– W polskim futbolu chyba powoli przestaje się traktować was jak dziwaków, zaczyna jak ludzi, którzy mogą wydatnie pomóc swoją wiedzą – zagailiśmy jednego ze specjalistów w dziedzinie statystyk piłkarskich. – Na razie super, że zaczynają nas w ogóle traktować jak ludzi – zażartował.
Ale też taka jest rzeczywistość. Liczby, analizy, statystyki – cała ta futbolowa naukowa nadbudowa to nadal dla wielu ludzi przerost formy nad treścią. Nadal w środowisku nie brakuje trenerów, dyrektorów czy prezesów, którzy najbardziej ufają intuicji i własnemu „nosowi”. Nadal bywa, że pracę statystyków czy analityków wycenia się zdecydowanie niżej, niż agenta z książką pełną numerów telefonów do hiszpańskich menedżerów.
No właśnie: tak bywa? Czy może tak po prostu jest, a wyjątkami są kluby, które na poważnie podchodzą do całej nauki w futbolu? Podejście się zmienia, beton kruszeje, a może wręcz przeciwnie – podczas gdy Europa zaczyna już powoli utajniać część swoich modeli statystycznych, my dopiero zaczynamy śledzić te ogólnodostępne? Sprawdziliśmy, przepytując obie strony – samych analityków czy statystyków, ale też ludzi, którzy z ich dorobku korzystają.
NA POCZĄTKU BYŁO USA
Zacznijmy od podstawowego pytania: czy można deprecjonować rolę rewolucji statystycznej w sporcie? Długo wydawało się, że filmowe historie rodem z klasycznego „Moneyball” będą rzadkimi odstępstwami od reguły. Ale potem na scenie matematycznej zameldowała się jedna dość popularna liga – National Basketball Association, czyli NBA. Otóż najbardziej elitarna koszykarska liga świata w ostatnich latach pokazała, że tradycje, intuicje, potężne nakłady finansowe i marketing to jedna rzecz, a matematyka druga. Trzy jest większe od dwóch. Kto by pomyślał, że tyle lat zajmie środowisku koszykarskiemu zrozumienie tej prostej zależności?
Ale gdy już w NBA ktoś odkrył, że rzuty za trzy punkty – jak sama nazwa wskazuje – dają więcej punktów niż rzuty za dwa, dokonała się w lidze rewolucja. Oto grafiki przygotowane przez jednego z analityków na Twitterze.
how it started how it’s going @dmorey edition pic.twitter.com/h4mxWFOUlR
— llewellyn jean (@owenlhjphillips) October 16, 2020
Jak widać – wszelka różnorodność stylów gry zaniknęła, dosłownie każdy w NBA szuka pozycji do rzutu na obwodzie, półdystans właściwie został z gry totalnie wyłączony, jako miejsce gdzie ewentualny zysk z 2 punktów jest mniejszy niż ryzyko spudłowania i utraty piłki. Zupełnie proste zależności, skuteczność rzutów z określonych miejsc boiska oraz liczba punktów, jaka się z tym wiąże. A wpływ na grę właściwie rewolucyjny. Oczywiście, to tylko najbardziej drastyczny i dający do myślenia przykład, bo przecież za nim poszły konkretne decyzje boiskowe, wyrugowanie z ligi ciężkich centrów na rzecz bardziej mobilnych, którzy będą też potrafili trafić z obwodu. Natomiast sygnał do zmian dała właśnie matematyka, statystka, analizy i liczby.
Czy podobnych rzeczy możemy się spodziewać w piłce nożnej? Więcej, my już zaczynamy je odnotowywać.
***
Mateusz Januszewski z Ekstrastats i Sports Solver podzielił się na Twitterze podobnym opracowaniem związanym z piłką nożną. Tak jak w NBA cała liga wymeldowała się za linię rzutu za trzy, tak w futbolu wszyscy zamykają się coraz szczelniej w polu karnym, albo nawet polu bramkowym.
Shot distance in the top 5 European leagues continues to fall year on year pic.twitter.com/SVlqJXDivH
— Peter McKeever (@petermckeever) October 27, 2020
Jak widać, wszystko opiera się na minimalizowaniu ryzyka. I działa to w ten sposób od samego dołu, którym jest podjęcie decyzji o strzale, aż po sam szczyt, którym jest podjęcie określonej decyzji na rynku transferowym. Liczby, analizy i statystyki mają pozwolić piłkarzom podejmować lepsze, mniej ryzykowne decyzje. Ale taki sam cel mają jako pomoc dla skautów, dyrektorów sportowych, wreszcie i prezesów lub właścicieli klubów. Czy w Polsce już dostrzega się, jak to ma w założeniu działać? I gdzie właściwie szukać inspiracji?
BLOGERZY I BUKMACHERZY
– Jeśli mówimy o Europie, wszyscy oczywiście od razu myślą o Brentford i Midtjylland. Ale pierwsze większe zbiory danych dotyczyły przede wszystkim zakładów bukmacherskich – zaczyna Mateusz Januszewski z firmy Sports Solver. – Pierwsza chałupnicze strony przeznaczone dla topowych lig były związane z branżą bukmacherską. Matthew Benham też przecież dorobił się fortuny w swojej firmie doradczej związanej z zakładami. Całkowita rewolucja w Europie była więc totalnie oddolna.
