Gdy Mikel Arteta przejmował stery Arsenalu, największym problemem, jaki musiał rozwikłać, było naprawienie defensywy. Kanonierzy w poprzednim sezonie Premier League stracili 48 bramek, co stanowiło siódmy wynik w lidze. I chociaż teraz jest znacznie lepiej, wszak obecnie skuteczniej broni się jedynie Aston Villa, to Arsenal zapomniał o atakowaniu. I to dosłownie – po prostu zapomniał.
W bieżących rozgrywkach Kanonierzy strzelili zaledwie osiem goli. Gorszym wynikiem mogą pochwalić się jedynie dwaj beniaminkowie – WBA i Fulham oraz znane z zamiłowań do gry defensywnej Burnley i Sheffield United. Jednakże ta powierzchowna statystka nie oddaje nam w pełni problemów Arsenalu.
Prawdziwa jazda zaczyna się, jeśli przyjrzymy się drugim połowom w ich wykonaniu.
Jak wyliczył portal Squawka, podopieczni Mikela Artety po powrocie z szatni byli w stanie wykreować jedynie 17 sytuacji. To niemalże najgorszy wynik z całej Premier League, bo bardziej leniwi są piłkarze czerwonej latarni – Fulham.
Osiem bramek, siedemnaście sytuacji, jedenaste miejsce w tabeli. A przecież w ataku Aubameyang, Lacazette, Willian, Pepe. Nawet jeśli nie wszyscy są obecnie w dobrej formie, to przecież niemalże niemożliwe jest spowodowanie, że cała czwórka będzie absurdalnie nieproduktywna. Szczególnie tyczy się to Gabończyka, który w zeszłym sezonie do ostatniej kolejki walczył o tytuł króla strzelców.
A jednak Mikel Arteta dokonał tej sztuki.
W imię czego?
Bezpieczny schemat
W imię obrony.
Hiszpański szkoleniowiec Arsenalu od początku swoich rządów na The Emirates miał określony plan na budowanie akcji. Była to gra rozpoczynana od bramkarza, niezależnie od tego, czy między słupkami pojawiał się Bernd Leno, czy Emiliano Martinez.
Schemat ten był szeroko krytykowany przez brytyjskich ekspertów. Alan Shearer podkreślał, że obrońcy Kanonierów są zbyt mało techniczni, by podołać odpowiedzialności rozegrania. Michael Cox zwracał uwagę na bezcelowość takiego manewru, wskazując, iż w większości takich akcji, piłka i tak wraca pod nogi bramkarza, który następnie wykopuje futbolówkę najdalej jak tylko potrafi.
Ale Arteta się uparł. I ostatecznie mu wyszło.
No, prawie.
W minionym okienku transferowym, Arsenal sięgnął po Gabriela. Brazylijczyk w Ligue 1 dał się poznać nie tylko jako odpowiedzialny defensor, ale także piłkarz, któremu najmniejszego problemu nie sprawia obecność piłki przy nodze. Były gracz Lille z miejsca zdawał się pasować do pomysłu 38-letniego trenera. Dawał poczucie bezpieczeństwa w wyprowadzaniu akcji, odbierane przez innych środkowych obrońców.
źr. Squawka
Gdy zatem wdrożono go do Kanonierów, nie można było dziwić się stałemu obrazkowi. Leno podaje do Gabriela, a ten nie panikuje, lecz czeka na wybiegającego Hector Bellerina. Hiszpan przyjmuje piłkę, pokonuje z nią kilka metrów, po czym zagrywa do Granita Xhaki. I w tym momencie Arsenal zaciąga hamulec ręczny.
Gra się zatrzymuje. Płynność ustaje.
Szwajcar wycofuje piłkę do środkowych obrońców, a w szeregach Kanonierów zaczyna wkradać się irytacja. Pomocnik zamiast zagrać piłkę, do któregoś z lepiej ustawionych partnerów, decyduje się na podanie do tyłu. Nic zatem dziwnego, że w tym sezonie 28-latek ma mniej podań do przodu niż wspomniany Gabriel.
