Reklama

Krzywy uśmiech Anglii. Historie polskich piłkarzy z pola w Premier League

Jan Mazurek

Autor:Jan Mazurek

11 września 2020, 08:19 • 16 min czytania 5 komentarzy

Warzycha rozpykujący Manchester United na Old Trafford. Kubicki z tajemniczo odebranym rekordem Sunderlandu. Zapomniany Kruszyński. Świerczewski, który nie miał okazji zaprezentować swojej boskiej techniki. Fojut, który liznął wielką piłkę zza szybki. Olisadebe, którego skreślił Redknapp. Rasiak, któremu nie zaliczyli dwóch prawidłowo strzelonych bramek. Smolarek, który nie potrafił przestawić się na angielską piłką. Wasilewski, który wyreżyserował najpiękniejszą rolę świata i sam ją zagrał. Grosicki, który został piłkarzem miesiąca. Krychowiak, który zapłacił 100 tysięcy funtów kary za przeciętny sezon. Bednarek, który niespodziewanie wyrósł jako bardzo solidny stoper europejskiej klasy. Takie oto do tej pory przygody mieli nasi piłkarze z pola w Premier League, którzy dalej są w cieniu ich kolegów z bramki. Historie Dudka, Boruca, Szczęsnego, Kuszczaka i Fabiańskiego zna każdy, więc my przypominamy perypetie tych mniej znanych z wyspiarskich wyczynów i czekamy, co w przyszłym sezonie pokażą Klich i Grosicki, którzy dołączają do Bednarka w tym zaszczytny gronie. 

Krzywy uśmiech Anglii. Historie polskich piłkarzy z pola w Premier League

(Uwaga – nie liczymy Kazimierza Deyny i Tadeusza Nowaka, którzy grali w Anglii przed formalnym założeniem Premier League w 1992 roku)

ROBERT WARZYCHA (EVERTON 1992-1994)

Pierwszy obcokrajowiec, który strzelił gola w Premier League, oczywiście w ligowej w formule, która obowiązuje do dziś. Serio. Oto on. No i jeszcze przepiękna asysta. To był jego koncert na Old Trafford.

W barwach Evertonu rozegrał trzy i pół sezonu. W międzyczasie udzielił kapitalnego wywiadu Gazecie Wyborczej, w którym trochę popsioczył na angielską kulturę. Denerwował się na ruch lewostronny, angielską flegmę i wycofanie, brak zwyczaju podawania rąk na przywitanie, picie piwa na stojąco, złe traktowanie przez lokalsów, brak szacunku do tego, że nie nauczył się jeszcze języka. Ale poza tym był zadowolony.

Reklama

W końcu trafił do naprawdę niezłego klubu i zanim wyjechał na Węgry, a potem do USA, w Anglii zrobił całkiem fajną karierkę.

DARIUSZ KUBICKI (ASTON VILLA, SUNDERLAND 1993-1994, 1996-1997)

W Legii się wyróżniał, więc spróbował swoich sił na Wyspach Brytyjskich. Pierwszy krok – Aston Villa. Mocna drużyna. Defensywa obsadzona. Earl Barrett. Neil Cox. Przegrana rywalizacja. Musiał zrobić krok do tyłu.

Postawił na Sunderland i to był strzał w dziesiątkę. Kubicki idealnie wpasował się w zespół. Grał wszystko od deski do deski na drugim poziomie rozgrywkowym, wydatnie przyczynił się do awansu i w Premier League zagrał jeszcze dwadzieścia trzy razy. W międzyczasie szedł na klubowy rekord George’a Mulhalla, czyli sto dwadzieścia pięć rozegranych meczów z rzędu w barwach Sunderlandu. Był bliski przejścia do historii.

Fragment tekstu Przeglądu Sportowego.
Dariusz Kubicki w 1997 roku mógł przejść do historii Sunderlandu – gdyby zagrał w meczu z Leeds, wyrównałby rekord George’a Mulhalla 125 rozegranych meczów z rzędu. Menedżer Peter Reid nie pozwolił jednak Polakowi dogonić Mulhalla.