Jak to zwykle w historii świata bywało – czynnikiem decydującym były pieniądze. O ile w klubach szastano zazwyczaj fortunami bogatych właścicieli czy kibiców, o tyle bukmacherzy bawili się za swoje. Każdy ich błąd był po prostu szalenie kosztowny – i nie dla budżetu mitycznej organizacji, ale dla ich własnych portfeli.
– Teraz już Europa doszła do momentu, że większość odkryć w topowych ligach jest tajnych, wyłącznie na użytek klubów, nikt nie chce się tym dzielić. Ale początki expected goals czy innych tego typu wskaźników były związane z mrówczą robotą blogerów, którzy chcieli pokazać, że to da się zrobić. To nie Arsenal czy Liverpool zlecał jakieś analizy matematykom, to pojedyncze osoby napędzały rynek. Z czasem zresztą ci blogerzy znajdowali zatrudnienie w klubach, co trochę zatrzymało rozwój publicznych analiz statystycznych – opowiada Januszewski.
– Dość zabawne jest to, że gdy tak rozmawiam z ludźmi z branży w podobnym wieku do mojego, to wielu z nich zaczynało gdzieś poznawać tajniki taktyki czy analizy w Championship Managerze – mówi Jacek Terpiłowski, szef skautingu Lecha Poznań, a wcześniej analityk pierwszego zespołu: – Oczywiście każdy z nas ma pewne doświadczenie sportowe, ale to też pokazuje, że pewne spojrzenie zza komputera otwiera jakieś szufladki w głowie. Zresztą gdybyś tak poszperał nawet po zagranicznych klubach, to znajdziesz tam ludzi, którzy tworzyli swoje blogi, pisali na Twitterze czy bawili się w analizy na YouTube, a później przechwytywały ich kluby.
Absolutnie kluczowe było przekonanie topowych ludzi w piłce, że to po prostu… działa.
– Sukces Benhama i jego firmy doradczej dla bukmacherów sprawił, że on sam spróbował przenieść własne modele do klubów. Ale i przed Brentfordem czy Midtjylland były takie przypadki jak choćby Damien Comolli w Liverpoolu, mocno korzystający z liczbowej analizy m.in. przy transferze Luisa Suareza. Miał niepodważalne sukcesy, jak właśnie Suarez, ale było to jeszcze trochę działanie po omacku – ocenia Januszewski. – Analiza zaprowadziła ich na przykład do tego, że dość dużo akcji bramkowych to ataki o niskiej liczbie podań, więc trzeba mieć gościa od dośrodkowań i drugiego, który dobre gra głową. Kupili Stewarta Downinga i Andy’ego Carrolla. To się oczywiście nie miało prawa udać, Comolli został dość chłodno pożegnany.
Tego typu ślepy zaułek to dość popularna historia na początku tego bardziej analitycznego podejścia w piłce. Zresztą, nie trzeba spoglądać na Anglię, pamiętamy doskonale nasz lokalny przykład Patryka Wolańskiego. Wieść gminna – a jest w niej zapewne ziarenko prawdy – głosi, że Wolański wpadł w oko duńskich matematyków, bo na bramkę jego bidującego Widzewa oddawano rekordowe liczby strzałów, które Wolański w większości potrafił wybronić. Nie istniał jeszcze wówczas model xG, a bazowanie na samych obronionych strzałach mogło być nieco złudne. W końcu od jednej fantastycznej robinsonady w statystykach lepiej wyglądają dwa obronione strzały z 35. metrów, które ledwo doturlały się do bramki.
No właśnie. Jak statystyka w ogóle sobie z tym radzi?
– Przykład Liverpoolu, ale i wiele innych potwierdzają to, co każdy analityk powtarza od lat. Nie można patrzeć w liczby na ślepo, nawet w dwóch wymienionych klubach, w których ta statystyka jest na piedestale to nie działa w ten sposób. Jest profil charakterologiczny, jest masa innych czynników. Najczęściej komputery wykorzystywane są do oceny samych zdarzeń boiskowych, to faktycznie może wypluć automat, natomiast rolą tradycyjnych skautów jest konfrontacja liczb z ludzkim okiem, sprawdzenie charakteru, przydatności do danej konkretnej drużyny, do pewnego rodzaju szatni – mówi nam Januszewski.
Pytamy o to również Michała Zachodnego, jednego z tych słynnych blogerów, którzy od chałupniczych stron doszli do posad w „poważnym” futbolu. Zachodny jest obecnie analitykiem w sztabie U-19, w kadrze U-20 Jacka Magiery pełnił za to rolę statystyka.
– Przede wszystkim trzeba pamiętać, że liczby to nie jest naczelny argument, ale jedno z narzędzi pomocniczych, które mogą się przydać w szerszej dyskusji. Zmieniają trochę optykę, bo przez lata dominowało bardzo proste postrzeganie zawodnika: albo jest dobry, albo jest zły, albo zagrał dobry mecz, albo zagrał słaby. Liczby poszerzają nam zdecydowanie kontekst, i to w dodatku w obie strony, czasem na korzyść zawodnika, czasem na jego niekorzyść – mówi nam Zachodny.
