby Lechia zdobyła po raz pierwszy mistrzostwo i awansowała do Ligi Mistrzów. Wyobraź sobie, jakie byłoby to uczucie dla ludzi, którzy kibicują Lechii od lat. I mogliby obserwować, jak ich zespół mierzy się z największymi zespołami z Anglii czy Włoch. Niesamowite, niebywałe uczucie. W Lidze Mistrzów wszystko sprawia ci przyjemność, każdy mecz to osobna, szczególna historia. Mecz z Lyonem, który wygraliśmy w samej końcówce czy z Zenitem, gdy wszedłem na ostatnie minuty wiedząc, że za chwilę awansujemy.
Myślisz sobie wtedy, że musisz zrobić wszystko, by iść jeszcze dalej, rozwijać się z roku na rok. Szło dobrze, ale przyszły kontuzje.
Sytuacja jest o tyle szczególna, że Gent miało jeden z najniższych budżetów w całej Lidze Mistrzów, a i na belgijskim podwórku znajdziemy wiele bogatszych klubów.
Trener Vanhaezebrouck zbudował świetną drużynę. Piłkarze grali dla siebie nawzajem, pracowaliśmy jak maszyna. Każdy wiedział, co robić, jaką pozycję zająć. Taktycznie byliśmy niesamowicie zorganizowani. To zasługa właśnie trenera. Przygotowywał nas mocno do każdego meczu. Na każdy mecz mieliśmy obszerne wideoanalizy. Znaliśmy dokładnie każdego piłkarza – jego mocne strony, zachowania, umiejętności, sposób dryblingu. Absolutnie wszystko.
Trener Vanhaezebrouck, który ściągnął cię też do Anderlechtu, to twój piłkarski ojciec?
Tak, mogę tak powiedzieć. Bardzo dużo się od niego nauczyłem, pracując z nim pięć czy sześć lat. To nie był tylko trener piłkarski, ale też mentalny. Wiedział, jak postawić piłkarza na nogi, gdy tego potrzebował. Pamiętam, jak wygraliśmy z Tottenhamem. Po meczu w szatni wszyscy zadowoleni. Ale paradoksalnie nie graliśmy zbyt dobrze. Gdy się spotkaliśmy, trener powiedział: – Powinniście się wstydzić tego, jak zagraliście.
Niby wygraliśmy taki mecz, ale to nie była nasza gra. Zawsze oczekiwał od ciebie więcej i więcej. Nigdy nie pozwolił ci pomyśleć, że jesteś już na szczycie świata.
Jak zmienia się status piłkarza, gdy przechodzi do Anderlechtu?
To ogromny klub. Oczy wszystkich są skierowane na Anderlecht. Każdy już cię zna, bo ten klub ma kibiców wszędzie. I to kibice wymagający. Remis nie jest dla nich OK, nawet jeśli twoja gra wyglądała dobrze. Musisz wygrać wszystko. Ta presja nie pozwala ci odczuwać satysfakcji po wygranym meczu, bo wiesz, że w następną sobotę musisz zrobić to ponownie. Ale w Gent też były duże oczekiwania.
Jak wygląda twoja relacja z Vincentem Kompanym? To twój kumpel?
To mój trener.
A wcześniej?
Mam z nim normalne stosunki piłkarz-trener, kiedyś piłkarz-piłkarz. I ogromny respekt. Jest legendą w mieście, kraju, Anderlechcie. Ale nie mam z nim jakiejś szczególnej relacji.
Pytam, bo zagrałeś w jego meczu pożegnalnym. W tym samym, w którym grali tacy goście jak Giggs, Scholes, Neville czy van Persie. Jak do tego doszło?
Kompany wybrał kilku piłkarzy z Anderlechtu do gry. No i ja też się załapałem. Gdy wszedłem do szatni, czułem się jak w jakimś filmie. Nigdy byś nie pomyślał jako 14-latek, że możesz grać przeciwko takim postaciom. A tu nagle jesteś z nimi w jednej drużynie, wymieniasz podania. Pamiętam swój pierwszy kontakt z piłką. Giggs prosił mnie o podanie, Scholes podnosił rękę, van Persie też sygnalizował pozycję z przodu.