– Po piątkowym treningu Reida wziął mnie na rozmowę. Kolejkę wcześniej graliśmy z Evertonem i ja grałem wyjątkowo na lewej obronie, a na prawej Gareth Hall. Powstrzymywałem Andreja Kanczelskisa na tyle dobrze, że trafiłem do jedenastki kolejki. Lecz gdy jechaliśmy do Leeds, akurat wyleczył się Martin Scott, nominalny lewy obrońca sprowadzony z Bristol City. Reid powiedział: „Nigdy nie tłumaczę się zawodnikom, ale grałeś dobrze, więc powiem: nie chcę zmieniać dwóch pozycji, a Scott kosztował 750 tysięcy funtów. Dla naszego klubu to bardzo dużo. Skoro jest sprawny, musi grać”.

Zapytałem, czy jest pewny. Odparł, że tak. Byłem w szerokiej kadrze, ale zamiast do autobus wsiadłem do samochodu i pojechałem do domu – opowiada.

Problem polegał na tym, że w 75. minucie Scott zerwał ścięgno Achillesa i dziennikarze dociekali, dlaczego na ławce nie było bocznego obrońcy. On tłumaczył, że specjalnie żadnego nie zabrał, bo chciał grać ofensywnie. Przegrali 0:3. Mógł wtedy powiedzieć, że zachowałem się nieprofesjonalnie, ale zamiast tego zaproponował: „Zapomnijmy o sprawie, OK?”. Tak było lepiej dla nas obu. W innej sytuacji mogłem ponieść konsekwencje – mówi.

Konsekwencji nie poniósł, ale to był szczyt jego kariery. Potem już tylko ją wygaszał. Tak czy inaczej, w Sunderlandzie zagrał sporo meczów i do dzisiaj jestem tam pamiętany bardzo pozytywnie.

Przykładowo wpis z fanowskiego bloga:
Reklama

Uwielbiam Kubickiego. Skąd to uczucie? Może to jeszcze chłopięce zauroczenie z czasów szkolnych, kiedy sam grałem w piłkę, a jako że on w mojej ulubionej drużynie grał na tej samej pozycji, co ja, to mimowolnie został idolem, ale może też zauroczenie wynikało to z jego nieprawdopodobnego zaangażowania w imię klubu od samego początku swojej przygody w nim. Ten facet grał tak, że wierzyłem, że gdyby coś, to dałby się pokroić za Sunderland. 

Fani Sunderlandu zapamiętają go jako imponująco konsekwentnego i eleganckiego bocznego obrońcę, któremu niesłusznie wyrwano klubowy rekord. To, co spowodowało, że Dariusz Kubicki stracił swoje zaszczytne miejsce w klubowej historii chyba już na zawsze pozostanie tajemnicą. Szkoda. 

ZBIGNIEW KRUSZYŃSKI (Coventry City 1993–94)

Postać enigmatyczna i w Polsce zapomniana. Niewykluczone, że pamiętają go kibice Lechii, ale już pod koniec lat 70. wyjechał do Niemiec, gdzie spędził solidną część swojej kariery. Wraz z końcówką lat 80. przeniósł się do Anglii, gdzie zaliczył sporo udanych występów w Wimbledonie, do którego wpasował się dzięki swojemu twardemu stylowi gry. Pomógł awansować Brentfordowi na drugi szczebel rozgrywkowy, po czym przeniósł się do Coventry City, do Premier League. Debiut z Leeds United. Dwa kolej występy. Rozwiązanie kontraktu.

Ot, ciekawostka.

PIOTR ŚWIERCZEWSKI (Birmingham City – 2002–03)

Uroczy jest epizodzik Świra w Premier League. Do Birmingham trafił z Marsylii. Były reprezentant Polski przyszedł bardzo pewny siebie. Usłyszał gdzieś, że zespół chce grać ofensywnie, po ziemi, ładnie, składnie, a on czuł się w tym mocny. Tylko, że minęły dwa mecze, a on dalej siedział na ławce.

No i tak to komentował wtedy w Przeglądzie Sportowym.

– Ze współpracy ze mną najbardziej skorzysta Christophe Dugarry, który będzie mógł liczyć na to, co lubi najbardziej, czyli grę z klepki. Przecież wyróżniam się pod względem wyszkolenia technicznego. W porównaniu z nowymi kolegami moją technikę oceniam jako bajeczną, a Dugarry’ego jako boską. 

Boską technikę mógł zaprezentować mecz później, w spotkaniu z Chelsea, który okazał się zarazem jego jedynym występem w Premier League

Fragment wywiadu z TVP Sport.