Bo statystyka ma potwierdzać lub obalać to, co zaobserwowaliśmy w trakcie meczu. – Częstym błędem poznawczym jest wybieranie sobie liczb pod tezę. Tak jest chociażby z tym osławionym przygotowaniem fizycznym. Często odrywamy je totalnie od kontekstu meczu. I nie patrzymy też na intensywność biegania, czyli liczbę sprintów, dystans pokonany na dużej intensywności – mówi Mariusz Kondak, wcześniej m.in. analityk Wisły Kraków, pracownik InStata, a dziś asystent w Wiśle Płock: – Można sparafrazować to powiedzenie – wymyśl sobie tezę, a wybierając odpowiednie statystyki i pomijając te, które ci nie pasują, jesteś w stanie każdy wniosek obronić. A to nie w tym rzecz. Statystyki są korzystne, są bardzo cenne, ale trzeba je omawiać w kontekście. Najpierw obejrzeć mecz, a dopiero później zerknąć w liczby.
Poszukiwanie zresztą trwa bezustannie.
– Mam wrażenie, że polscy analitycy cały czas się uczą, cały czas szukają i obserwują pracę innych. Nie zamykają się, wręcz przeciwnie, bezustannie próbują odnaleźć jakieś nowe sposoby. To zresztą o tyle ważne, że w Polsce najczęściej statystyką zajmują się analitycy, podczas gdy w Anglii są to już oddzielne stanowiska, analityk pracuje biurko obok statystyka, co optymalizuje pracę obu. Analityk skupia się wówczas bardziej na materiałach wideo, ich obróbce, wyciąganiu zagrań. Jego praca jest od razu wspierana przygotowanymi statystykami – zdradza Zachodny, który poznał obie strony w dwóch różnych reprezentacjach.
Reprezentacja Polski, od tej dorosłej, po młodzieżowe, to zresztą jeden z motorów zmiany w polskiej piłce. Z analiz czy statystyk w ogromnym stopniu korzystali choćby podopieczni Czesława Michniewicza, co rozpisaliśmy dość szczegółowo W TEJ ROZMOWIE Z KAMILEM POTRYKUSEM. Jak jest w klubach, czy ogółem – w pozostałych obszarach polskiej piłki?
MOZOLNE KRUSZENIE BETONU
Poprosiliśmy kilku naszych rozmówców, by wskazali, na którym etapie drogi jesteśmy – komfortowo wsiadamy do auta, kierujemy się na autostradę, przejeżdżamy przez bramki i widzimy 100 kilometrów dalej Liverpool oraz Midtjylland. Według części z nich – Polska znajduje się mniej więcej na etapie wyjazdu z garażu. Dlaczego tak się dzieje? Cóż, podobnie jak w innych długofalowych inwestycjach, takich jak choćby szkolenie, pokutuje „tymczasowość” polskiej piłki.
Bo też kogo właściwie trzeba przekonać do inwestycji w naukę?
Najbardziej naturalna odpowiedź brzmi: prezesa. Prezes zawierza działom analitycznym i statystycznym, według nich konstruuje pion sportowy, wraz z dyrektorem sportowym ustala politykę transferową w powiązaniu ze światem liczb. O, już pojawia się druga postać do przekonania, dyrektor sportowy. Ale przecież dyrektor zatrudnia też trenera, a trener ostatecznie pojedynczych piłkarzy. Czyli kto właściwie ma w te liczby uwierzyć?
– To nie chodzi o przekonanie jednej czy dwóch osób do korzystania z modeli, choćby modelu xG. Bardziej o wytworzenie pewnej kultury organizacji, trochę na wzór amerykańskiej, gdzie od prezesa po zawodników wszyscy biorą pod uwagę, że to po prostu działa, że warto brać to pod uwagę – przekonuje Mateusz Januszewski ze Sports Solver. – Myślę, że brakuje jeszcze trochę kilku sukcesów, takich namacalnych, przynoszących konkretne zyski. Na ten moment operujemy w Polsce na dość standardowych liczbach typu strzały, dryblingi, InStat Index i procent celnych podań. Brakuje pewnie trochę finansów, a trochę też odwagi, by wprowadzać u siebie bardziej skomplikowane rozwiązania.
Podobnie widzi to też Zachodny.
– To jest trochę wyważanie drzwi, ale tak dzieje się zawsze, gdy wchodzisz do dowolnego środowiska z jakimś nowym pomysłem czy sposobem działania. Na pewno pomocne są przykłady z zagranicy. Oczywiście nie odtworzymy w Polsce Midtjylland, gdzie działanie oparto na podstawie całych działów naukowych z dodatkowym wsparciem zewnętrznych firm o wieloletnim doświadczeniu. Ale czasem to po prostu kwestia odważnej decyzji – zamiast jednego zawodnika, bierzemy kilku analityków – ocenia analityk z PZPN-u. – Trzeba jednak też zrozumieć kluby, są w niewygodnej pozycji, trochę w rozkroku. Z jednej strony pragnienie stworzenia czegoś nowego i innowacyjnego, z drugiej: jeśli nie będzie natychmiastowych wyników, inwestycje w naukę mogą kosztować posadę. Mam wrażenie, że brakuje nam przede wszystkim przekonania, że te inwestycje z czasem się zwrócą, niekoniecznie już w pierwszym okienku transferowym, ale w dłuższej perspektywie.
