Ten mecz zdecydowanie zajmuje jedno z czołowych miejsc w klasyfikacji najlepszych występów Barcelony ostatnich lat. Był to kolejny triumf w El Clasico – których akurat w XXI wieku po stronie „Blaugrany” jest co nie miara. Klasyk decydował o losach mistrzowskich tytułów w Hiszpanii, awansach do finałów Champions League, ale także o zwolnieniach trenerów. W chwili, kiedy zaczynają padać pierwsze pytania o przyszłość Zidane’a w Realu, my wrócimy pamięcią do października 2018 roku. Przypomnicie sobie, jakim cudem pragmatyczny do szpiku kości Ernesto Valverde rozbił w pył Real Madryt Julena Lopeteguiego, a następnego dnia obecny trener Sevilli musiał pakować walizki.
To zaczęło się wcześniej…
Dla kogoś chyba zatrzymał się czas i zobaczycie to w kilku momentach. Nastroje w Realu Madryt – podobnie jak dzisiaj – nie były najlepsze. 28 października 2018 roku pewien człowiek już wiedział, że gra o posadę. Jak do tego doszło? My wiemy. Problem nie zaczął się wówczas, w tę ostatnią niedzielę.
Można zdecydowanie stwierdzić, że to w całym sezonie Real po raz pierwszy od dawna uderzył głową o betonowy chodnik i poczuł, że tym razem zabolało. Chwilowe otrząśnięcie nie nastąpiło. Niektórzy mieli jeszcze w pamięci glorię, chwałę, przewrotkę Bale’a, dramat Kariusa i trzynasty triumf w Pucharze Europy na stadionie w Kijowie. Zidane rzeczywiście opuścił wtedy Real, ale w maju, na własnych warunkach. Odchodził po wykonaniu zadania, po zdobyciu trzech Pucharów Europy, myśląc, że więcej już z tego zespołu nie wyciśnie. Brzmi znajomo? Czy dzisiaj też „Zizou” nie ma przypadkiem takich wątpliwości?
W połowie lipca z okrętu zawinął się kolejny człowiek – kluczowy, że tak wtrącimy pewien eufemizm. Cristiano Ronaldo został piłkarzem Juventusu. Nie interesowało go już to, co dzieje się w Madrycie. Widział, że nie ma szans na podobnie wielki kontrakt jak idol „cules”. Pragnął podobnego statusu finansowego jak Messi. Na to nie pozwolił Florentino Perez. Portugalczyk zatem zrobił to, co kiedyś pięknie określił Bohdan Łazuka w filmie „Chłopaki nie płaczą” – wziął sprawy w swoje ręce i opuścił ciepły kurwidołek.
A w Realu szykował się nowy porządek, postawiono grubą kreskę wobec takiej, a nie innej woli Portugalczyka. Nowym szkoleniowcem mianowano Julena Lopeteguiego, dosłownie wykradzionego za 2 miliony euro z reprezentacji Hiszpanii na godziny przed jej pierwszym meczem na rosyjskim mundialu. Spośród dwóch tytanów, siły zaczynał zatem tracić ten ubrany w białe barwy.
Nadszedł dzień dzisiejszy
Ernesto Valverde wówczas wciąż był człowiekiem, któremu w Barcelonie starano się zaufać. Oczywiście, odpadnięcie z Romą w ćwierćfinale Ligi Mistrzów chluby mu nie przyniosło, ale wywalczył w swoim pierwszym sezonie krajowy dublet, a w lidze przegrał tylko jeden raz – w 37. kolejce sezonu. Drugi rok postawił przed nim jeszcze bardziej wyjątkowe wymagania – nikt nie zakładał, że może być gorzej. W październiku z pewnością nie było. W Polsce zasiadaliśmy przed telewizorami, patrząc, jak na dworze siąpi deszcz. Niebo miało zapłakać nad Realem Madryt, podczas gdy w Hiszpanii pogoda wręcz zachęcała do gry.
