Nie chcę zapeszać, ale wszystko wskazuje na to, że właśnie dołączyłem do grona ozdrowieńców. Jutro kończy się moja kwarantanna związana z koronawirusem, po kaszlu, gorączce, utracie smaku i węchu, pozytywnym teście i znowu kaszlu nie ma już właściwie śladu. Jednocześnie kończy się kwarantanna mojej żony i obu synów, którzy również przeszli przez zakażenie – między innymi spędzając sześć długich dni w łódzkim szpitalu zakaźnym.
O ile przy pierwszej fali nie znałem właściwie nikogo, kto zetknął się z chorobą, teraz dopisuję kolejne nazwiska do coraz dłuższej listy. Swoje przeżycia opisała choćby Iza Koprowiak z Przeglądu Sportowego czy Adam Kotleszka, mój kolega z Weszło. Chłop, którego mam niemal za wzór dbania o swój organizm. Gdy byliśmy na wyjeździe integracyjnym w Żelechowie, Adaś w przerwach między rozdaniami pokera robił kolejne serie podciągania na drewnianej belce podtrzymującej naszą imprezownię nad jeziorem.
I właśnie Adam, wysportowany, zadbany, zwracający uwagę na dietę, stroniący od używek, pisze na Twitterze: “śpię po 15 godzin na dobę i po zrobieniu herbaty czuje się jakbym przebiegł maraton”.
Mnie na szczęście nie poskładało aż tak mocno, ale żona musiała prosić pielęgniarki o pomoc przy synku, bo sama nie mogła utrzymać się na nogach.
Czy przeraziło mnie to, jak wygląda sama choroba, jej przebieg i objawy? Nie. W lutym wylądowaliśmy na zakaźnym po raz pierwszy, wtedy mojego młodszego syna złapało zapalenie płuc wywołane wirusem RSV. Saturacja wahała mu się przez parę dni, w szpitalu leżał pod tlenem i owszem – już wtedy oddział chorób zakaźnych powiększał się o łóżka z innych części szpitala, bo chorych było więcej niż miejsc. Teraz na szczęście u synów sytuacja ograniczyła się do ostrego kaszlu i gorączki. Najgorsze były 2-3 dni, gdy do kaszlu, osłabienia, bólu mięśni, kataru, braku smaku i węchu niemal u wszystkich w mieszkaniu doszła gorączka, oczywiście jak przy każdej infekcji – połączona ze skrajnym niewyspaniem, bo ktoś musi w nocy dać dzieciom leki.
To wszystko jednak rzeczy, które już w miarę znaliśmy. Zaskoczyła nas zaraźliwość tego cholerstwa.
Jako ludzie wyjątkowo przezorni podzieliliśmy urodziny naszego syna, moi rodzice w ogóle nie przyszli, bo byli przeziębieni. Babcia odwiedziła nas jednego dnia, drudzy rodzice i chrzestny – drugiego. Długo biliśmy się z myślami, czy 5 osób jednocześnie to nie za dużo – zwłaszcza, że prawie cała ekipa ma jakieś choroby współistniejące. Zaryzykowaliśmy i cieszymy się, że chociaż babcię udało się oszczędzić. Na dziewięć osób obecnych tego dnia u nas, osiem skończyło z objawami, pięć z pozytywnymi wynikami testów, dwie w szpitalu.
Jeśli ktoś uważa, że to zwykła grypa – oczywiście go nie przekonam. Ale TAKIEJ grypy sam nigdy nie widziałem. Zresztą, my to my. Ale w Pogoni w jednym czasie dość ciężko przez chorobę przechodziło dziesięciu piłkarzy jednocześnie. A to wszystko działo się przy kilku tysiącach zachorowań tygodniowo. W ubiegłym tygodniu prawie sięgnęliśmy 50 tysięcy zachorowań w 7 dni.
Czy działa system? Oczywiście, że system nie działa i nie może działać, nie widzę w tym niczego nadzwyczajnego. Pierwsze objawy wystąpiły u nas we wtorek, lekarze rodzinni mówili wprost – dopóki nie będzie czterech różnych objawów, nie ma podstaw, by zlecić wykonanie testu. Jako panikarze na szczęście od razu zatrzymaliśmy synka w domu, chociaż przedszkole i tak zostało zamknięte po jego pozytywnym wyniku. Żona z synem wylądowali w szpitalu w czwartek, wieczorem otrzymali pozytywny wynik po wymazie, który wykonano im na izbie przyjęć oddziału zakaźnego. Ja i drugi syn zostaliśmy w domu, bez węchu, smaku i z kaszlem. Za to bez decyzji o kwarantannie i bez skierowania na testy.
W piątek zawiesiły się systemy skierowań, trzech różnych lekarzy próbowało nas wklepać w system i nie dało rady. W teorii cały czwartek, piątek i sobotę mogliśmy sobie śmigać po mieście. Sanepid odezwał się w sobotę późnym wieczorem. Zwracam na to uwagę, bo sanepid chyba nigdy w swojej historii nie pracował w sobotnie wieczory, tam zdaje się też już wszystkie ręce są na pokładzie. Dostaliśmy skierowania na testy, do mnie miała przyjechać karetka wymazowa, syna miałem zawieźć do mobilnego punktu pobrań. Kwarantanna? No niby tak, ale przecież trzeba jakoś te testy zrobić. Niech pan jedzie, tylko ostrożnie.
