Reklama

Jestem ambasadorem Kluczborka. Czuję dumę

Jakub Białek

Autor:Jakub Białek

29 lipca 2020, 09:43 • 19 min czytania 6 komentarzy

Jarosław Przybył, oczywiście z Kluczborka. Kluczbork to dla arbitra PKO Bank Polski Ekstraklasy nie tylko miasto, które zostało przyspawane do nazwiska, a coś znacznie więcej. Miejsce, w którym dorastał. W którym ma wszystko, by rozwijać się jako sędzia. I działa społecznie jako radny powiatu.

Jestem ambasadorem Kluczborka. Czuję dumę

Wychowywałem się na blokowisku. Mieliśmy górkę, na której spędzaliśmy mnóstwo czasu. Bawiliśmy się, graliśmy w piłkę. W pewnym momencie zauważyłem, że ten teren został mocno zaniedbany. Nie nadawał się do niczego, został zdewastowany przez meneli. Postanowiłem nadać temu miejscu nowy błysk. Poprosiłem znajomych projektantów, którzy znają się na rzeczy i napisaliśmy projekt do budżetu obywatelskiego. Pozyskaliśmy 150 tysięcy złotych. Jak jadę dziś do mamy, widzę, że to miejsce żyje. Stworzyliśmy tam – na wzór Londynu – park kieszonkowy. Zewnętrzna siłownia, miejsce dla osób niepełnosprawnych. Jestem dumny z takich drobnych rzeczy, które dają mnóstwo radości dzieciom i mieszkańcom – opowiada.

Ale nie tylko o Kluczborku porozmawialiśmy, także o sprawach sędziowskich. Jak dobry sezon za nim? Czy VAR rozleniwia? Czy są kartki za całokształt? Dlaczego policja eskortowała do granic powiatu? Czy gwizdek potrafi uleczyć? Ile daje arbitrowi praca w roli trenera? Jak to się stało, że spędził siedem lat na poziomie II ligi, po czym…

  • po ośmiu meczach w I lidze awansował do Ekstraklasy,
  • a po kolejnych sześciu meczach w Ekstraklasie dostał finał Pucharu Polski?

I na solidnym poziomie utrzymuje się do dziś. Zapraszamy!

***

Reklama
Dzięki komentatorom Canal+ stał się pan ambasadorem swojego miasta. Jarosław Przybył z Kluczborka – to już mem, ale myślę, że bardzo sympatyczny.

Tak, jestem ambasadorem Kluczborka i czuję z tego powodu dumę. To nie jest wielotysięczne miasto, ma około 30 tysięcy mieszkańców. Jest sędzia w Ekstraklasie, grali tutaj reprezentanci Polski jak Maciej Wilusz czy Waldek Sobota, wcześniej też Patryk Tuszyński. Wielu mieszkańców ma z tego pewną satysfakcję. Spotykamy się na boiskach i zawsze możemy się pośmiać, że łączy nas Kluczbork. Bycie rozpoznawalnym w tak małym mieście? Na pewno to przyjemna rzecz.

Czyli jest pan w Kluczborku popularny.

Tak (śmiech). Chociaż trudno to nazwać popularnością, żeby ktoś nie pomyślał, że mi się w głowie pomieszało. Ktoś po prostu rozpozna, zapyta o jakąś decyzję, o mecze. Śmieję się, bo człowiek sędziuje sto meczów, przychodzi na saunę czy odnowę biologiczna i potem ktoś wyciąga: 

– Wiesz, a w tym meczu karnego nie podyktowałeś. A powinieneś.
– Tak, ale w tych pozostałych 99 meczach sędziowałem dobrze.
– Ale tam powinien być karny!

Tak to u nas jest, pamiętamy głównie rzeczy, które były kontrowersyjne, te dobre łatwo przemijają, umykają.

Generalnie sędziowanie to niewdzięczny zawód. Mówi się o sędziach głównie wtedy, gdy coś zawalą. Jak gwiżdżą dobre zawody, wszyscy traktują to jako oczywistość.

Czuję, że jest to jednak doceniane, choć może nie na tak wielką skalę medialną. Jak ktoś strzeli piękną bramkę, przez tydzień jest na ustach kibiców, kochają go. Za tydzień znienawidzą, gdy nie strzeli rzutu karnego. Nasza praca jest doceniana w środku, przez fachowców. Ludzi, którzy podchodzą do tematu merytorycznie. Przez trenerów i zawodników – to widać. Gdy wchodzi sędzia, który nie popełnia błędów, od razu ma inny autorytet. Patrzmy na Szymona Marciniaka – w momencie wybiegnięcia na boisko już ma posłuch u wszystkich odbiorców widowiska.

