Przeciwnicy VAR-u są dziś gatunkiem niemal nieistniejącym, ale czujemy, że po dzisiejszym wieczorze ich populacja wzrośnie przynajmniej o jedną osobę. Będzie nią Alvaro Morata, który zamiast skompletować hattricka w Lidze Mistrzów przeciwko Barcelonie, trzykrotnie był bramek pozbawiany, po konsultacji sędziego z wozem. W pewnym momencie zaczęliśmy już nawet obawiać się o stan psychiki napastnika Juventusu.
Nie przesadzamy. Spójrzcie na to puste spojrzenie po tym, jak Danny Makkelie po raz trzeci nasłuchiwał podpowiedzi od kolegów obsługujących VAR. Zresztą kapitalna była także scena tuż po zdobyciu bramki w 57. minucie spotkania. Alvaro Morata wpakował piłkę do siatki, ale nawet się z tego nie cieszył. Początkowo zastygł w miejscu i zerknął na sędziego asystenta. Potem zabrał piłkę i czekał, już tylko na to, kiedy kat ogłosi wyrok.
Nie było to zbyt długie oczekiwanie. Chwilę później VAR po raz trzeci pokazał, że Hiszpan był na spalonym.
Alvaro Morata – Adaś Miauczyński futbolu
Sami przyznacie, że rzadko widzi się coś takiego. Ok, przytrafiło się to niedawno w Serie A, bohaterem był wówczas Francesco Caputo, jednak na poziomie Ligi Mistrzów – zwłaszcza w hicie kolejki – rzadko spotykane. Oczywiście nie zamierzamy się z tymi decyzjami kłócić, bo przecież o to w wideo weryfikacji chodzi. Był spalony? Był, więc gol anulowany. Proste. Z drugiej strony – no nie można się nie zaśmiać, skoro za każdym razem chodziło o ofsajd dotyczący czubka buta. Tu sytuacja numer trzy, nic dziwnego, że bez VAR-u ciężko byłoby w ogóle wyłapać spalonego.
Jeśli kierowalibyśmy się zasadą, że szczęściu trzeba pomóc, a karma zawsze wraca, trzeba byłoby poszukać informacji o zdemolowaniu gabinetu luster w Turynie przez nieznanego sprawę. To po prostu nie jest możliwe, żeby bez ściągnięcia na siebie jakiejś klątwy, zaliczyć taki występ.
Gdyby Morata był Ashem, Zespół R by nie błysnął.
Jeśli byłby Scoobym, to nie zdemaskowałby upiora.
Gdyby wcielał się w rolę Don Pedro, wpadłby przy pierwszej okazji.
Jeśli dołączyłby do obsady “Sąsiadów”… a nie, tu akurat pasowałby jak ulał.
Dla Moraty to nic nowego
Wiecie, co jest jeszcze lepsze? Nie, nie chodzi nam już o mecz z Barceloną i fakt, że w końcówce mógł w końcu trafić do siatki, ale tym razem pomagał sobie ręką. Bardziej o to, że dla Moraty nie jest to po prostu pechowy dzień w pracy. Nie, fatum wisi nad nim już od dłuższego czasu.
- Hellas Werona. Morata ma asystę, jednak strzela także gola, które potem zabiera mu VAR
- Crotone. Morata tym razem bramkę strzelił, jednak bez VAR-u miałby dublet. A tak został z jedną sztuką
To rzecz jasna tylko ostatnie tygodnie. Teraz cofnijmy się do czasów gry w Atletico. Derby z Realem, byłym klubem Alvaro, czyli mecz z każdej strony wyjątkowy. Każdy gol w takim spotkaniu ma ogromną wagę. I Morata bramkę strzela, tyle że potem następuje znany nam kontakt przez słuchawkę.
Możemy także odwinąć taśmę do jego pierwszego pobytu w Turynie. Kapitalny gol Moraty w meczu z Bayernem, cudne wykończenie w trudnej sytuacji. I co? VAR, zmiana decyzji – w dodatku niesłuszna. Musiało zaboleć.
Tak, krótko mówiąc, Alvaro Morata i VAR nie zostaną raczej przyjaciółmi. Hiszpan kaganka oświaty nie poniesie, prędzej zostanie Don Kichotem i będzie powtarzał slogany o zabijaniu prawdziwego futbolu, gry błędów. Ale zastanawia nas jeszcze jedno. Jak w tym czasach odnalazłby się Filippo Inzaghi?
Skoro Morata potrafi skompletować hattricka, to coś nam się wydaje, że gdyby każdą sytuację Pippo mieli weryfikować podpowiadacze w wozie, jego czupryna nie byłaby już tak bujna, bo przez parę lat ganiania za piłką, zdążyłby sobie wyrwać wszystkie włosy z głowy.