Pani z karetki okazała się na tyle miła, że sama wysępiła zmianę dyspozycji dla mojego syna, pobrała wymaz od nas obu w niedzielę. Wyniki dostaliśmy we środę, oba pozytywne, telefonicznie.
– Pan zna swoje wyniki z niedzieli?
– A skąd mam znać?
– [głębokie znaczące westchnienie]
System jest totalnie zatkany i nie widzę tutaj specjalnie osób, które można wskazać palcem – o, to oni są winni. W sanepidzie jest za mało ludzi. W szpitalach jest za mało ludzi. Żonie musiałem dowieźć termometr i czajnik, bo nawet takich rzeczy zaczyna brakować. Tempo jest takie, że 10-dniowa kwarantanna babci, z którą widzieliśmy się 1 października, miała zostać nałożona 12 października. Jeśli ktoś powie, że to wszystko przez to, że do szpitali bierze się ludzi z przeziębieniem… No nie. Kaszel do wymiotów, słanianie się na nogach, porażający ból w klatce piersiowej to nie jest przeziębienie. A nawet takich ludzi lekarze starają się postawić na nogi teleporadami, tak długo, jak to tylko możliwe.
I tu moim zdaniem jest sedno całej sytuacji.
Możemy lamentować, są powody. Do sanepidu nie mogłem się dodzwonić dwa dni, na skierowanie na wymaz czekałem pięć dni od objawów, na wynik kolejne 3 dni. Przez pewien czas cztery osoby z tego samego mieszkania miały cztery różne daty zakończenia kwarantanny, nikt nie poinstruował nas, jak pozytywni pacjenci szpitala mają się przedostać do miejsca odbywania kwarantanny (“no raczej nie tramwajem”). Ale co to da? Fakty są takie, że większość z nas – młodych, w miarę silnych – jakoś sobie poradzi, nawet bez interwencji lekarzy. Nie jest to miła choroba, pewnie część osób – z otyłością, z astmą, z innymi schorzeniami – może solidnie przetyrać, jak pokazują niektóre przypadki, nawet zabić.
Natomiast obrażanie się na rzeczywistość nie ma sensu. Widzisz u siebie objawy – zostań w domu, jeśli to możliwe, razem z domownikami. Lekarze nie zawsze mogą pomóc, ale akurat od zwolnień nie uciekają, wręcz przeciwnie – cała ochrona zdrowia prosi, by wreszcie skończyć z polskim kultem zapierdalania do roboty z 39-stopniową gorączką i kaszlem, bo “coś mnie trochę rozkłada”. To nie jest czas na bohaterskie prężenie się, że mnie to nic nie złamie. No nie złamie, pocierpisz pięć dni, wypijesz gripex, jakoś pójdzie. Ale w tramwaju możesz zarazić pasażerów jadących do onkologa. Do diabetologa. Do kardiologa.
Jak już musisz zrobić urodziny, to serdecznie polecam nasz sposób, dzięki któremu babci oszczędziliśmy na pewno stresu, a najpewniej też gorączki i kaszlu w wersji najbardziej optymistycznej. Jak już musisz łazić 30 minut po sklepie w poszukiwaniu wędliny twojego życia, załóż maseczkę. Tak, wiem, ona przepuszcza wirusy, za to nie przepuszcza szalenie nieforemnych i monstrualnie dużych cząsteczek tlenu, powodując grzybicę mózgu i skrajne niedotlenienie dwunastnicy. Ale jak kaszlniesz, to może akurat twoja ślina spocznie na kawałku bawełny, a nie czyimś policzku. Lekarz mi to powiedział, taki, którego mocno cenię, bo poza latami studiów i praktyki w medycynie obejrzał też trzy filmy na YouTube, dzięki czemu posiadł wiedzę obu stron maseczkowego sporu. Z tego miejsca zresztą dziękuję wszystkim na pierwszej linii, bo niosą ogromny ciężar.
Mam wrażenie, że jesteśmy w stanie jako ludzie, jako społeczeństwo, w miarę skutecznie walczyć z wirusem bez zabijania gospodarki i bez ogromnych ofiar wśród najbardziej narażonych grup. Naszą bronią może i powinien być zdrowy rozsądek. Nie wydaje się, by to było szczególnie obciążające – w miarę możliwości izolacja starszych, w miarę możliwości ostrożność, w miarę możliwości ograniczenie rozprzestrzeniania w momencie wystąpienia pierwszych objawów, czy choćby podejrzenia choroby u siebie. Maseczki. Dezynfekcja. Dystans.
Nawet jeśli nie wierzysz w pandemię, nawet jeśli uważasz, że szpitale trzymają przeziębionych. Spróbuj chociaż ograniczyć te przeziębienia, bo inaczej miejsca w szpitalu, a raczej lekarzy w szpitalu może zabraknąć nawet dla ludzi z wypadkami. A w wypadki chyba wierzymy wszyscy, nie tylko ci, którzy w nich uczestniczyli.