To przecież Ireneusz Mamrot mówił na naszych łamach, że nie mógł się doprosić w Jagiellonii o analityka. A tu nawet nie chodzi o koszty. Bardziej o podejście do człowieka, który miałby usiąść nad 30 stronami raportu InStata po meczu i wyciągnąć dla trenera to, co jest tam istotne. – Chodzi o wytworzenie pewnej organizacji. Nie o zatrudnienie kogoś na siłę, a później patrzenie na tę osobę z nastawieniem „a po co on tu w ogóle jest?”. Trudno czasami nie odnieść wrażenia, że u nas podaż wyprzedziła popyt. Są osoby, które chcą się zajmować analizą i opracowywaniem raportów na bazie statystyk. Uczą się, chłoną wiedzę. Natomiast nie ma na nie popytu w klubach – dzieli się wnioskiem Kondak.
80% danych jest tylko ciekawostką
– Jeśli chcecie, to możemy tak to ująć, że „beton kruszeje”. Ale nazwałbym to po prostu normalnym procesem. Kilka lat temu mówiliśmy po meczach o posiadaniu piłki, strzałach, czasami o pokonanym dystansie. Dzisiaj? Do dyskursu publicznego wchodzą pojęcia „goli oczekiwanych”, sięga się coraz głębiej. Oczywiście trzeba jeszcze te liczby osadzać w kontekście, nie odrywać ich. Ale na to przyjdzie pewnie jeszcze czas. Ale w klubach się uczymy. Mi samemu dużo czasu zajęło to, by czytać statystyki. Bo to nie jest tak, że każda ma znaczenie. Powiem więcej – moim zdaniem 80% statystyk nie mówi nam kompletnie nic. Są ciekawostką. Ale z tych pozostałych 20% można wyczytać coś, co poprawi grę czy pozwoli ściągnąć lepszego piłkarza – twierdzi Terpiłowski.
– Rozwijamy się. Podzieliłbym to na trzy generacje analityków. Pierwsza po prostu nagrywała mecze, obsługiwała kamery oraz nośniki dvd. Drugiej kamery już nie wystarczyły, charakteryzują się głęboką wiedzą taktyczną – podpierają się statystykami, ale na wyrywki, są w stanie wybrać te liczby, które były istotne z punktu widzenia szkoleniowego. Teraz wydaje mi się, że czekamy na trzecią generację. Albo ona już się tworzy. Czyli analitycy, którzy z wideo i statystyk będą gotowi wyciągnąć gotowe rozwiązania, modele, myśli, założenia – dodaje Kondak.
Bez wątpienia istotną przeszkodą jest… czas.
Prezes może powiedzieć – panowie, super, że za trzy okienka transferowe będziemy ściągać wonderkidów, ale za trzy okienka, to mnie już może tutaj nie być. Dyrektor sportowy przytaknie, zanim wszystko sobie na spokojnie przeanalizujemy, właściciel może już znaleźć innego dyrektora, z obszerniejszym notesem, z większymi znajomościami wśród menedżerów. O trenerach nawet nie wspominamy – co im po modelach expected goals, jeśli jedyna „spodziewana rzecz” w ich życiu to spodziewanie się zwolnienia.
– Nauka zajmuje czas. Analitycy i statystycy muszą dotrzeć się ze sztabem, z dyrektorem sportowym, muszą sobie wzajemnie zaufać, ujednolicić sposób pracy, podzielić zadaniami. To wszystko zajmuje mnóstwo czasu i pozostaje pytanie – czy uda się to wszystko zrobić, zanim w klubie nastąpi kolejna rewolucja – zastanawia się Zachodny. – Z drugiej strony mamy jeszcze raz przykład Midtjylland, ileż oni się naczekali na tę Ligę Mistrzów. Pewnie mogli to zrobić szybciej, bogaty właściciel sypnąłby kasą, nakupował gwiazd i tyle. Ale pokazali, że jest też inna droga, być może dużo dłuższa, ale za to dająca nadzieję, że jej efekty będą trwałe i nie będą wymagały wiecznego dosypywania gotówki.
– Pytanie, czy ci, którzy chcą iść tą drogą, wiedzą, że mają czas. Że wkalkulowane w koszty są ryzyko, błędy, podejmowanie pewnych niepopularnych decyzji, wyciąganie wniosków. Legendarne wręcz wyciąganie wniosków, które ma polegać na czymś innym, niż wyrzuceniem wszystkich „winnych” i przeprowadzeniem rewolucji – podkreśla Michał Zachodny. Wtóruje mu Januszewski. – Pamiętny dylemat Marcina Brosza, który miał do wyboru nowego zawodnika, albo zestaw GPS dla zawodników i wybrał właśnie narzędzia do analizy. Dzięki temu może zamiast 30 zawodników mieć 25, za to lepiej monitorowanych, lepiej wyposażonych, lepiej prowadzonych. Ale gdyby po drodze wysypały mu się wyniki?
Odpowiemy na to pytanie retoryczne: Brosz mógłby zostać zbesztany, że zamiast zabezpieczyć głębię składu kupił sobie jakieś zabaweczki.