Jednakże nie można też Xhaki winić za całe zło tego świata.
Na jego barkach spoczywa bardzo dużo obowiązków defensywnych. Piłkarz stanowi centralną postać całego ustawienia i jedną z nielicznych instancji obronnych Arsenalu. W takiej sytuacji nie jest zbyt szokujące, że decyduje się on na bardzo bezpieczne odegranie do tyłu, zamiast szukać prostopadłego podania przeszywającego linie rywala. To zachowanie odpowiedzialne pod względem defensywnym, lecz bolesne, jeśli chodzi o ofensywę.
Krótkie są momenty
Arsenal przestał zatem tracić piłki chwilę po krótkim wznowieniu od bramki, ale w dalszym ciągu nie potrafi zrobić zdecydowanego kroku naprzód. Kroku, który otworzyłby drogę do pola karnego rywala.
Chociaż – bądźmy szczerzy – są momenty na boisku, gdy Kanonierzy faktycznie zaczynają kanonadę, a nie uskuteczniają strzelanie z pistoletu na kapiszony. Dzieje się tak przede wszystkim wtedy, gdy… schemat zostaje przełamany. Niespodzianka. Idealny przykład stanowi mecz z Leicester City. Ale nie rozpędzajmy się – tylko pierwsza połowa tego spotkania, bo później Arsenal wrócił do smętnego klepania na własnej połowie. Gospodarze zaczęli tamto spotkanie w ustawieniu 3-4-3, z Granitem Xhaką przesuniętym do linii obrony.
Kanonierom udawało się zaskoczyć Lisy kilkukrotnie, atakując przede wszystkim za pomocą wahadłowych – Hector Bellerin i Kieran Tierney regularnie włączali się do akcji ofensywnych. Nie byłoby to oczywiście możliwe, gdyby nie odpowiedzialne zachowanie Ceballosa i Parteya. Dwójka pomocników zabezpieczała pozycje skrajnych ustawionych defensorów, uruchamiając ich wcześniej podaniem zwrotnym.
W końcu Kanonierzy zaczęli grać nieco inaczej – zamiast odegrania do środkowego obrońcy, widzieliśmy próbę uwolnienia Hiszpana i Szkota, co przynosiło wymierne korzyści. To właśnie oni stworzyli stuprocentową okazję Lacazettowi, a Bellerin zdołał jeszcze oddać dobry strzał na bramkę Schmeichela.
źródło: Sofascore
Chociaż Arsenal grał wówczas naprawdę dobrze, to nie mógł doczekać się upragnionej finalizacji. A potem wszystko posypało się jak domek z kart, bo Shodran Mustafi musiał zastąpić Davida Luiza, a początkowe ustawienie przeszło w 4-3-3. Wyprowadzenie piłki legło w gruzach i po przerwie wrócili starzy, bezzębni Kanonierzy.
Kilkusekundowy filmik pokazuje, jak wielkie zwątpienie i niechęć zdołało wkraść się w szeregi stołecznego klubu. Wystarczyło, że wypadł Brazylijczyk – zaledwie jeden z elementów całej układanki – i Arsenal znowu zaczynał okopywać się na własnej połowie.
A później na boisko wszedł Jamie Vardy, który strzelił swojego pięćsetnego gola w meczach z Kanonierami.
***
Chociaż Mikel Arteta jest na najlepszej drodze do rozwiązania największego problemu, jaki spotkał na początku swojej pracy na The Emirates, to, póki co, odnosi pyrrusowe zwycięstwo. Jego podopieczni są nieźli w destrukcji, ale tylko w meczach z przeciętnymi rywalami. Czyste konto zachowali jedynie przeciwko Fulham. Gdy nadchodzi starcie z Liverpoolem lub Manchesterem City, plan zaczyna szwankować.
A ofensywa, o którą powyższa rozprawa się toczy?
Parafrazując klasyka: ofensywa Arsenalu to jest przeszłość.
Fot.Newspix