– Spadasz z I ligi, nie strzelasz w sezonie za dużo goli, twoja gra wygląda dość przeciętnie. Chyba każdy miałby taką refleksję, że coś poszło nie tak. Jako dzieciak wyobrażasz sobie, że wszystko będzie się układało – będziesz szedł coraz wyżej, będziesz strzelał coraz więcej goli, będą dzwonić z coraz lepszych klubów. Tak miałem po spadku z Bytovią. Wziąłem się do roboty. Rok później jestem z Wartą Poznań w Ekstraklasie – mówi Gracjan Jaroch, napastnik “Zielonych”
Siedem goli jesienią poprzedniego roku, a wiosną tylko jedno trafienie Gracjana Jarocha w Warcie Poznań. Co robiłeś przez święta, że ta forma tak spadła?
Jadłem! Ale tak poważnie – normalnie przygotowywałem się do wiosny. I faktycznie można przyjąć taki punkt widzenia, że jesienią strzelałem, a wiosną było słabo. Ale jeszcze przed tą przerwą koronawirusową zagrałem dobry mecz z Radomiakiem, strzeliłem wówczas gola. Później kwarantanna, przerwane rozgrywki i po powrocie było faktycznie słabo. Nie potrafiłem się przełamać. Dobrze, że mimo tego awansowaliśmy do Ekstraklasy, bo przecież to ja powinienem jakoś pomóc drużynie w tym punktowaniu.
Trochę cierpiałeś na tym, że trudniej przychodził wam kreowanie sytuacji? Ostatecznie nawet zmieniliście styl grania, trener wystawiał wysokiego Łukasza Spławskiego do walki o piłkę.
Coś w tym jest. Ale też nie ma co zwalać tego wszystkiego na jeden czynnik. Problem nie tkwił w jednym aspekcie. Mam wrażenie, że wiosną mieliśmy mniej miejsca na takie penetrujące piłki za linię obrony, co ja osobiście bardzo lubię. Rywale ustawiali się bardzo głęboko i dość szybko pozbywali się piłki przenosząc ją długim podaniem na naszą połowę. Nie mogliśmy ich nacisnąć, a wysoki pressing był naszą mocną stroną jeszcze jesienią. Ja też miałem w tym elemencie robotę do wykonania, bo ode mnie właściwie ten atak na przeciwnika się rozpoczynał. Ale też nie ma co mówić „było mało miejsca, więc Jaroch nie musiał strzelać”. Bzdura. Wymagam od siebie więcej. Minus dla mnie, że w takich warunkach nic nie ustrzeliłem. W Ekstraklasie też nikt przede mną nie rozwinie czerwonego dywanu do samej bramki.
Samokrytycznie.
Ale tak jest. W pierwszej kolejności wymagam od siebie. Największa sztuka grać dobrze, gdy zespołowi nie idzie. Gdy wszyscy grają skutecznie, efektownie, to i tobie łatwiej jest błyszczeć. Nie jest tak, że o tej wiośnie zapominam. Wnioski wyciągnięte. Jakkolwiek banalnie to brzmi.
Wiesz co to jest efekt motyla?
Coś słyszałem.
Zasadniczo chodzi o to, że małe wydarzenia w naszym życiu mają wielki wpływ na przyszłość. W twoim przypadku czymś takim mógł być gol Daniela Smugi w ostatniej kolejce przedostatniego sezonu?
Daniela Smugi? Czekaj, coś mi to mówi…
Gol, który sprawił, że Bytovia, do której byłeś wypożyczony, w ostatnich sekundach sezonu spadła do II ligi.
A, tak, racja! Oj, mocno to przeżyliśmy jako zespół i ja tak indywidualnie. Dramatyczny okres. Nasz bramkarz strzela gola w 97. minucie w Katowicach, a Raków przegrywa z Wigrami i spadamy z I ligi. Przez kilkanaście dni nie chciało mi to wyjść z głowy. To była dla mnie traumatyczna sytuacja. Myślałem sobie „Gracjan, co z tobą dalej będzie, chyba czas poważnie zastanowić się nad dalszą przygodą z piłką”.
Dość poważne rozterki jak na 21-latka.
Ale co miałem zrobić? Spadasz z I ligi, nie strzelasz w sezonie za dużo goli, twoja gra wygląda dość przeciętnie. Chyba każdy miałby taką refleksję, że coś poszło nie tak. Jako dzieciak wyobrażasz sobie, że wszystko będzie się układało – będziesz szedł coraz wyżej, będziesz strzelał coraz więcej goli, będą dzwonić z coraz lepszych klubów. Układasz sobie w głowie ten idealny scenariusz, a tu – bum – dostajesz młotkiem w łeb. Czasem jest tak, że możesz spaść do II ligi i już się z tego nie odkopać. Mało jest takich przypadków?