Natomiast trzeba też otwarcie powiedzieć – to nie jest tak, że cierpi tylko analiza i statystyka. Podobne dylematy towarzyszą przecież też choćby skautingowi czy szkoleniu. Lepiej teraz złapać fantastycznego serbskiego defensywnego pomocnika, który może pomóc w wywalczeniu trzynastego miejsca, czy postawić na dwóch trenerów młodzieży, którzy może za siedem lat przyniosą jakieś korzyści? Każdy w organizacji, z prezesem i dyrektorem na czele, może kalkulować – zanim widoczne będą jakiekolwiek efekty, nas już tutaj nie będzie.
– Dlatego dominują takie pojedyncze inicjatywy z doskoku, bez ustrukturyzowania. Oczywiście, na papierze możesz mieć rozbudowany dział nauki, ale co z tego, jeśli z niego nie korzystasz? – komentuje Januszewski. – Co z tego, że jeden członek zarządu uwierzy, skoro ostatecznie dział sportowy nie będzie korzystał z analiz? Zresztą, to nie jest tylko polski problem, spójrzmy na Barcelonę. Topowe warunki, tzw. Barca Innovation Hub, centrum analityczno-naukowe, bardzo mocno rozwinięte. Ale wydaje się, że góra po prostu z tego centrum nie korzysta. Robią tam ciekawe rzeczy, może nawet przełomowe, ale jednocześnie decyzje transferowe nie idą z tym w parze.
– Na drugim biegunie jest Liverpool, gdzie zielone światło daj Juergen Klopp. Szef analityków spotkał się z nim na początku pracy i zaimponował trafnymi ocenami pierwszego etapu pracy Kloppa w Borussii – chodziło o to, że bez oglądania ani jednego meczu walczącej o utrzymanie BVB wysnuł prawidłowe wnioski, że wyniki były o wiele gorsze niż gra – mówi nam jeden ze współtwórców portalu EkstraStats. – Klopp dał zielone światło, niejako wystawił autoryzację dla tej ekipy – tak, oni się znają, ufamy im i ich słuchamy.
Dalszy ciąg był łatwy do przewidzenia – Klopp, gość może i jadący na picu, za to dysponujący bardzo otwartą głową, zatrudnił nawet eksperta od wyrzutów z autu.
W Polsce więc przebijanie murów jest jeszcze trudniejsze – bo niewielu trenerów ma tak silną pozycję jak Klopp w Liverpoolu.
– Nawet jeśli w klubie jest dyrektor sportowy, to jaką on ma właściwie władzę? To nie jest tak, że opór tworzą wyłącznie trenerzy, czy wyłącznie dyrektorzy sportowi. Pewnie jest sporo trenerów, którzy chcieliby porządny dział analiz, ale zdają sobie sprawę, że nie mają tak silnego głosu w klubie. Dyrektorzy zaś to często byli piłkarze, o własnym „nosie”, którzy otwartość na nowe bodźce muszą dopiero sobie wyrobić „w ogniu” – komentuje Januszewski. – Co ciekawe – dość otwarci są młodzi trenerzy w niższych ligach czy pozostający na stanowisku asystentów w ekstraklasowych klubach, np. w sztabie Waldemara Fornalika czy Radosława Sobolewskiego. Zresztą, do każdego da się dotrzeć. Mieliśmy taką sytuację, gdy podczas prezentacji naszych wniosków wypływających z liczb usłyszeliśmy: o cholera, to się pokrywa z naszymi wnioskami, wyciągniętymi podczas oglądania meczów.
To zresztą obrazuje sens pracy statystyków i analityków. Obejrzenie jednego meczu to dwie godziny, powtórka kolejne dwie. By zdiagnozować jakieś trendy, wypadałoby obejrzeć z pięć-sześć spotkań danego zespołu, czyli łącznie koło 24 godzin pracy. Maszyna może dość podobne obserwacje wypluć po kilku minutach. Słowo-klucz? Ułatwianie. Liczby mają stanowić narzędzie, które pomaga w pracy. Trener może oczywiście samodzielnie dokręcać ręką wszystkie śrubki, ale może też namówić prezesa na zakup śrubokręta. A z czasem i wkrętarki.
Czy kluby korzystają ze statystyk w kwestii skautingu?
I tak, i nie. Nie chodzi o to, by posegregować na WyScoucie skrzydłowych ligi rumuńskiej według średniej dryblingów na mecz, wykreślić tych spoza zasięgu finansowego i wziąć najtańszego z czołówki dryblerów. Zresztą jeden z mocniejszych polskich klubów wcale nie tak dawno ściągnął napastnika bez wcześniejszej obserwacji głównie dlatego, że ten miał wysoki InStat Index. Ale o samym indeksie instatowym jeszcze powiemy.
Zapytaliśmy Terpiłowskiego o to, jak Lech wykorzystuje statystyki przy skautingu. – Nie jest tak, że są dla nas wyrocznią. Bardziej czymś, co pomaga nam pewne rzeczy doprecyzować. Dajmy na to – mamy w lidze X wytypowanego skrzydłowego, który ma niezłe statystyki dryblingów. Czołówka ligowa. Natomiast zadajemy sobie pytania typu „czy liga X nie jest czasami słaba w defensywie, dlatego tak łatwo temu piłkarzowi wygrywać pojedynki w ofensywie?”. Porównujemy go z innymi piłkarzami na tej pozycji w danej lidze. Może kogoś przeoczyliśmy, może warto jeszcze się zastanowić. Ważne jest dobieranie kontekstu do tych liczb. Siła ligi, siła zespołu danego piłkarza, specyfika ligi – wyjaśnia.