Jeszcze w środku tygodnia, wręcz pytano o brak Cristiano, o to, jak Real wciąż próbuje odnaleźć się w życiu po odejściu Portugalczyka. Zbywał to chociażby Isco, odpowiadając, że „nie można płakać po kimś, kto i tak nie chciał tu z nami być”. Musieli zaakceptować nową normalność. I właśnie – Real stawał się po prostu drużyną normalną, nieodbiegającą od żadnych prawideł.
Liga Mistrzów zresztą nie zmieniła totalnie postrzegania obu zespołów – „Blaugrana” przewodziła w tabeli ligowej oraz w swojej grupie Champions League, a Real zrobił swoje przeciwko Viktorii Pilzno i wygrał 2:1. Gorzej to wyglądała jednak właśnie w lidze – siódme miejsce, strata czterech punktów do lidera. W przypadku porażki, robiło się siedem. Prób zwolnienia Lopeteguiego było więcej niż jedna. Po kompromitującej przegranej 0:1 z Deportivo Alaves uratował się tylko dlatego, że wstawili się za nim piłkarze. Tak jakby wiedzieli, że to nie jest jego wina, że zadanie w Madrycie go przerasta. Cztery mecze bez wygranej w lidze bolały. Emocje niejako tonował Emilio Butragueno, dyrektor Realu ds. instytucjonalnych. Telewizji Movistar+ opowiadał:
„Musimy dobrze przygotować się do starcia z Barceloną. Przed takimi spotkaniami trzeba zachować spokój i wierzyć w zawodników. El Clásico zawsze stanowi wielką motywację. Słyszymy plotki, ale podchodzimy do wszystkiego z optymizmem i ze spokojem”.
Jak zestarzały się te słowa, sami możecie sobie odpowiedzieć.
„So, it began”
Fani Realu mieli ten jeden kontrargument – Barcelona wychodzi bez Messiego, Argentyńczyk jest kontuzjowany. Oznaczało to, że po raz pierwszy od 23 grudnia 2007 roku nie wystąpią obaj piłkarscy kosmici. Teraz w tym pierwszym przyziemnym El Clasico madridismo nagle zacznie towarzyszyć wisielczy nastrój. Pierwsza obawa, gdy wjeżdża karta ze składami? Na prawej stronie ląduje Nacho. Ponownie pytamy – brzmi znajomo? Dzisiaj w Realu na poważnie można zastanawiać się nad wystawianiem na prawej stronie Nacho lub Lucasa Vazqueza, kiedy nieobecny jest Dani Carvajal, a Achrafa Hakimiego wywiało do Interu. Zabawne jest też to, że w kuluarach mówi się o zatrudnieniu w Realu Antonio Conte, który obecnie prowadzi właśnie „Nerazzurri”.
Jeśli kazalibyśmy komuś zgadywać, kto jako pierwszy popełni błąd, to właściwie się nie zdziwi. Złe wyczucie przestrzeni pierwsza akcja bramkowa zostaje rozprowadzona stroną, po której biegał Nacho, wrzucony na prawą stronę za pięć dwunasta. „Królewscy” tracą dopiero pierwszego gola, ale czują się, jakby byli na deskach.
Podanie Alby wykańcza Coutinho. Nacho po tym błędzie nadal nie jest sobą, nie umie sobie niczego poukładać w głowie. Wykłada wręcz piłkę Arthurowi tylko po to, by ten sprawdził czujność Courtoisa. To jest efekt domina, tym samym niepokojem przenika cała drużyna Realu.
Nie popisuje się też Raphael Varane, który fauluje Suareza w polu karnym. I ponownie – brzmi to znajomo?
Do piłki podchodzi Luis Suarez. Jest 2:0. Real chce wrócić do gry, ale udaje mu się to tylko na początku drugiej połowy po zmianie ustawienia i przejściu na trzech środkowych obrońców. Trafia Marcelo, grający w typowy dla siebie od dwóch lat sposób, gdzie nie nasłuchuje się pochwał. Luka Modrić, (który za chwilę, w grudniu otrzyma Złotą Piłkę) trafi za to w słupek. To będzie ten jeden moment, w którym Barcelona na chwilę może wypuścić z rąk zwycięstwo.
