Czasy się zmieniają, a on wciąż jest najlepszy. Budzi kontrowersje, jedni go uwielbiają, innych wyłącznie denerwuje, ale niezmiennie potrafi wygrywać najważniejsze turnieje. Jak powiedział: musiałby stracić rękę i nogę, żeby wypaść z najlepszej „50” rankingu. A że tak się nie stało, to znów osiągnął sukces. Dziś, po raz szósty w karierze, został mistrzem świata. Ronnie O’Sullivan wrócił na szczyt.
Przerażające
Tak naprawdę w całym turnieju mecz na swoim poziomie zagrał jedynie… w pierwszej rundzie. Potem niesamowicie falował formą. Raz było dobrze, raz wręcz fatalnie. Potrafił grać sesje, gdy nikt nie mógł mu zagrozić, potrafił przegrywać kilka frejmów z rzędu przez swoje błędy. Często narzekał na to, jak wyprowadzał kij czy wyprowadzał białą bilę. Z Ding Junhuiem czy Markiem Williamsem przyspieszał jednak w końcówkach i tym wygrywał. Z Markiem Selbym zaliczył za to jeden z najlepszych powrotów w historii tego sportu. Ale do tego jeszcze przejdziemy.
– Ronnie O’Sullivan wygrywa mistrzostwa świata, grając na swoim trzecim biegu [w oryginale: „his C game” – przyp. red.], daleko od swojego najlepszego poziomu przez całe dwa tygodnie. To trochę przerażające, gdy się o tym pomyśli – napisał na Twitterze Marco Fu, inny znakomity snookerzysta. I faktycznie, to może przerażać. Rywali Ronniego. Bo przecież gdyby ten gość wspiął się na swój najlepszy poziom, każdy z rywali zapewne skończyłby znokautowany.
Wiadomo, to dziwne mistrzostwa. Rozgrywane kilka miesięcy po normalnym terminie, przy wysokich temperaturach, które – jak sugerowali eksperci – wpływają też na kondycję sukna czy bil, powodując np. wiele kicków czy błędów zawodników. A jednak Ronnie, ten sam, który rok temu odpadł w pierwszej rundzie z amatorem, Jamesem Cahillem, tym razem dał sobie radę. W przeciwieństwie do np. Judda Trumpa, rozgrywającego przecież wcześniej sezon swojego życia.
I jak tu nie podziwiać O’Sullivana?
Horrory
Nie da się opowiedzieć o meczu finałowym w oderwaniu od tego, co działo się rundę wcześniej. I Kyren Wilson z Anthonym McGillem, i Ronnie O’Sullivan z Markiem Selbym stworzyli niezapomniane widowiska. Po jednej stronie walczyli zawodnicy, których jeszcze nigdy nie było w finale. Po drugiej pięcio- i trzykrotny mistrz świata. Wiadomo więc było, że finał będzie starciem wielkiego czempiona z zawodnikiem na dorobku.
Ostatecznie dostaliśmy w półfinałach dwa horrory. Wilson i McGill w decydującej partii dali się ponieść emocjom. Pudłowali na łatwych bilach, ustawiali sobie wzajemnie świetne snookery, wspaniałe zagrania przeplatali błędami, ale koniec końców stworzyli absolutnie niezapomniane widowisko, z którego zwycięsko wyszedł pierwszy z nich. O’Sullivan i Selby za to zagrali mecz, który wydawał się rozstrzygnięty już przy stanie 16:14 dla Marka. Brakowało mu wtedy jednego frejma do wygranej.
A Ronnie grał, jakby już mu nie zależało. Uderzał tak zwane hit and hope – mocno, z nadzieją, że po prostu będzie sprzyjać mu szczęście. Nie sprzyjało. Ale potem mówił, że chciał grać po swojemu, choćby miał przez to przegrać. Nie mógł się dać pochłonąć grze Selby’ego, której nienawidzi. I gdy przyszło do kolejnych frejmów, nagle zbudował dwa szybkie breaki, wyrównał stan rywalizacji, a potem – w deciderze – przechylił szalę zwycięstwa na swoją korzyść. Trudno przypomnieć sobie lepszy comeback z ostatnich lat.
Serio, w O’Sullivana chyba już nikt nie wierzył. A on zszokował świat. Selby co prawda mówił potem coś o braku szacunku oraz lekceważącym podejściu do gry i jego osoby w wykonaniu Ronniego. Ale starszy z Anglików się tym nie przejmował. To on przecież doszedł do finału.
Kyren nie nadążył
Finał nie był widowiskiem, jakiego się spodziewaliśmy. Kyren Wilson tylko przez kilka frejmów grał na odpowiednim poziomie. Po dwóch sesjach był jeszcze stosunkowo blisko O’Sullivana – tracił trzy frejmy. Ale potem zaczęła się destrukcja. W trzeciej, rozgrywanej dziś, co prawda wygrał pierwszą partię, ale potem przegrał siedem kolejnych. Skutek był taki, że Ronniemu wystarczyło wygrać jednego frejma wieczorem, by zapewnić sobie szósty tytuł w swoim życiu. Udało się w już w pierwszej próbie.