Nie można ufać liczbom na ślepo
Pułapką, w którą czasami wpadamy, jest nieumiejętne korzystanie ze statystyk. W ostatecznym rozrachunku mecz nie jest przecież arkuszem Excela, gdzie po wpisaniu odpowiednich wartości komórka z algorytmem wyrzuci nam właściwy wynik. Dwa plus dwa w piłce nie zawsze daje cztery. A często powierzchowne spojrzenie sprawia, że nie widzimy nawet co dodajemy do czego.
Weźmy na przykład ten osławiony pokonany dystans w meczu. Jeśli drużyna X przegrywa spotkanie i przebiegła w nim o pięć kilometrów mniej od rywala, to łatwo rzucić wnioskiem „nie biegali, nie starali się, więc przegrali”. Ale wystarczy czasami zerknąć już głębiej w liczby. I tak na przykład okazuje się, że pięć kilometrów bierze się z różnicy w dystansie przebiegniętym przez… bramkarzy. Tak, to nie pomyłka. Bywają w lidze bramkarze, którzy – zwłaszcza późną jesienią – lubią sobie pobiegać po polu karnym, by było im cieplej. W ten sposób mogą nabić nawet trzy czy cztery kilometry więcej od swojego vis-a-vis, który założył cieplejszą odzież termiczną. Długi rękaw sprawia, że kibic może krzyknąć po meczu „eee, tym się chciało, tym nie, dlatego ci pierwsi wygrali”.
– Słyszałem taką historię. Kibice przyszli do piłkarzy i zarzucają im, że ci się nie starają, że nie zapieprzają na boisku. Statystyki pokazały – biegają mniej od rywali. A jeden z zawodników był bystry i od razu zripostował „jak mamy biegać więcej, skoro mamy co mecz po 70% posiadania piłki?”. Dlatego powtarzam, że odrywanie liczb od kontekstu meczowego jest zgubne. To tak, jakbyśmy prowadzili po trzydziestu minutach 3:0, a trener ganiłby naszego defensywnego pomocnika, że miał dwie próby odbiory. No kiedy miałby mieć, skoro rywal oddawał nam piłkę przez cały mecz i nawet nie podjął rywalizacji? – pyta retorycznie Kondak.
„Panowie, zerknijcie w raport InStata”
Cezary Stefańczyk z kolei opowiada, że czasami piłkarze łapali np. InStata na błędnym identyfikowaniu zawodników. – Dajmy na to nasz defensywny pomocnik wbiegał w moją strefę, przegrywał pojedynek główkowy, a program zaliczał go mi – opowiada. On sam zaglądał w meczach w raporty, niektórzy jego koledzy też robili to tę godzinę po spotkaniu. – Chociaż dla mnie to było bardziej poglądowe spojrzenie niż faktycznie „o, Czarek, ale masz wysoki InStat Index, kozak jesteś!„. Wolałem sobie obejrzeć wycinki wideo niż opierać się na suchych statystykach. Czasami było tak, że miałem wysoką skuteczność pojedynków, a czułem, że zawaliłem coś w obronie czy zrobiłem stratę bramkową. Ale spojrzałbym tylko na papier i pomyślałbym, ze super mecz, nie ma się czego czepiać.
A o tym, że piłkarze zerkają w raporty, przekonaliśmy się też na własnej skórze. Po jednym ze spotkań poprzedniego sezonu napisał do nas zawodnik Ekstraklasy. Daliśmy mu czwórkę w dziesięciostopniowej skali, drugą najniższą w zespole. – Panowie, szanuję wasze zdanie, ale zerknijcie sobie w raport InStata. Trzecie miejsce w zespole pod względem wygranych pojedynków, drugie pod względem celności podań, dwa kluczowe podania, trzy odbiory… – pisał.
Inna scenka rodzajowa. Rozmawiamy z piłkarzem „off the record” pod stadionem, godzinę po meczu. Wszedł z ławki na trzydzieści minut. – Czekaj, dostałem maila z raportem – odpala smartfona. – O kurwa, siedem dryblingów. Podeślę trenerowi na naszej grupie WhatsAppa, niech widzi.
Stefańczyk: – Czasami zawodnicy sprawdzali podczas powrót z wyjazdów raporty, które dostajemy. Ale nie pamiętam, żeby ktoś się przekrzykiwał, że miał więcej celnych podań od reszty. Chociaż na pewno świadomość zawodników w tym aspekcie rośnie.
Kondak: – Też odnoszę takie wrażenie, że zawodnicy chcą tej wiedzy. My, jako osoby bardziej doświadczone w analizie, możemy im jakoś pomóc w przerobieniu w głowie tych danych. Ale też nie jest tak, że mamy wobec nich wymagania ilościowe. „W tym meczu zrób tyle odbiorów, musisz mieć tyle wygranych pojedynków”. To byłoby absurdem. Właśnie z uwagi na to, że każdy mecz jest inną opowieścią.
Co może zaoferować piłce świat liczb? Praktycznie rozwiązania.