– Potem trochę się panu życie codzienne zmieniło. Ze słonecznej Marsylii do deszczowego Birmingham.

– Paradoksalnie to nie był taki zły czas…

– Na boisku spędzone tylko 38 minut.

– 38?

– Tak, w meczu z Chelsea.

– O, to dużo! Generalnie ten występ był całkiem przyzwoity w mojej ocenie, a po nim trener odsunął mnie do rezerw. Miałem głupio skonstruowany kontrakt, ale sam się na niego zgodziłem. Był tam zapisek, że jeśli rozegram dwa czy trzy mecze to umowa będzie prolongowana i zostanę na dłużej. No ale widocznie nie za bardzo chcieli, żebym tam siedział, więc zostałem relegowany i nie miałem nawet, jak doprowadzić do tego, by uruchomić wspomniane warunki.

– Bo wydawałoby się, że pasowałby pan do angielskiej piłki ze swoją fizyczną grą.

– Dokładnie, ja się świetnie czułem i byłem bardzo dobrze przygotowany. Trenowało się tam niezwykle ciężko, ale ja to wytrzymywałem. Ale co zrobisz, jeśli trener raz cię chce, potem cię nie chce?

Odpowiemy: nic nie zrobisz. Inna sprawa, że po latach w Przeglądzie Sportowym dodawał, że kiedy przychodził do Birmingham, to był plan na grę ładną, w stylu Arsenalu, ale wszyscy tam szybko zdecydowali, że to nie Arsenal, że trzeba grać na lagę, daleko, a to mu nie odpowiadało. Zresztą, nie był to też najlepszy okres w jego karierze, w Maryslii siedział już na ławce. Później wrócił do Polski.

JAROSŁAW FOJUT (Bolton Wanderers – 2005–06)

Piłki nauczył się na Wyspach Brytyjskich. Przynajmniej tak deklaruje, a to kumaty gość, więc raczej wie, co mówi. Do Boltonu trafił jako nastolatek. Wiązano z nim wielkie nadzieje. Stosunkowo szybko zdążył też zadebiutować w Premier League – na początku 2006 roku dostał cztery minuty z Portmsouth FC. Niby epizodzik, ale dla młodego piłkarza fajna zachęta, żeby mocno pracować. Inna sprawa, że na tym się skończyło.

Nie pomogły udane wypożyczenia do niższych lig, nie pomogły dobre referencje od kolejnych trenerów i uczciwa praca za każdym razem, kiedy była sposobność pokazać się w Boltonie. Tal Ben Haim i Ivan Campo byli nie do wykruszenia z pierwszego składu. Teraz Fojut może sobie powspominać, że był w zespole, w którym byli też Fernando Hierro, Jay-Jay Okocha, Nicolas Anelka, El Hadji Diouf, Jussi Jaaskelainen.

I tyle. Efemeryda.

EMMANUEL OLISADEBE (Portsmouth – 2005–06)

W Portsmouth nie zapamiętają go absolutnie z niczego. Przyszedł po Panathinaikosie, a z jego najlepszych lat pozostały już tylko mgnienia i wspomnienia. Inna sprawa, że nie służyła mu też klubowa hierarchia. Wraz z początkiem 2006 roku menadżer drużyny, Harry Redknapp, postanowił wykorzystać koniunkturę i fakt, że nowy właściciel, Alexandre Gaydamak, sypnął kasą.

Trwało zimowe okno transferowe, a do Portsmouth sprowadzono dziewięciu graczy. W tej grupie był Olisadebe.

Problem w tym, że Redknapp uważał, że sprowadził siedmiu. W jego grupie nie było Olisadebe.

W konsekwencji wszedł z ławki tylko dwa razy: na 29 minut z Evertonem i na 37 minut z Birmingham. Po latach wspominał ten okres z wielką goryczą.

– Podpisałem kontrakt z Portsmouth za mniejszą kasę niż wcześniej dostawałem w Panathinaikosie. To była fatalna decyzja. Panathinaikos to był wielki klub, a Portsmouth dużo mniejszy i czuć było tę różnicę na każdym kroku. Oni nie mieli nawet własnego ośrodka treningowego. Szatnie były w fatalnym zdanie. Czułem beznadzieję, kiedy tam byłem. Dojmujący smutek. Paskudne miasto z zaledwie jednym centrum handlowym, bez nocnego życia. Największy błąd w mojej karierze. 