No nie mało.
Dlatego musiałem wziąć się do roboty. Gdybym wtedy usiadł i doszedł do wniosku, ze nic ze mnie nie będzie, to byłbym przegrany. Nie mówię, że rzuciłbym piłkę, ale dzisiaj byśmy nie rozmawiali, bo nie interesowałby cię przeciętny napastnik z II ligi. Trzeba było pracować. Tamten okres dał mi motywacyjnego kopa, żeby się odgruzować. Totalnie podporządkowałem swoje życie pod futbol. I dzisiaj jestem w Ekstraklasie.
Byłeś wówczas wypożyczony z Pogoni Szczecin. Nie było możliwości tego, żebyś jeszcze został w Szczecinie, nawet gdyby wypożyczyli cię do innego klubu?
Nie, nie miałem takiego sygnału od Pogoni, ale tak po prawdzie, to wcale się nie dziwię. Gdybym strzelił w tej I lidze na wypożyczeniu z dziesięć goli, to pewnie moglibyśmy jeszcze rozmawiać o szansie w Szczecinie. Ale tak nie było. Spadłem do II ligi, strzeliłem mało goli i Pogoń powiedziała mi, że czas się rozstać. Nie mam krzty żalu. Jeśli ktoś zawinił, to ja, że nie grałem lepiej. W Pogoni dorosłem piłkarsko, spędziłem tam ważny czas w moim życiu, jestem im wdzięczny za pomoc, którą dostałem. Podziękowaliśmy sobie, zakończyliśmy ten etap kolejnych wypożyczeń i odszedłem definitywnie do Warty. Zaczęła się wówczas nowa przygoda… No, fajna przygoda, nie ma co ukrywać.
Po awansie napisałeś do kolegów z Pogoni „niedługo się widzimy”?
Nie, ale jak dzwoniliśmy do siebie na święta z życzeniami czy na urodziny, to każdy życzył nam awansu. To było miłe. Nadal mam tak kumpli, więc przy spotkaniu z Pogonią wiele dobrych momentów na pewno sobie przypomnę.
Rok temu z miejsca kupiłeś to, co zaproponowała ci Warta? Mam na myśli warunki, trenera, kadrę zespołu.
Nie no, od razu się nie dałem kupić. Pamiętam, że pojechaliśmy na pierwszy obóz do Jarocina i było nas – nie pamiętam dokładnie ilu – z kilkunastu zawodników maksimum. Nie wyglądało to dobrze. Do tego ten specyficzny budynek klubowy.
„Specyficzny”…
Powiem tak – widziałem lepsze. I bardziej szczelne. Ale nie miałem wtedy co wybrzydzać. Gość, który spadł z II ligi miał przyjechać do Poznania i kręcić nosem „eee, dziurę macie w dachu w budynku klubowym, chyba jednak do was nie przyjdę”? Bądźmy poważni.
I jakie były pierwsze wrażenia po przyjeździe? Poza tym, że infrastruktura nie rzuciła na kolana.
Że w zespole jest kapitalna atmosfera. To było czuć od pierwszego dnia. Później uknuł się ten termin „swojskiej bandy”, ale to naprawdę było widać od samiutkiego początku przygotowań. Taka rodzinna atmosfera. Wszyscy myśleliśmy wówczas „cholera, jak tak dalej będzie przez cały sezon, to w takiej szatni jeszcze nie byłem”. No i pojechaliśmy do Mielca. Dostaliśmy gonga w pierwszej kolejce. Popatrzyliśmy tak po sobie i pomyśleliśmy „no, nieźle, chyba szykuje się walka o utrzymanie”. A później zaczęliśmy wygrywać mecz za meczem. I awansowaliśmy. Wiem, że po barażach, ale my naprawdę na to zasłużyliśmy. Przez większość sezonu zajmowaliśmy miejsce premiowane bezpośrednim awansem, w barażach byliśmy wyraźnie lepsi od rywali. Ten awans nie spadł Warcie z nieba.
Ale też nie ma co sprowadzać Warty tylko do tego, że do Ekstraklasy zajechaliście na samej atmosferze.
Nie no, jasne. Atmosfera jest ważna, była kluczem, ale do tego trzeba dodać dobrą grę. Na atmosferce możesz polecieć przez miesiąc, dwa, może trzy. A sezon trwa cały rok. Mieliśmy argumenty na boisku i tym się obroniliśmy. W najważniejszych meczach sprostaliśmy zadaniu. To był zasłużony awans.
A potrafisz wytłumaczyć skąd się wziął ten wiosenny kryzys?