Pomyślałem sobie: – O cholera.
A potem zagrałem piłkę do tyłu. Mózg rozwalony.
Który z nich robił jeszcze wrażenie?
Tak naprawdę wszyscy. Ale Schoels to geniusz futbolu. Jego kontrola, to jak dotyka piłkę, jak zmienia stronę, zagrywa długie piłki. On wciąż to ma na dawnym poziomie!
Zagrałeś dwa mecze dla Izraela, a potem zdecydowałeś się na grę dla USA. Dziś, po kilku latach, zrobiłbyś tak samo?
To zaszczyt reprezentować Stany Zjednoczone. I mam nadzieję, że jak osiągnę swój dawny poziom, wrócę do reprezentacji. Dziś reprezentanci USA grają w dużych klubach, więc wiem, ile muszę pracować, by tam wrócić. Ale jestem gotowy. Dzięki grze dla USA spełniły się moje marzenia.
Dlaczego tak w ogóle zdecydowałeś się na tę zmianę? Urodziłeś się w Stanach, ale większość swojego życia spędziłeś w Izraelu.
Nie decydujesz się na grę dla danej reprezentacji tylko z powodów sportowych. Kocham Izrael i żyje tam moja rodzina, ale coś we mnie chciało reprezentować Stany Zjednoczone. To takie poczucie wewnątrz. Kocham ten kraj. Jeśli coś kochasz, dzieje się to po prostu. Nie da się nie czuć nic do kraju, w którym się urodziłeś.
Ale prawda jest też taka, że nie byłeś zadowolony ze swojej sytuacji w reprezentacji Izraela.
Tak. Ale jak mówię – to nie oznacza, że nie kocham tego kraju. Zawsze kibicuję też izraelskiej reprezentacji. Miałem złe relacje z trenerem. Gdy pojawiła się szansa na grę w USA… Zadecydowało wszystko razem.
Jak zareagowali izraelscy kibice?
Większość tego nie akceptowała. Ale gdy podejmujesz taką decyzję, musisz wiedzieć, jakie są tego konsekwencje. A konsekwencja tego była taka, że większość kibiców piłki w Izraelu mnie nie lubi. Nie chcę wchodzić w szczegóły, tak po prostu jest.
Twoi rodzice przenieśli się do USA z niecodziennego powodu.
Moja mama miała problem z zajściem w ciążę. W Izraelu istnieje rytuał z kawą. Pijesz kawę, potem ją obracasz i z obrazka, jaki otrzymasz, możesz wyczytać przepowiednię. Są ludzie, którzy się tym zajmują. Parę osób polecało rodzicom, by z tego skorzystać. Mama to zrobiła. W przepowiedni wyszło, że jeśli chce mieć dziecko, musi wyjechać zagranicę. I zadziałało! Rodzice przenieśli się do Stanów, gdzie przyszedłem na świat. Musieliśmy wrócić do Izraela po trzech latach ze względu na kilka smutnych, rodzinnych historii.
Trzymanie się blisko rodziny to jedna z zasad druzów, czyli religii, którą wyznajesz.
To mała religia. Nie ma jednego kraju, w którym obowiązuje. Po prostu w wielu krajach żyją małe grupy druzów, między innymi w Izraelu. Całe grupy trzymają się razem. Możemy na przykład poślubić kobietę tylko z naszej grupy religijnej. Księga naszej religii to sekret. Dopóki nie jesteś religijny, nie przestrzegasz wszystkich zasad, nie możesz jej przeczytać. To generalnie zawiłe i skomplikowane sprawy.
Jak inni druzowie, wierzysz w reinkarnację?
Tak, podobnie jak w wiele innych rzeczy, w które wierzymy. To jak w wielu innych religiach, chrześcijaństwie czy islamie. Jeśli jesteś dobrym człowiekiem tutaj, zapewnisz sobie dobre życie też po śmierci.
Rozmawiał JAKUB BIAŁEK
Fot. FotoPyK / newspix.pl