Reklama

Śmierć pięknych dziesiątek

redakcja

Autor:redakcja

26 października 2020, 09:16 • 9 min czytania 13 komentarzy

Kiedy myślimy o klasycznej futbolowej dziesiątce, najczęściej wymieniamy takie postacie jak Juan Carlos Valeron czy Juan Roman Riquelme. Starsi mogą pokusić się o choćby Michela Platiniego, Michaela Laudrupa czy Kazimierza Deynę. A teraz? Co możemy zrobić teraz? Ano niewiele, bo piękne dziesiątki za naszych czasów umarły.

Śmierć pięknych dziesiątek

W pogoni za dziecięcymi marzeniami

Bazarowe podróbki klubowych koszulek były nierozerwalną częścią dzieciństwa. Wśród bohaterów okolicznych boisk roiło się od Tottich, gdzieniegdzie przewijał się egzotycznie wyglądający i brzmiący Valeron. Jednakże te czasy już odeszły. Pozycja zawodnika, który występuje w środku boiska i dyryguje grą całego zespołu nie tyle zniknęła, co wyparowała i zgodnie z zasadami zmiany stanu skupienia, przeistoczyła się w stan ciekły. Bardziej uniwersalny, nieograniczony swą jednowymiarowością. Zdaniem Juana Maty, klasyczne dziesiątki są gatunkiem wymarłym. I trudno Hiszpanowi odmówić racji, wszak sam zalicza się do ofiar transformacji.

Juan Mata

Czymś, co wyróżnia nowych rozgrywających od ich rdzennych poprzedników jest przede wszystkim szybkość i pracowitość w defensywnie. Richard Williams – autor książki „The Perfect 10” – zauważył: „dzisiaj trudniej jest być „10”, niż kiedykolwiek wcześniej (…) w dużej mierze odpowiadają za to zwiększone wymagania fizyczne”. Zatem nie chodzi o dynamikę boiskowego myślenia, lecz głównie poruszania się i walki. Riquelme i Valeron, o których wspominaliśmy wcześniej, sprawiali wrażenie, jakby nigdzie im się nie spieszyło. Ich ruchy były eleganckie, przyciągające wzrok, elektryzujące, lecz przy okazji wykonane w technice slow-motion. Szczególnie ich poczynania przy bronieniu swojej bramki kwestionują przydatność podobnych im zawodników w dzisiejszych czasach. Argentyńczyk i i Hiszpan mieliby nieliche problemy, aby obecnie móc w swojej pierwotnej formie egzystować na boisku, mimo że kariery kończyli niby niedawno – kolejno w 2014 i 2013 roku.

Reklama

Jednakże nie trzeba cofać się do tak dawnych – z perspektywy rozwoju europejskiej piłki – czasów.

Bo jest Juan Mata.

32-letni piłkarz był prawdziwym objawieniem w trakcie swoich debiutanckich sezonów w Chelsea. Mata był wówczas jednym z najlepszych piłkarzy całej Premier League. Rozgrywki 2012/13 w jego wykonaniu były prawdziwym show, swoistą interpretacją Cirque du Soleil. Widać to nawet w tych najbardziej płytkich statystykach – Hiszpan wystąpił w 64 meczach, gdzie strzelił 19 bramek i zanotował 35 asyst. 35 asyst. Nie ma liczb, które bardziej pasowałoby do utrwalonego w głowie obrazu dziesiątki. Mata przez moment był królem, ale upadł.

TOTTENHAM WYGRA Z BURNLEY? KURS: 1,63 W EWINNER!

Okazało się, że próby dostosowania go do gry na innej pozycji spełzają na niczym, a jego zamek stoi na filarach z soli i piasku. Z naszej perspektywy było to mgnienie oka. Z perspektywy taktyki, trwało to aż dwa lata. Okazało się, że w futbolu nie było już miejsca na ukochaną pozycję Juana. Narodził się gegenpressing, zaczęto kombinować z fałszywymi skrzydłowymi.

I chociaż dało to życie wielu gwiazdom, kilka zdołało też pogrzebać.