Myślę, że z braku czasu. Sztab nie miał jak przeprowadzić nam normalnego mikrocyklu, a na tym mocno bazowaliśmy jesienią. Też byliśmy trochę tacy zamuleni – pewnie przez tę przerwę, która wytrąciła nas z rytmu. Graliśmy jednostajnie, bez elementu zaskoczenia przeciwnika. Graliśmy właściwie bez ryzyka. Jesienią bywało tak, że oddawaliśmy po piętnaście strzałów na bramkę, wiosną czasami po dwa-trzy. Widać to też było po statystykach biegowych, że pokonywaliśmy mniejsze odległości sprintem. Zaczęła się taka gra na alibi. Mieliśmy rozmowę w szatni na ten temat. Usiedliśmy po jednym meczu i przez dłuższy czas gadaliśmy o tym, dlaczego zaliczyliśmy taki zjazd. Każdy dodał coś od siebie, wszystkie argumenty były bardzo merytoryczne. To nie było typowe „dobra, panowie, ogarnijmy się, jedziemy z nimi”. To pokazało siłę naszej szatni. Ale też wracając do tego, że brakowało nam czasu – przed barażami mieliśmy normalny mikrocykl, moglibyśmy się przygotować do meczów tak, jak jesienią. I od razu wyglądało to zdecydowanie lepiej.
A zimą faktycznie było blisko tego, byś trafił do Ekstraklasy? Mówił się o zainteresowaniu Wisły Płock i Górnika Zabrze.
Z tą Wisłą Płock to była jakaś bujda. Czytałem o tym doniesienia, zerkałem na jakieś rzeczy w internecie, że Jaroch idzie do Wisły. Siedziałem sobie w mieszkaniu i myślę „cholera, czy ktoś coś przede mną ukrywa?”. Zadzwoniłem do menadżera, ale on twierdził, że nie ma żadnego poważniejszego tematu ze strony Płocka. Ale z Górnikiem Zabrze to była akurat prawda. Tak prowadziliśmy rozmowy, dochodziło do jakiś konkretnych negocjacji, ale ostatecznie powiedziałem, że zostaje w Warcie. Schlebiało mi to zainteresowanie, bo skłamałbym, gdybym powiedział, że Ekstraklasa mnie nie kręci. Ale w Poznaniu byłem dopiero w połowie drogi do awansu. Zdecydowałem się zostać i nie żałuję. Sezon skończył się pięknie.
Ile dni wolnego mieliście po fecie?
Niecałe siedem dni. Feta była w piątek, w sobotę trzeba było to odleżeć i w niedzielę na pięć dni wyjechałem do Grecji. Powrót, skupienie na robocie, bo czasu było niewiele.
Z klubu odszedł Łukasz Spławski, zastąpił go Mateusz Kuzimski, czyli nadal rywalizujesz z taką samą liczbą napastników o miejsce w składzie. Nadal czujesz się faworytem do gry w wyjściowym składzie
Podam ci numer do trenera i go zapytasz, a później przekaż też mi… (śmiech) Nie no, wypuszczasz mnie. Nie ja jestem od wybierania składu, nie jestem od oceny kto powinien grać. Znam swoją wartość, jestem piłkarzem pewnym siebie. I jeśli dostanę swoją szansę, to będę chciał się obronić zdobytymi bramkami. Mateusz na pewno jest dobrym napastnikiem, widzieliśmy to już w I lidze. Ja się cieszę, że ta rywalizacja na treningach jest. Bo przecież mówią o tym nawet piłkarze z europejskiego topu – jak masz z kim rywalizować, to twoje umiejętności idą w górę.
Wielu zawodników stawia sobie cele na następne sezony i lata. Robert Janicki mówił rok temu „w przyszłym roku Ekstraklasa, za cztery-pięć lat Serie A”. Damian Kądzior wiesza sobie te cele na lodówce. A ty?
Słyszałem o tej metodzie Kądziora. Robertowi Ekstraklasa też się spełniła… Ale nie, ja aż tak daleko nie wybiegam w przyszłość, by myśleć co będę robił za pięć lat. Gdy rok temu spadałem z Bytovią, to nie myślałem, że dwanaście miesięcy później będę cieszył się z Wartą z awansu do Ekstraklasy. Stawiam sobie cele krótkoterminowe – na pół roku, rok, może góra dwa lata. Rok temu powiedziałem sobie, że chce zagrać w Ekstraklasie, ale myślałem, że wypromuję się na tyle, że ktoś mnie z tej Ekstraklas weźmie. A awansowaliśmy jako zespół. To cieszy jeszcze bardziej.
Powtórzenie dorobku z poprzedniego sezonu i w tym roku – osiem goli – sprawiłoby, że byłbyś zadowolony?
Osiem bramek w debiutanckim sezonie w Ekstraklasie? Tak, na pewno tak.