Ja nie potrzebuję dużego splendoru. Dla mnie przyjemnością jest moment, gdy po meczu podejdzie dwóch trenerów i podziękuje za dobrze wykonana pracę, zawodnicy też przybiją piątki. Satysfakcja gwarantowana. To nie my jesteśmy gwiazdami tej dyscypliny sportu. Zawodnicy mają być na pierwszym planie, a my po prostu mamy wykonać swoja pracę. Jeden z sędziów wracając z międzynarodowych meczów zawsze kupuje włoską czy hiszpańską gazetę. Mówi, że jest fantastycznie, kiedy jego nazwisko jest napisane tylko raz, małym druczkiem w raporcie meczowym. Podobnie do tego podchodzę.

Reklama
Wracając do Kluczborka – czuje się pan lokalnym patriotą? Działa pan między innymi w radzie powiatu.

Patriota to duże słowo. Często jest nadużywane, tak górnolotne słowo używa się do zbyt małych rzeczy. Natomiast tak, bardzo identyfikuję się z mieszkańcami tego miasta, regionu. Staram się udzielać społecznie. Dzięki temu, że jestem widoczny w mediach, udało mi się przeprowadzić kilka fajnych inicjatyw. Powstały place zabaw, różnego rodzaju miejsca do aktywnego wypoczynku. Na tym staram się skupiać. Nie jestem żadnym politykiem, nie należę do żadnej partii. Staram się być aktywny, żeby dać coś temu społeczeństwu. A też sam mam trójkę dzieci i chcę, żeby coś dla nich zostało, żeby rozwijali się w pięknym mieście. Wszystkich zapraszam do Kluczborka! Fantastyczne miejsce. Piękne Bory Stobrawskie, świetna lokalizacja, piękny zalew, fantastyczni ludzie. Ktoś mnie kiedyś zapytał:

– A ty nie chciałeś nigdy mieszkać w większym mieście?

– Absolutnie nie!

Prosty przykład – trening. Ubieram buty, wychodzę z domu i jestem już w lesie. Gdy były duże obostrzenia, ja w zasadzie nie miałem problemu z ruszaniem się, w przeciwieństwie do chłopaków z Warszawy, Gdańska czy Łodzi. To ogromny handicap. Żeby dotrzeć do odnowy biologicznej, potrzebuję siedmiu minut spacerkiem. Dziesięć minut – jestem już na krytej pływalni. To rzeczy, które w dużym mieście trudno zorganizować. Przejechanie z punktu A do B zajmuje czasami godzinę, powrót drugie tyle. W tym czasie mam już wiele rzeczy zrobionych. Mam też dostęp do boisk. Do Kluczborka od wielu lat przyjeżdżają drużyny na obozy, na przykład Śląsk Wrocław czy młodzieżowe zespoły ŁKS-u, są także organizowane obozy bramkarskie. Mamy sześć boisk trawiastych plus jedno o sztucznej nawierzchni. Baza jest wyśmienita. Mogę trenować na płycie pierwszego boiska. Niewielu sędziów ma tak komfortowe warunki.

Czy jest jakaś lokalna inicjatywa, z której jest pan szczególnie dumny?

Jest kilka takich rzeczy. Wychowywałem się na blokowisku. Mieliśmy górkę, na której spędzaliśmy mnóstwo czasu. Bawiliśmy się, graliśmy w piłkę. W pewnym momencie zauważyłem, że ten teren został mocno zaniedbany. Nie nadawał się do niczego, został zdewastowany przez meneli. Postanowiłem nadać temu miejscu nowy błysk. Poprosiłem znajomych projektantów, którzy znają się na rzeczy i napisaliśmy projekt do budżetu obywatelskiego. Pozyskaliśmy 150 tysięcy złotych. Jak jadę dziś do mamy, widzę, że to miejsce żyje. Stworzyliśmy tam – na wzór Londynu – park kieszonkowy. Zewnętrzna siłownia, miejsce dla osób niepełnosprawnych. Jeżdżę po różnych pięknych miejscach w Polsce i zagranicą, obserwuję, czasami chcę zaadaptować to na nasz grunt. Jestem dumny z takich drobnych rzeczy, które dają mnóstwo radości dzieciom i mieszkańcom.