– W kadrze U-20 w listopadzie 2018 roku mieliśmy problem z kreatywnością. Zbyt często nasi zawodnicy decydowali się na strzały z nieprzygotowanych pozycji, ze sporej odległości od bramki. To jest trudne do wyplenienia poprzez trening, bo mamy ich tylko kilka przez całe zgrupowanie. Ciężko też zawodnika przekonać rozmową: zobacz, mogłeś podać. To trzeba pokazać. Zrobiliśmy prezentację w formie wideo, strzały, ich pozycje. Potem wyjaśniliśmy, czym są gole oczekiwane i dlaczego strzały z 30 metrów się nie opłacają. Dopiero wtedy piłkarze sami w to uwierzyli – opowiada Zachodny.
– Liczby nigdy też nie będą narzekały, że sędzia był nieuczciwy, że murawa nierówna. One są obiektywne, opisują to, co wydarzyło się na boisku. Trochę jak w pracy skauta – moje spojrzenie na dobry występ gracza to faktycznie tylko moje wrażenie? Czy jednak wpływ miało też to, że dziesięć osób obok mnie głośno wychwalało piłkarza, a przed meczem poznałem przesympatycznych rodziców tego zawodnika? W niektórych opracowaniach znajdziemy nawet obserwację dotyczącą koloru włosów, że chętniej zwracamy uwagę na zagrania piłkarzy wyróżniających się fryzurą. W takich momentach statystyki rzucają nam koło ratunkowe.
KAPITALNY KAPITALIZM
Jeśli mielibyśmy prognozować, co popchnie nas w stronę rozwiązań przyjętych już dawno w najmocniejszych ligach – postawilibyśmy na kapitalizm. Zwróćmy uwagę, że wytrychem, który pootwierał zatrzaśnięte drzwi w zachodnich ligach były sukcesy finansowe firm doradczych, związanych z bukmacherką. Wspominaliśmy już wcześniej – gdy w grze masz swój własny portfel, a nie budżet powierzony ci przez kibiców czy sponsorów, w tym tych publicznych, działasz w zupełnie innych warunkach.
To już widać w Polsce – najpoważniej do kwestii szkolenia czy skautingu podchodzą kluby w pełni prywatne, w których nie ma samorządowych pieniędzy, jest za to młody, dynamiczny i ryzykujący swoim portfelem właściciel. Tak, patrzymy trochę na Raków z Michałem Świerczewskim, trochę na ŁKS z Tomaszem Salskim, trochę na Lech Poznań, wielokrotnie krytykowany, ale jednak: bardzo poważnie podchodzący do szkolenia, w którym ma już niemałe sukcesy. To co łączy całą „nową falę” właścicielską, do której można też dorzucić Stomil Olsztyn, Wisłę Kraków czy Motor Lublin, to właśnie świadomość, że piłka to też biznes, ba, biznes, który może być opłacalny.
Ale zawsze polega to na żmudnej, trudnej pracy, którą trzeba rozłożyć w czasie.
Przekładając na konkretne przykłady – prezes Korony Kielce w czasach zarządzania klubem przez miasto patrzy, jak utrzymać stołek do kolejnego podziału transzy z miasta. A więc – jak utrzymać się w tabeli na takim miejscu, żeby nie podpaść prezydentowi miasta i miejskiej radzie. Co za tym idzie – jak naściągać takich piłkarzy, żeby zagwarantowali wynik tu i teraz, bez względu na koszty czy dalsze perspektywy.
Właściciel Rakowa czy ŁKS-u myśli inaczej. On może sobie pozwolić, by dziś włożyć pięć złotych, a za pięć lat wyjąć dychę – bo zwolnić może go jedynie najbliższa rodzina, sfrustrowana pożeraniem wspólnego rodzinnego czasu przez piłkarski kombajn.
– Prywatne kluby muszę też po prostu bardziej ważyć pieniądze, planować wydatki nie tylko w kontekście wyniku na teraz, ale też ewentualnych przyszłych zysków – ocenia Mateusz Januszewski. To o tyle ciekawe, że pewnego rodzaju otwartość prezentują też choćby… agencje menedżerskie.
– Prowadziliśmy rozmowy ze środowiskiem menedżerskim i na pewno jest w tym trochę prawdy, że to środowisko dość otwarte. Zwłaszcza, że mamy sporo takich około-piłkarskich firm, które mogą przygotować np. analizę konkretnego zawodnika, sprofilowaną specjalnie dla jego potrzeb. Zdarza się, że współpracownicy agencji menedżerskich korzystają z usług analityków czy nawet zagranicznych firm z tej branży. Topowe agencje są pewnie pod względem analizy danych rozwinięte mocniej niż niektóre kluby. To zresztą tak jak z bukmacherką – odpowiadasz za własne pieniądze, agenci, tak jak bukmacherzy, muszą bardzo ograniczać błędy i straty. U nich nie jest tak jak w środowisku trenerskim, spadniesz ze stołka, wskoczysz gdzie indziej, tutaj od razu ponosisz ogromne straty finansowe czy wręcz wypadasz z rynku – tłumaczy Januszewski.
Trochę jak powrót do korzeni, gdzie to biznes dyktował postęp.