GRZEGORZ RASIAK (Tottenham Hotspur, Bolton Wanderers – 2005–06, 2007–08)

Magazyn FourFourTwo wybrał go do zestawienia pięćdziesięciu najgorszych transferów w historii Premier League. Generalnie nie przywiązujemy żadnej wagi do podobnie monumentalnych i mocno umownych rankingów, ale samo znalezienie się na takiej liście raczej nie świadczy o tym, że Rasiak podbił angielską elitę.

Podejścia miał dwa.

Najpierw w Tottenhamie, do którego trafił po świetnym sezonie w Derby County (35 meczów, 16 goli, 7 asyst), i w którym sporo sobie po nim obiecywali.

Rywalizował z Mido, który w meczu Chelsea otrzymał czerwoną kartkę, więc dla Rasiaka szybko otworzyła się szansa na grę. Debiut w Premier League zaliczył dwa treningi po przyjeździe. Mecz z Liverpoolem. W ataku stworzył duet z Jermainem Defoe. Jak zagrał? Bez szału, ale debiut powinien kończyć z bramką, której sędziowie niesłusznie mu nie uznali. Przy dzisiejszej technologii VAR i Goal Line, mielibyśmy wejście smoka. A tak trzeba było obejść się smakiem.

Kolejny mecz i kolejny występ. Tym razem Aston Villa. Dobry mecz. Poprzeczka, udział przy golu Keane’a.

Robbie Keane. Nieuznany gol z Liverpoolem, poprzeczka, udział przy golu Keane’a.

Fragment wywiadu z bloga Spursamania.

Ma pan za sobą dwa występy w barwach Tottenhamu. Czy jest pan zadowolony ze swojej dotychczasowej postawy?

– Na pewno jestem bardziej zadowolony z drugiego meczu. Wprawdzie to w spotkaniu z Liverpoolem byłem bliższy strzelenia gola, ale z kolei w pojedynku z Aston Villą lepiej rozumiałem się z partnerami i dobrze realizowałem zalecenia trenera. Po moich zgraniach głową groźnie strzelali Jermain Defoe i Robbie Keane, dzięki naszej trójkowej akcji padł wyrównujący gol. Szkoda, że nie udało się wygrać żadnego z tych spotkań, ale należy pamiętać, że graliśmy z naprawdę klasowymi rywalami. Liverpool to przecież zwycięzca Ligi Mistrzów, zaś Aston Villa jest bardzo groźna na własnym stadionie. Mieliśmy dobre sytuacje, zwłaszcza druga połowa na Villa Park była w naszym wykonaniu bardzo udana. Tym bardziej szkoda, że nie udało się przywieźć stamtąd kompletu punktów.

Jakiego stylu gry wymaga od Pana Martin Jol?

– Holender preferuje ustawienie z dwoma napastnikami posiadającymi odmienne predyspozycje, wówczas ich umiejętności uzupełniają się. Oczywiście moja rola nie sprowadza się tylko do zgrywania piłki głową – trener wymaga ode mnie również oddawania strzałów i w perspektywie strzelania goli. Chciałbym oprócz zdobywania bramek ciężko pracować dla dobra zespołu. Wbrew pozorom nie preferuje górnych piłek, tylko dogrania do nogi, kiedy mogę rozegrać z kimś piłkę na jeden, dwa kontakty i wypracować dogodną sytuację sobie, albo koledze. Myślę, że z każdym treningiem będę coraz lepiej rozumiał się z partnerami i moja gra będzie coraz lepsza, a mój wkład w grę drużyny coraz większy.

Zapowiadało się obiecująco, ale dalej nie było już tak kolorowo. Rasiak znów zszedł niżej i dopiero po ponad dwóch latach znów spróbował liznąć Premier League. Tym razem w Boltonie, gdzie kompletnie mu nie wyszło. Jedyne światełko to nieuznany gol przeciw Blackburn, ale tak jak szczęście sprzyja lepszym, tak może po prostu nie sprzyja słabszym. Polakowi nie było pisane podbić Premier League. Zostaje za to z fajnymi statystykami z Championship (167 meczów, 61 goli, 21 asyst).