Obecny zawodnik Manchesteru United nigdy już nie wrócił do swej najlepszej dyspozycji, gasnąc z każdym meczem, który musiał rozgrywać na prawej stronie boiska. Zdarzały mu się pojedyncze przebłyski dawnej formy, lecz próżno było w tym szukać jakości Maty z czasów klasycznej dziesiątki. Jego miejsce w pełnej okazałości zajął dopiero Bruno Fernandes, harujący w defensywie – Portugalczyk ma najwięcej odbiorów ze wszystkich zawodników “Czerwonych Diabłów”. Mata ostatecznie został przetransformowany i wyszedł na tym niekorzystnie… chociaż nie najtragiczniej.

Reklama

To nie jest futbol dla Mesuta Oezila

Ze świecą szukać innego tak dramatycznego przypadku, jak życie i czasy Niemca na The Emirates. Zaczynał wzorowo, jeszcze za czasów Arsene’a Wengera. Miał być zapowiedzią nowego, ambitnego Arsenalu, gotowego walczyć o najwyższe cele. W pierwszych czterech sezonach – do spółki z Alexisem Sanchezem – ciągnął “Kanonierów” za uszy, będąc jednym z najlepszych rozgrywających w Europie. Ostatecznie skończył z rzeczonymi uszami w rękach, wyklęty przez fanów, trenerów i dziennikarzy.

A wszystko przez Arsene’a Wengera.

Konkretnie – przez odejście legendarnego menadżera z The Emirates. Francuz jako pierwszy z mentorów Niemca pojął, że jego czasy na klasycznej dziesiątce się skończyły. Znalazł mu miejsce na lewym skrzydle, definitywnie kończąc z występami w centrum boiskowych wydarzeń. A przynajmniej na papierze, bo “Kanonierzy” regularnie zmieniali formację w trakcie meczu i Mesut lądował za kierownicą.

źródło: Sofascore

Grał wtedy nieznacznie gorzej niż na początku przygody z Arsenalem, pozostając jednak przyzwoitym piłkarzem. Żadnym wirtuozem, ale też nikim, na kogo można by zrzucić całą winę tego świata. Oczywiście już wówczas pomstował na Francuza, lecz ten potrafił ugasić każdy pożar, rzecz jasna do czasu. Gdy wydawało się, że Oezil przetrwa taktyczną rewolucję i poradzi sobie nawet lepiej niż Juan Mata, Wenger wyszedł, zgasił światło, a Niemiec pozostał sam, w bardzo ciemnym pokoju. Wokół nie miał zupełnie nikogo.

Nowym szkoleniowcem Arsenalu został Unai Emery, który ustawił 32-latka na pozycji numer… dziesięć. Tej klasycznej, archaicznej, tej, którą wielu starało się wymazać. Wydawało się, że Hiszpan idzie podopiecznemu na rękę. W rzeczywistości wyrządził pomocnikowi wielką krzywdę. Oezil zwyczajnie nie był w stanie nadążyć za tempem gry. Kontuzja pleców wykluczyła go na kilka tygodni, a po powrocie wszedł na zjeżdżalnię i zjechał na sam dół swojej formy. Zdarzały mu się mecze, w których nie potrafił stworzyć choćby jednej sytuacji. Nie był w stanie też odebrać piłki ani zaskoczyć uderzeniem na bramkę. Przemykał niczym cień i kiedy cały Arsenal zaczął grać gorzej, Emery postanowił uderzyć właśnie w Niemca. Z perspektywy trenera było to wyjście oczywiste.

Mesut przebywał w swoim naturalnym środowisku, więc powinien grać świetnie.

źródło: Sofascore

Co z tego, że klasyczną dziesiątkę potrafił w oka mgnieniu zneutralizować byle obrońca Crystal Palace. Co z tego, że jego partnerzy nie błyszczeli, więc Oezil mógł co najwyżej stworzyć okazję rywalom do kontry, gdy piątą minutę czekał na wybiegających kolegów. Piłkarz otrzymał kartkę z napisem “winny”, został wtrącony do celi. Emery sprawił, że kadra “Kanonierów” właściwie uszczupliła się o jedną osobę. Magicy potrafią wyciągnąć królika z kapelusza. Hiszpan swojego królika do kapelusza wepchnął i na wszelki wypadek zalał betonem.