Jasne, to nie tylko wina Wilsona. W trzeciej sesji O’Sullivan wreszcie wskoczył na odpowiedni poziom, świetnie wbijał bile, dobrze się odstawiał i wykorzystywał kolejne potknięcia rywala. To już był taki Ronnie, jakiego można się było spodziewać w tym turnieju. I dobrze, że jeszcze udało nam się go takiego w tym turnieju zobaczyć. Bo o ile za 20 lat nikt nie będzie pamiętać, jak wyglądał finał, o tyle my w tej chwili możemy czuć się tym trochę rozczarowani. A sam Ronnie?
– Nigdy nie myślałem o tytułach, grałem dla radości z samej gry i dla fanów. A być tu teraz, wygrać te wszystkie tytuły, to marzenie, które stało się rzeczywistością. Wcześniej miałem w sobie część mnie, która podpowiadała, że nie gram odpowiednio dobrze i solidnie. Kiedy przyszedł lockdown, naprawdę dużo potrenowałem, miałem wynajęte miejsce w Londynie, ze stołem takim, na jakim rozgrywane są mistrzostwa. Myślałem, że mam pół szansy, nie spodziewałem się, że wygram mistrzostwa. Każde mistrzostwo świata jest wyjątkowe, to wielka sprawa. Być może nie do końca udało mi się grać na swoim poziomie w tym turnieju, ale musiałem być dobry, skoro pokonałem tych ludzi – mówił już po meczu.
– Mam 28 lat, nie będę się nad sobą znęcać – dodawał Wilson. – Grałem z najlepszym zawodnikiem na świecie. Nie można mu, oczywiście, oddawać za dużo szacunku, ale chyba to właśnie się ze mną stało w tym meczu. Walczyłem, bo jestem walczakiem, ale męczyłem się w pierwszej sesji. Obaj mieliśmy chyba problemy po półfinałach. Jestem nieco wściekły na World Snooker, że nie pozwolili mi dokończyć tego meczu wczoraj wieczorem, bo wtedy szło mi lepiej. (śmiech) […] Wiele osób przyczyniło się do mojego sukcesu: rodzina, trener, sponsorzy. Snooker pozwolił mi prowadzić fantastyczne życie. To wielki przywilej tu być.
Zwycięstwo O’Sullivana, oczywiście, historyczna chwila. Ronnie osiągnął w tym momencie niesamowicie wiele. To nie tylko puchar i nagroda finansowa, ale też kolejna obficie zapisana strona historii snookera. A Wilson? Pewnie jeszcze kiedyś zostanie mistrzem świata. Bo to gość wciąż młody i o wielkich możliwościach.
Kamienie milowe
Wiadomo, że O’Sullivan już teraz ma pokaźną listę osiągnięć. Ale ten tytuł dodaje do niej naprawdę wiele linijek. Wypiszmy te najważniejsze:
- w erze mistrzostw świata w Crucible Theatre wkrada się na drugie miejsce pod względem liczby tytułów. Więcej (7) ma tylko Stephen Hendry, tyle samo (6) Steve Davis i Ray Reardon, który jednak pięć z nich zdobył przed przejściem MŚ do Crucible;
- Hendry’ego wyprzedza za to w liczbie wygranych turniejów rankingowych – do tej pory obaj mieli 36, teraz Ronnie ma już 37;
- dzisiejsze zwycięstwo oznacza też, że O’Sullivan zostawał mistrzem świata w trzech dziesięcioleciach: latach 00. (2001, 2004, 2008), 10. (2012 i 2013) i 20. (2020) XXI wieku. Wcześniej coś takiego osiągnął jedynie John Higgins (1998, 2007, 2009, 2011);
- O’Sullivan przebił też osiągnięcie Marka Williamsa sprzed dwóch lat, który swój (na razie) ostatni tytuł zdobył 18 lat po pierwszym. W przypadku Ronniego ten okres liczy sobie 19 lat – w erze Crucible nikt nie wygrywał na większej przestrzeni lat;
- Ronnie stał się dziś też najstarszym mistrzem świata w snookerze od czasów ostatniego tytułu Raya Reardona z 1978 roku. Reardon miał wtedy 45 lat, Ronnie ma 44. Swoją drogą Walijczyk zdobył wówczas… swój szósty tytuł mistrzowski.
Jak więc to wszystko krótko podsumować? Cóż, najprościej będzie tak: Ronnie to już legenda. Nic nie musi, wszystko może. W tym roku, jak się okazało, mógł wygrać mistrzostwo świata. I to zrobił. A teraz pewnie będzie gonić Stephena Hendry’ego. Ot, choćby po to, żeby raz na zawsze wyjaśnić, kto jest najlepszy w historii.
Fot. Newspix