Przejdźmy do sędziowania – jak pan ocenia ten sezon w pana wykonaniu? Przez lata zachowywał pan solidny poziom, w tym sezonie tylko dwóch arbitrów ma lepszą średnią not na Weszło – Szymon Marciniak i Tomasz musiał – choć wiadomo, że to żadna wyrocznia.

To był dobry sezon. Solidny, bez fajerwerków. Były lepsze, były gorsze mecze. Nie pisało się o mnie, wiec jest OK.

Wydaje mi się, że przez lata nie dorobił się pan jednej dużej kontrowersji, która by się za panem ciągnęła. I to chyba najlepsza recenzja wykonywanej pracy.

To dobrze, że nie została ona zapamiętana, ale w życiu każdego sędziego taka sytuacja jest. W moim także. Mam niesmak co do jednej decyzji. Nie był to ani karny, ani bramka, może dlatego ta decyzja umknęła medialnie.

Która sytuację ma pan na myśli? 

Niech to zostanie tajemnicą. Pomidor! 

To może wskażę inną sytuację, z tego sezonu. Antolić fauluje w polu karnym Merebaszwiliego, pan ma tę sytuację jak na dłoni, a mimo to musi posiłkować się weryfikacja VAR-u. Czy to nie jest trochę tak, że VAR usypia czujność sędziów i zdarza się wam podejmować asekuranckie decyzje, skoro zawsze można obejrzeć powtórkę?

Nie, nie jest tak. Tak jak każdy sędzia ma swoją charakterystykę i sędziuje w określony sposób, tak samo mamy w pewien sposób rozpisanych wszystkich zawodników. Znamy ich. Niech mi pan powie, przy całym szacunku dla jego umiejętności i boiskowego cwaniactwa, z czego Merebaszwili jest szczególnie znany? 

Zdarza mu się zasymulować, to prawda.

Często w środkowych strefach próbuje wykorzystać pół kontaktu do faulu. Spójrzmy na tę sytuację szczegółowo. Jestem bardzo dobrze ustawiony, wręcz idealnie. Widzę to, co widzę. Jest tam delikatne nastąpienie na buta, ale od strony zawodnika. I ja tego nie widzę, bo Merebaszwili jest między mną a obrońcą. Antolić delikatnie następuje mu na koniec buta, Merebaszwili upada, bo czuje kontakt. Z mojej perspektywy – nie widzę podstawienia nogi, nic, co mogłoby wpłynąć na zachowanie napastnika. Nie mogę się domyślać w polu karnym. W polu karnym sędzia jest jak saper – pomyłka to bomba. Oceniam, co widzę, a podświadomie w głowie zostaje charakterystyka danego zawodnika. No i ma pan wypadkową kilku czynników.  

Istotne jest to, że przy wewnętrznej ocenie skorzystanie z VAR-u jest uznane jako błąd arbitra.

Tak, a precyzyjniej – zmiana decyzji po VAR. Bo sędzia mimo że idzie do VAR-u, może utrzymać swoją decyzję i to arbiter boiskowy może mieć rację. 

To nie jest w żadnym wypadku asekuracja. Niech pan nie idzie w tym kierunku. Każdy z nas jest przecież rozliczany, raczej staramy się unikać VAR-u niż z niego korzystać. To taki wentyl bezpieczeństwa, żeby nie padały bramki z kapelusza czy niesłuszne karne.

Wielu piłkarzy Ekstraklasy znalazło się na liście potencjalnych oszustów jak Merebaszwili?

Może nie oszustów, bo to złe słowo.

Cwaniaków?

Po prostu ludzi, którzy chcą wpłynąć swoim zachowaniem na decyzje sędziów. Piłka nożna to gra kontaktowa. Musimy wiedzieć, że nie każdy kontakt jest przewinieniem. Czasami zapędzamy się w ślepy zaułek – był kontakt, więc jest faul. Włączmy Premier League i zobaczmy, ile tam jest kontaktów. Oczekujemy od Ekstraklasy topowego produktu, jak najmniej gwizdków, dużej dynamiki, więc na te drobne przewinienia, kontakty, sędziowie powinni mieć większy margines. Sam kontakt nie jest przewinieniem. Śledzi pan Ekstraklasę, widzi pan czasami, jak zawodnicy padają. Była słynna sytuacja z panem Bochniewiczem z Górnika Zabrze. Widziałem potem memy „gwizdek, który leczy”. Faul stuprocentowy, oczywiście. Zawodnik upadł na plecy, cierpi. Uznałem, że jeszcze trochę poleży, więc zakończyłem mecz. Jest gwizdek – nagle podnosi się i skacze. Co mogę powiedzieć? Bez komentarza. 