Ponownie show skradnie Suarez. Zrobi to dwa razy i wprawi w ekstazę ludzi na Camp Nou. Już wiadomo, że jest to wyjątkowa chwila – obcy ludzie rzucą się sobie po meczu w objęcia, każdy ubrany w bordowo-granatowe barwy zacznie zabawę. I nagle stadion, po którym przecież wiele razy niósł co najwyżej nerwowy pomruk, wreszcie podniesie poziom decybeli w okolicy.
A na koniec poprawi jeszcze Vidal. Znów można unieść w górę dłoń z rozłożonymi palcami.
'Lethal manita’ [md] pic.twitter.com/xjOx80nPew
— barcacentre (@barcacentre) October 28, 2018
Krajobraz po bitwie
„SPORT” opisze ten wynik wprost jako „Formula Valverde – oto ten, który dokonał transformacji Barcelony”. Tego jednego dnia Barca pokazała wyjątkowo, że może istnieć życie bez Leo Messiego – a przecież to Messidependencia była jednym z tych zarzutów kierowanych w stronę Valverde. Kolejne lata pokazały też, że to był tak naprawdę też ostatni błysk Suareza. Urugwajczyk na Camp Nou olśniewał niemal tak samo, jak wtedy, gdy w 2016 roku wykręcał 40 goli w całym sezonie La Liga. Zresztą, jak dobrze widzicie, w tym Klasyku do siatki trafiali tylko piłkarze z Ameryki Południowej. Do tej samej Ameryki Południowej na zesłanie najchętniej wysłaliby Lopeteguiego wtedy kibice Realu.
Na Bernabeu wiedzieli, że podjęte ryzyko i wejście w ten sezon ligowy bez Cristiano zaczynało mieć swoje efekty. To była pierwsza „La Manita” od czasu tej najsłynniejszej z 2010 roku. I choć Real nie zagrał aż tak źle, jak wówczas pod wodzą Jose Mourinho, to kolejna porażka w Klasyku w XXI wieku bolała okropnie.
https://twitter.com/Klatus/status/1056591689320669186
Tomorrow's headline today: Lopetegui sacked. pic.twitter.com/SFVlVLCXcB
— M•A•J (@Ultra_Suristic) October 28, 2018
Głowa poleciała już następnego dnia. Dziewiąte miejsce w tabeli wyglądało jak nieśmieszny żart. Na stanowisku trenera „Królewskich” Lopetegui wytrwał zaledwie 126 dni. Był trzynastym trenerem Realu zwolnionym w ciągu 16 lat rządów Pereza. Dłużej pracował tu nawet Rafa Benitez. Już w szatni po meczu zaczął dziękować zawodnikom za spędzony czas, wiedząc, co na niego czeka. Zdążył jeszcze poprowadzić poniedziałkowy poranny trening.
Real zachował się jak Piłat – umywa totalnie ręce od tego, co właśnie się wydarzyło. „MARCA” zarzuci wręcz władzom Realu brak samokrytyki. W oficjalnym komunikacie za bardzo słaby styl gry zespołu obwiniono wyłącznie trenera, nie dostrzegając, że przyczyn porażki było więcej niż tylko osoba biednego Julena. Trafiło akurat na niego. Został poniekąd ofiarą odejścia Cristiano, przesytu sukcesami całego zespołu od Ramosa zaczynając, na Marcelo kończąc. Winnych było więcej niż tylko Lopetegui – posada trenera Realu w tym konkretnym sezonie była wilczym biletem. Rozstanie rozegrane zostało okropnie i pewnie dziś Perez – jeśli dojdzie do najgorszego – będzie musiał wziąć poprawkę na to, co zrobił dwa lata temu.
Real i tak przegrał swój sezon już w marcu. Po kilku wielkich triumfach tym razem nie oszukał przeznaczenia – nadszedł kryzys. Kiedy z Ligi Mistrzów wyrzucił go Ajax, Perez pożegnał następnego szkoleniowca. Był to Santiago Solari, którego głównie zapamiętano dzięki słowom „wszyscy jesteśmy na tym stanowisku tymczasowo”. Po czym Perez jako nowego trenera przedstawił… tego, który sam jest dziś pod ścianą. Zinedine’a Zidane’a. Cykl się powtórzył.
RAFAŁ MAJCHRZAK
Fot. Newspix