EBI SMOLAREK (Bolton Wanderers – 2008–09)

Przeklęta dyszka. Aj, ta przeklęta dyszka na plecach. Wcześniej w Boltonie nosili już John McGinlay, który sporo nastrzelał się w latach 90. Jay Jay Okocha – barwna postać z pierwszych lat nowego wieku. A między nimi jeszcze Dean Holdsworth – gość z kultowej Szalonej Bandy z Wimbledonu, który sporo lat swojej kariery spędził też w Boltonie. Smolarek ani trochę nie nawiązał do ich legendy.

Gary Megson mocno się nim podniecał. Upatrywał w nim kandydata na gwiazdę zespołu. Gościa, który pociągnie ofensywę, ale Smolarek tak naprawdę nigdy nie przestawił się z piłki lądowej na wyspiarską. Ginął w cieniu wyższych, silniejszych, dynamiczniejszych defensorów drużyn przeciwnych. Zaczął od nijakiego występu z Arsenalem, z United nic nie zrobił w kwadrans, żeby potem na wiele miesięcy utknąć na ławce i podnosić się z niej tylko okazjonalnie.

Nic nie pomagały nawet pojedyncze zrywy. Ani niezły epizodzik z Hull, ani ładny gol w FA Cup, ani dwie brameczki w rezerwach.

Ebi odbębnił epizod w Boltonie, gdzie był na wypożyczeniu z Racingu, i stracił ostatnią szansę na fenomenalną karierę w dużej piłce.

MARCIN WASILEWSKI (Leicester City – 2014–17)

Na start dwie wypowiedzi Claudio Ranieriego. Jedna z angielskich mediów, druga z Przeglądu Sportowego.

– Powiedziałem mu otwarcie, że trudno mu będzie wskoczyć do podstawowego składu, bo stoperzy grają bardzo dobrze i nie wiem, co teraz z nim będzie, raczej dostanie niewiele szans. Ale on był silniejszy niż wcześniej. Kiedy jego kontrakt wygasł, poprosiłem właścicieli i dyrektora sportowego, żeby Marcin tu został. Jest dla wszystkich przykładem. To jest nasz duch. Wasilewski to dobry duch tej drużyny. 

– Kocham „Wasa”. Po sezonie poszedłem do działaczy i poprosiłem, aby zaproponowali mu nową umowę. Powiedziałem, że muszę go mieć w drużynie, bo on jest sercem i duszą Leicester.

Fajne, nie?

Któż nie zna tej historii.

33-latek, po przejściach, absolutnie uwielbiany w Brukseli, opuszczał Anderlecht, by przenieść się do Championship, która ma określoną reputację – liga dla twardzieli, dla osiłków, dla siłaczy, dla byków. I on właśnie kimś takim był, więc w sumie nikt nie traktował tego jako ruchu w kategoriach sensacji. Wyjdzie? Nic nowego pod słońcem. Nie wyjdzie? Miał piękną karierę, nic się nie stanie.

A on zrobił coś wielkiego. Najpierw awansował do Premier League, grając wszystko od deski do deski. Potem wyczekał dziewięć pierwszych kolejek w pierwszoligowej składance Nigela Pearsona, żeby w 10. kolejce zadebiutować w Premier League z West Bromem i już do końca sezonu, zakończonego utrzymaniem, przeważnie wychodzić w podstawowym składzie. A potem? Potem to już było święto.

Zmiana trenera. Ranieri. Wielki Vardy, wielki Mahrez, wielki Kante, wielka tamta cała drużyna Leicester, w którą nikt nie wierzył, a która zdobyła historyczne mistrzostwo Anglii. Wasyl nie pełnił już tak ważnej roli na boisku, był rezerwowym i zagrał tylko cztery razy, ale nikt nie podważał jego przydatności.

Pisaliśmy o tym wtedy tak:

Najlepszym potwierdzeniem słów zachwytu Wasylem z ust Ranieriego są zdjęcia z imprezy mistrzowskiej w domu u Jamiego Vardy’ego, na której gracze Leicester świętowali zdobycie mistrzostwa Anglii. Punkt wspólny niemal wszystkich fotografii wykonanych przez graczy „Lisów”? Na większości bohaterami pierwszego planu są Vardy – boiskowy lider zespołu – i właśnie Wasilewski.