Potwierdzenie na jakimś konkretnym przykładzie? A choćby Marcin Matuszewski, reprezentujący w Polsce m.in. Daniego Ramireza czy Angela Garcię. Po godzinach – poza muzyką naturalnie – Matuszewski zajmuje się segmentem „Prawda Liczb” na kanale „Prawda Futbolu”. Analityczne podejście u menedżerów często owocuje takimi ruchami jak Ramireza chociażby – który trafił najpierw do ŁKS-u, a następnie do Lecha, bo uznał, że to właśnie styl gry tych drużyn pozwoli mu rozwinąć skrzydła.
Nie ma też cudów – sporą rolę odgrywają w tym po prostu kibice, którzy coraz częściej swoje opinie formułują w oparciu o liczby. Sztandarowy przykład to popularyzacja modelu xG, który czasem pozwala kibicom spojrzeć łagodniejszym okiem na drużynę, która punktuje gorzej niż powinna. Model goli oczekiwanych to idealna podkładka, by pokazać, że gra jest gorsza lub lepsza niż notowane wyniki. Czy to jakaś wielka rewolucja? Jeśli połączymy kropki… Opinia kibiców przekłada się też na opnie dziennikarzy i odwrotnie.
Trener, który po pięciu porażkach mógłby być bezlitośnie glanowany przez kibiców i dziennikarzy, tym razem może liczyć na ich większą wyrozumiałość, jeśli statystyki stają w jego obronie. Możemy udawać, że właściciele nie biorą pod uwagę głosu kibiców i dziennikarzy przy swoich decyzjach, ale… no właśnie. Możemy co najwyżej udawać.
Jeśli modele xG uratują posadę przynajmniej jednego trenera w Polsce – rewolucja będzie skończona.
GONIMY
To, co może nieco martwić, to tempo, w jakim odjeżdża świat. I nie chodzi tutaj wyłącznie o Liverpool, ale też tzw. średnią półkę – w ogromnym stopniu z działu analiz korzysta choćby słynne Dundalk, są zresztą tego efekty w Europie.
– Ted Knutson, szef Statsbombu, jednej z wiodących firm na rynku, uważa, że to Dania zrewolucjonizowała podejście do stałych fragmentów. Od kiedy Midtjylland pokazało, jaką skuteczną bronią mogą być poważnie potraktowane SFG, wzrost liczby bramek po rzutach wolnych, rożnych czy autach zanotowano także w ligach TOP 5 – przypomina Januszewski.
– Byłem kilka lat temu na wizytacji w Manchesterze City. Od tego czasu na pewno zrobili kolosalne postępy, ale już wtedy robiło to wrażenie. Pamiętam, że wybierali między bodaj trzema napastnikami. Podobnymi do siebie w wielu względach. Ale kluczowe dla nich okazało się to, że jeden z nich – bodaj Aguero – miał bardzo wysoki procent celnych zagrań w ofensywnej tercji boiska. Czyli już pod polem karnym. Uznali, że to czynnik decydujący. I że ten piłkarz będzie w stanie podnieść ich skuteczność pod bramką. Podziałało – opowiada Terpiłowski.
Pomoże uniwersytet?
Lech próbuje działać w tym kontekście. Trwają właśnie prace nad nawiązaniem współpracy z Uniwersytetem im. Adama Mickiewicza. Ma ona polegać na tym, że UAM opracowałby algorytm lub system, który wspomagałby klub w weryfikowaniu które statystyki mogą być dla Lecha najważniejsze. – Mamy swój system gry. I do niego szukamy piłkarzy. Chcemy dowiedzieć się które aspekty statystyczne meczu sprawiają, że dana drużyna wygrywa – mówi szef skautingu Kolejorza.
– Wydaje mi się też, że wciąż w Polsce nie mamy narzędzi, które dawałyby nam pewną przewagę konkurencyjną. Podam przykład. Szukamy stopera, który potrafi wyprowadzać piłkę. WyScout oferuje nam statystykę „forward passes”. Ale one nie są zróżnicowane, więc taką samą wagę ma bezpieczne podanie do defensywnego pomocnika oraz laga na napastnika. A nam chodzi o takie podania, w których świetny jest Lubomir Satka, czyli mocne dogranie po ziemi do „ósemki” lub „dziesiątki”. I na ten moment z liczb nie jesteśmy w stanie się tego dowiedzieć, czy piłkarz robi to dobrze, czy nie.
Pewnym przełomem w gromadzeniu danych był też impuls wysłany przez Ekstraklasę. Spółka uznała, że trzeba systemowo podejść do tej sprawy. Pokryła część kosztów wykupienia pakietu w InStacie, resztę pokryły kluby. Ekstraklasa wysyła też raporty po każdym meczu do dziennikarzy zarejestrowanych w ich systemie. Każdy z ektraklasowiczów ma dostęp do danych InStata oraz ChyronHego. Część klubów wykupuje też dostęp do WyScouta. Niektóre współpracują indywidualnie z jeszcze kolejnymi partnerami.
Ale wróćmy do Dundalk czy klubów duńskich. Ich przykład jasno pokazują, że żyjemy w czasach, gdy nawet średni klub ze średniej ligi – kto wie, może i z Polski – może wymyślić coś, co z czasem wprowadzi do swojego klubu Juergen Klopp czy Pep Guardiola. Mniejsze rynki zresztą już to dostrzegają i spieniężają. My? Na razie gonimy. Spacerem, powoli, co chwilę przystając, ale gonimy.
JAKUB OLKIEWICZ i DAMIAN SMYK
fot. NewsPix