Do grona rzeczy niezmiennych jak śmierć i podatki trzeba dodać niezawodność Sevilli w Lidze Europy, tudzież wcześniej w Pucharze UEFA. Klub z Andaluzji po raz szósty w tym wieku awansował do finału tych rozgrywek, tym razem kosztem Manchesteru United. Każdy z pięciu dotychczasowych finałów Hiszpanie wygrywali, więc ich rywal, który wyłoni się z pary Inter – Szachtar Donieck już może się trząść.
Choć z drugiej strony, na pewno zawodnicy ofensywni tych drużyn będą podbudowani podczas analizy, widząc, że defensywa Sevilli jest jak najbardziej do naruszenia. “Czerwone Diabły” nie tylko nie musiały tego meczu przegrać, ale po prostu powinny go wygrać. Będący przeważnie rezerwowym w Primera Division Bono (wokalista U2 może dziś pozazdrościć rozgłosu, hehe) rozegrał mecz życia i to przede wszystkim on wprowadził swój zespół do finału. Reprezentant Maroka obronił siedem strzałów, najczęściej wymagających.
MARTIAL ANTYSNAJPEREM
Sam Anthony Martial zaraz po przerwie powinien skompletować hat-tricka, ale za każdym razem górą był Bono. Nim to się działo, golkiper Sevilli wygrał pojedynek z Greenwoodem (świetne podanie najlepszego w szeregach MU Bruno Fernandesa). Bono napocił się też w ostatnim kwadransie pierwszej połowy, od którego zaczęła się wyraźna dominacja przedstawiciela Premier League. Trwała ona później przez większość drugiej odsłony.
Ale wiadomo – futbol przewrotnym sportem jest, również za to go kochamy. Piłkarze Manchesteru prezentowali radosną twórczość z przodu, za to podopieczni Julena Lopeteguiego przeprowadzili w zasadzie jedną konkretną akcję i wpadło. To, co zaprezentowali w niej stoperzy MU przyprawiłoby o rumieńce wstydu nawet defensywę ŁKS-u z ostatniego sezonu.
A było to tak: jeden Luuk de Jong w polu karnym rywala, czterech zawodników “Czerwonych Diabłów”, z czego dwóch bezpośrednio przy Holendrze. Teoretycznie nic nie miało prawa się wydarzyć po dośrodkowaniu Jesusa Navasa.
Ale się wydarzyło. Lindelof był fatalnie ustawiony, zupełnie nie kontrolował wydarzeń za nim i piłka go przeszła, a Wan-Bissaka miał wszystko gdzieś. Kompletnie zlekceważył fakt, że rywal stał tuż przy nim i krył powietrze. Joby poszły głównie w kierunku Lindelofa – także od kolegów, świat obiegła już jego ostra wymiana zdań z Fernandesem – jednak Wan-Bissaka zdecydowanie nie może uznać, że zrobił choćby połowę tego co mógł, by zatrzymać De Jonga.
MIŁE ZŁEGO POCZĄTKI
A przecież zawodnicy Ole Gunnara Solskjaera znakomicie zaczęli. Rashford co prawda zmarnował wyborną sytuację, tyle że tuż przed jego strzałem zdecydowanie za ostrym wślizgiem sytuację próbował ratować Diego Carlos. Nie uszło to uwadze sędziów – rzut karny, Fernandes okazał się pewnym egzekutorem.
Później gdzieś tak do 30. minuty bardziej podobała nam się Sevilla. Nie straciła rezonu, grała swoje, miała sporo jakości w ofensywie. Akcja dająca gola wyrównującego była wyborna. Zaczęła się od wyrzutu z autu z prawej strony, by parę sekund później zakończyć się zagraniem niezmordowanego Reguilona z lewego skrzydła i idealnym wykończeniem zamykającego Suso. Szybki atak pozycyjny, Manchester niby był ustawiony i przygotowany, a nic nie potrafił zrobić.
Jak już w 78. minucie Sevilla dopadła zwierza, wiedziała, jak utrzymać łup. Końcówka większych emocji nam nie przyniosła i w efekcie fani Manchesteru United są niepocieszeni. Szanse na pierwsze trofeum od trzech lat zostały przekreślone. Gdyby podejmować decyzje pod wpływem emocji, kilku zawodników dziś pewnie musiałoby opuścić Old Trafford w trybie natychmiastowym.
Sevilla – Manchester United 2:1 (1:1)
0:1 – Bruno Fernandes 9′ karny
1:1 – Suso 26′
2:1 – De Jong 78′
Fot. Newspix