W mistrzowskim sezonie nie miał szans na grę przy niezniszczalnym Morganie (komplet minut) i nadspodziewanie dobrym Huthcie, ale opowieści mówią, że to on trzymał zespół w ryzach w szatni. Że był jego dobrym duchem, gościem, który potrafił krzyknąć i przytulić. Podkreślają to wszyscy.

Jego przygoda z Leicester była piękna. W pewnym momencie bywało, że nie nadążał na murawie, że bardziej przypominał ekstraklasowego stopera niż elitarnego angielskiego, ale to wszystko nieważne, trzeciorzędne, nie o tym ta opowieść.

A, no i w swoim pierwszym sezonie na poziomie Premier League przełamał długoletnią niemoc bramkową polskich piłkarzy, pokonując Davida de Geę.

KAMIL GROSICKI (Hull City – 2016–17)

Patrząc po wyniku drużynowym, a także po dorobku strzeleckim samego Grosickiego (zero goli), półrocze w Premier League w barwach Hull, nie wygląda na najbardziej udany okres w jego karierze. No i oczywiście, Grosik miewał lepsze sezony, ale absolutnie nie można powiedzieć, że pierwszy styk z Wyspami Brytyjskimi kwalifikuje się do wymazania. Wyrobił sobie solidną markę. Przede wszystkim wypracował pięć goli, a gdyby tylko koledzy byli skuteczniejsi, asyst miałby pewnie dwa razy więcej bo momentami aż zatrważająca była niefrasobliwość podopiecznych Marco Silvy.

Co więcej, za kwiecień 2017, Grosicki został wybrany „The PFA Fan Player of the Month” i choć rękę do tego przyłożyli przede wszystkim polscy kibice w myśl zasady „Polska przejmuje te morze” wykrzyczanego gdzieś nad Morzem Czarnym w Bułgarii, to trzeba mu oddać, że do tej nagrody został nominowany nieprzypadkowo. Zaliczył asysty, do tego za każdym razem przyczyniające się do zwycięstw Hull.

Grosik grał odważnie, przebojowo, właściwie tak samo, jak w swoim reprezentacyjnym prime. W sumie szkoda, że nie walnął do tych pięciu asyst, jeszcze pięciu goli, co wcale nie było żadnym mission impossible, bo przy takich statystykach na pewno nie zszedłby do Championship wraz z Hull, tylko został w innej drużynie, tylko że dalej w Premier League.

Do Premiership wraca teraz. Z West Bromwich Albion.

GRZEGORZ KRYCHOWIAK (West Bromwich Albion – 2017–18)

Fani The Baggies trochę dali się początkowo ponieść euforii spowodowanej dużym nazwiskiem Krychowiaka. Może nie było wielkiego boom, propozycji matrymonialnych i setek tysięcy czekających na każdy jego ruch, bo to nie ta skala, ale widoczne było podekscytowanie kibiców tego mocno średniego jednak klubu przyjściem nowego środkowego pomocnika. Zresztą, trener West Bromu, Tony Pulis, był równie podjarany perspektywą pracy z Polakiem, a może nawet bardziej, bo zachwycał się nim w każdym kolejnym wywiadzie.

Do czego Krycha potrzebował tego epizodu? Do odbudowania się przed zbliżającym się mundialem. Paryż okazał się bowiem pięknym miastem, idealnie pasującym do jego osobowości, ale w PSG bywało, że nie łapał się nawet na ławkę rezerwowych. Przeciętniak z Premier League miał być sympatyczną odskocznią.

No i trochę był. Krychowiak nikogo nie rzucił na kolana, ale na boisku raz po raz pokazywał sporą jakość. Angielska piłka mu pasowała.

Tutaj parę obrazków z meczu z Manchesterem City.

A tutaj z Liverpoolem:

Problem w tym, że te dobre występy tak naprawdę niewiele za sobą niosły, bo od września do końca roku West Brom nie wygrał ani jednego spotkania z Polakiem w składzie, a sam Krychowiak również z każdym miesiącem nieco obniżał loty, żeby rok kończyć jako rezerwowy. 2018 przyniósł hossę, parę dobrych meczów, a Alan Pardew, który po zastąpieniu Pulisa odstawił reprezentanta Polski, przywrócił go nawet na jakiś czas do pierwszego składu.