Okazało się, że scalonej masy nie potrafi rozłupać także i Mikel Arteta. Oezil, którego najdrobniejsze problemy w jego mniemaniu urosły do gargantuicznej wręcz rangi, zaczął zdawać się robić Arsenalowi na złość. Gdy już postawiał się na boisku, był słabiutki. Kibice naciskali, by spróbować odkurzyć Niemca, lecz w dłuższej perspektywie okazało się to niemożliwe. Należy przy tym pamiętać, że żaden z hiszpańskich szkoleniowców nie pozwolił sobie na wariant zastosowany przez Wengera i nie wystawił 32-latka na skrzydle. Z sadystyczną wręcz manią kazano mu grać na dziesiątce i patrzono, jak wspaniały niegdyś piłkarz gaśnie.

źródło: Squawka

Pomocnik nie zdołał sobie też zaskarbić sympatii, gdy blokował kolejny transfer z rzędu. “Kanonierzy” popełnili w wychowaniu Oezila wiele błędów, lecz wiedzieli, że tak przegniłego jajka nie można dłużej trzymać w klubie. Próbowano go zatem sprzedać – najpierw do czołowych zespołów, później do MLS, ostatnio do Turcji. Wszędzie jednak temat upadał, bowiem Mesut ma za wysokie oczekiwania finansowe

Arsenal zgłosił ostatnio kadrę do rozgrywek Premier League i zabrakło w niej Niemca. Klub uniósł się honorem i wtrącił piłkarza do najbardziej ekskluzywnego klubu kokosa w historii. Pytanie tylko, czy sami sobie nie zgotowali tego losu. Wszak mieli uniwersalną, oskrzydloną dziesiątkę, a uczynili z niej zacofanego hamulcowego, którego na siłę wciskano na pozycję, jakiej właściwie już nie ma.

Stary Rodriguez na nowe czasy

Jednak warto napisać o kimś, kto poradził sobie z transformacją i to nie tylko lepiej niż niejeden piłkarz, ale także lepiej niż niejeden komunistyczny kraj. James Rodriguez został odkurzony w Evertonie jako zawodnik w ogóle. W poprzednim sezonie wystąpił w czternastu spotkaniach, gdzie popisał się jednym trafieniem i jedną asystą. To dorobek, który Kolumbijczyk zdołał poprawić w drugiej kolejce bieżących rozgrywek. Kluczową postacią dla jego rozwoju jest bowiem trener Evertonu, Carlo Ancelotti. To właśnie Włoch zdecydował, że pomocnik nie musi już być klasyczną “dziesiątką”. Ba! On na tej pozycji występować już nie może, gdyż nie ma na nią miejsca.

Tym bardziej w Premier League, gdzie nawet zawodnik o dynamice ruchów Pablo Hernandeza musiał zrezygnować z bycia archetypicznym pomocnikiem i to nie tylko dlatego, że gra u Marcelo Bielsy. Podkreśla to między innymi Michael Cox, zauważając, że wiele czołowych klubów – takich jak Liverpool – zrezygnowało z typowej dziesiątki, zaś jej obowiązki przejął inny piłkarz. W wypadku The Reds jest to Roberto Firmino.

James został zatem skrzydłowym, mimo, że nie potrafi gnać z prędkością Zahy ani Daniela Jamesa.

A uściślając – Kolumbijczyk został prawoskrzydłowym, który w ustawieniu 4-3-3 nie musi bronić. To rzadkość we współczesnym futbolu, jednakże włoski szkoleniowiec poszedł swojemu podopiecznemu na rękę. James zrobił coś dla Carlo, Carlo zrobił coś dla Jamesa. Synergia w tym wypadku oparta jest na swobodzie Rodrigueza w poczynaniach defensywnych, ale jednocześnie bardzo ścisłej pracy w ofensywie. Warto też nadmienić, że była to nowość dla pomocnika. Co prawda wcześniej zdarzało mu się wystąpić na skrzydle, lecz były to występy sporadyczne. Rolę zawodnika w Realu, dobrze odzwierciedla heatmapa z meczu z Eibarem.