Problem w tym, że panowie nie mieli ze sobą po drodze. Najpierw Pardew długo się do niego przekonywał, a jak już się przekonał, to się pokłócili. Poszło o negatywną reakcję na przedwczesną zmianę w meczu z Leicester. Krycha po prostu nie podał swojemu szkoleniowcowi, co kompletnie mu się nie spodobało.

– Mam z tym problem, ponieważ ja jemu okazywałem wsparcie, gdy tego potrzebował. Wystawiałem go nawet, kiedy tak naprawdę był w gorszej formie. Nie akceptuję takiego zachowania. 

Krycha dostał 100 tysięcy funtów kary i został skreślony, ale tylko na krótko, bo zaraz znów zmienił się trener. Sezon na ławce trenerskiej kończył Darren Moore, ale sytuacja Polaka zmieniła się tylko trochę. Po prostu częściej podnosił się z ławki, dograł parę meczów i koniec. West Brom spadło z hukiem, a Krychowiak podszedł do tego raczej beznamiętnie, bo jasne było, że w następnym sezonie już go w Anglii nie będzie.

Potem brytyjscy dziennikarze przekonywali też, że szatnia trochę śmiała się ze zmanierowanego reprezentanta Polski, ale tego przesądzać nie będziemy. Tak czy inaczej, wyszło najwyżej przeciętnie.

JAN BEDNAREK (SOUTHAMPTON 2017-)

Tu historia trwa nadal. Ostatnie dwa sezony?

2018/19 – 25 meczów

2019/20 – 34 mecze

W lipcu pisaliśmy o nim tak:

Zupełnie niespodziewanie wyrósł nam bardzo mocny punkt średniaka Premier League. Bednarek ma wciąż zaledwie 24 lata, za to za sobą już półtora sezonu w angielskiej elicie. Co prawda Akademia Lecha Poznań chyba trochę przesadziła, gdy na Twitterze użyła określenia „Polish Maldini” (cytowała zagraniczne media), ale mimo wszystko – na ten moment w dwóch najsilniejszych europejskich ligach mamy tylko jednego piłkarza z pola i jest to właśnie Bednarek.

– Jan Bednarek jest niedocenianym obrońcą. Rozwinąłby się jeszcze mocniej, gdyby Southampton znalazł dla niego partnera. Stoper w starym stylu, bez bezsensownej agresji, świetny w powietrzu, idealny dla drużyny z głębiej ustawioną obroną. Ale musi poprawić grę piłką, zanim wykona następny duży krok – opisał bezpośrednio po meczu Bednarka Zach Lowy, analityk z Breaking The Lines.

Z naszej reprezentacyjnej perspektywy nie musi już za wiele poprawiać, piłką jakoś wybitnie nie gramy. Odbiór, przechwyt, pewność, gra głową. Środek obrony reprezentacji pozostanie w dobrych rękach, nawet gdy już buty na kołku odwiesi Kamil Glik.

Ma 24 lata, jest bardzo przyzwoitym piłkarzem Premier League i kolejnym dowodem, że tak, można być zawodnikiem z pola i radzić sobie w tej lidze. I tak jak w poprzednim sezonie był jeszcze rodzynkiem wśród polskich piłkarzy z pola, grających w najwyższej klasie rozgrywkowej w Anglii, tak w przyszłym dochodzi mu dwóch kumpli. I fajnie.

Fot. Newspix

Urodzony w 2000 roku. Jeśli dożyje 101 lat, będzie żył w trzech wiekach. Od 2019 roku na Weszło. Sensem życia jest rozmawianie z ludźmi i zadawanie pytań. Jego ulubionymi formami dziennikarskimi są wywiad i reportaż, którym lubi nadawać eksperymentalną formę. Czyta około stu książek rocznie. Za niedoścignione wzory uznaje mistrzów i klasyków gatunku - Ryszarda Kapuscińskiego, Krzysztofa Kąkolewskiego, Toma Wolfe czy Huntera S. Thompsona. Piłka nożna bezgranicznie go fascynuje, ale jeszcze ciekawsza jest jej otoczka, przede wszystkim możliwość opowiadania o problemach świata za jej pośrednictwem.

Rozwiń

Najnowsze

Anglia

Anglia

W Anglii wierzą w Polaka. Zych przedłużył kontrakt z klubem Premier League

Szymon Piórek
1
W Anglii wierzą w Polaka. Zych przedłużył kontrakt z klubem Premier League

Komentarze

5 komentarzy

Loading...