źródło: SofaScore

Obecnie, lewonożny Rodriguez wystawiony jest na prawej stronie, co samo w sobie jest niecodziennym widokiem. W Evertonie zdaje jednak egzamin i to w sposób perfekcyjny. Dzięki możliwości Jamesa do swobodnego operowania nogą przeciwną do strony boiska, The Toffees mają sposobność regularnego atakowania lewą stroną. Kolumbijczyk stale transportuje futbolówkę do Lucasa Digne’a, Richarlisona lub ustawionego centralnie Calverta-Lewina, przecinając swym podaniem kolejne szyki zagubionych obrońców.

Zamiast decydować się na strzał imienia Arjena Robbena, piłkarz i Ancelotti odkryli podanie imienia Jamesa.

Co więcej, 29-latek swojej nowej pozycji trzyma się nie tylko w sztandarowym ustawieniu Evertonu. W razie zmiany formacji na 4-4-2, ląduje na prawym skrzydle, mimo iż to Carlo spopularyzował granie diamentem w takim układzie zawodników. Na tym nie koniec, bo nawet gdy ekipa z Goodison Park przekształca się w 4-2-3-1, to James nie ląduje na teoretycznej “dziesiątce”, a dalej pozostaje bocznym pomocnikiem. Miejsce za napastnikiem zajmuje wówczas Abdoulaye Doucoure, czyli zawodnik, który dziesięć lat temu mógłby pomarzyć o występach na tej pozycji. Byłby zbyt mało techniczny, a teraz? Teraz jest w sam raz, wszak jesteśmy świadkiem śmierci pięknych dziesiątek, połączonej z narodzinami dziesiątek, które potrafią wykonywać mrówczą robotę w wielu systemach.

BURNLEY POKONA TOTTENHAM? KURS: 5,20 w EWINNER!

Warto jednak podkreślić, że nie jest to piłkarz idealny. Widoczna jest jego przeciętna predyspozycja do poczynań defensywnych, gdzie musi wyręczać go wspomniany Francuz. Bez byłego zawodnika Watfordu, Kolumbijczyk nie mógłby funkcjonować, gdyby nie środkowy pomocnik. To on bierze na siebie sprzątanie bałaganu, jaki rywale stwarzają po stronie nowego skrzydłowego. Bo jeśli to reprezentant Los Cafeteros bierze się za grę w obronie, to Everton wpada w największe tarapaty. Widać to było w derbach Merseyside, gdzie to właśnie faule byłego zawodnika Realu Madryt, sprawiły, że Liverpool miał rzuty wolne w tak zwanej trzeciej strefie, czyli tuż obok swojego pola karnego. A faulować tam, to jakby w grudniu iść do nieogrzewanego kościoła bez kalesonów. W tej kwestii czeka jeszcze Jamesa wiele pracy, lecz i tak nie jest aż tak dramatycznie, wszak zanotował siedem odbiorów – więcej niż podstawowy duet obrońców Evertonu razem wzięty.

źródło: Squawka

James Rodriguez był piękną dziesiątką. Przede wszystkim na Mundialu i w Monaco, gdzie zespół skoncentrowany wokół jego postaci działał wręcz perfekcyjnie. Kolumbijczyk dreptał sobie jako podwieszony pod napastników pomocnik i był tym wielce ukontentowany. Gdy jednak transfer do Realu Madryt przyniósł serię rozczarowań, potrzeba było zmiany. W wypadku Jamesa była ona zbawienna, bo chociaż odszedł kolejny spadkobierca schedy po Riquelme, powstał nowoczesny prototyp dziesiątki. Zniewolonej ofensywnie, lecz wolnej defensywnie. Zresocjalizowanej, lecz nie tak boleśnie jak bohater Mechanicznej Pomarańczy.

JAN PIEKUTOWSKI

fot. NewsPix.pl

Najnowsze

Anglia

Anglia

Fabiański: Nie spodziewałem się, że tak długo będę grał w Premier League

Bartosz Lodko
1
Fabiański: Nie spodziewałem się, że tak długo będę grał w Premier League

Komentarze

13 komentarzy

Loading...