Tyle dobrego, że od razu przeprosił. 

No tak. Wszyscy chcemy, żeby ten produkt zwany Ekstraklasą był najwyższej jakości. Żeby tak było, wszyscy muszą się zachowywać profesjonalnie – sędziowie, piłkarze, też kibice. Infrastrukturę i telewizję już mamy, myślę, że sędziów też. Reszta dojdzie z czasem.

A propos fauli po kontakcie – z jak dużym bólem serca gwiżdże się sytuacje, gdy piłkarz ewidentnie szuka kontaktu, a potem teatralnie dokłada od siebie dramatyczny upadek? Niby podstawy do karnego zwykle są, ale człowiek widzi też, że to strasznie wymęczony karny. 

Sędzia jest trochę jak policjant – czasami musi kogoś ukarać, ale ma przy tym wewnętrzne dylematy. Czasami widzi się, że można było to ustać, uniknąć przewinienia. Fajne jest to, zwłaszcza u młodych chłopaków wchodzących do ligi, że ustają w polu karnym małe faule. Starsi mają potem pretensje do nich: – Mogłeś się przewrócić! 

A gdy się przewrócą, komentatorzy pochwalą: wykorzystał cwaniactwo, wyszło z niego doświadczenie.

I brawo. Może powinniśmy pójść w drugą stronę i mówić, że coś takiego jest słabe? Kiedyś w Anglii było tak, że zawodnik, który symulował, dostawał karę finansową albo dwa mecze zawieszenia. Uważam też, że powinna być większa aprobata dla decyzji sędziego, który uznaje, iż przy kontakcie nie ma jeszcze faulu. Wielokrotnie na różnych portalach ktoś robi printscreena. Że noga jest wyciągnięta, że ręka zahacza. Ale to ułamek sekundy. Czasami ta ręka niekoniecznie miała jakikolwiek wpływ. Printscreen czasami zupełnie przeinacza obraz – damy dwie klatki w jedną, dwie klatki w drugą, mamy zupełnie inną perspektywę. Czasami widzimy z jednej kamery, że był kontakt, a z drugiej patrzymy – tam jeszcze dużo brakuje do faulu.

VAR wiele zmienił, ale wciąż dziwi mnie, że zdarzają się symulki – nawet w polu karnym.

Jest ich mniej, ale czasami ktoś się wygłupi na meczu. W normalnym życiu jak ktoś chce pana oszukać, to się pan z nim na piwo nie umawia. To nie jest partner. Gramy fair, to grajmy fair. Ty jesteś uczciwy dla mnie, ja jestem dla ciebie. Nawet miałem ostatnio taka sytuację z jednym piłkarzem Lecha Poznań. Niezły grajek. Nabrał mnie na pół faulu. OK, nabrałeś mnie, masz faul. Ale czy to było fair? Rozmawiałem z tobą po partnersku. Obejrzałem sytuację w przerwie i powiedziałem mu, że można oszukać tylko dwa razy – pierwszy i ostatni.

I teraz za chwilę widzi pan pół sytuacji, w której taki piłkarz bierze udział, no to jakie pan ma już nastawienie? Może go pan nie szufladkuje, ale w pewien sposób postrzega jako zawodnika, który ma tendencję do tego typu zachowań. Są zawodnicy, którzy jak już się przewracają, oznacza to, że faul jest na sto procent. Bardzo dobrze mi się współpracowało z Rafałem Murawskim. Świetny facet. To samo Arkadiusz Głowacki – słynął z ostrej gry, ale jak się przewrócił, to znaczy, że był faulowany. Nie było z nimi sytuacji, że mamy pół kontaktu, a dwóch zabitych. 

Pytanie, czy nie może to pójść w druga stronę i sędzia nie patrzy na zawodnika z uprzedzeniem. Przykład z ostatnich dni – poszkodowany czuł się Chrapek, którego miał prześladować Marciniak. Dla mnie zarzuty piłkarza są absurdalne, ale jednak jest ryzyko, że powstaną jakieś nieporozumienia.

Żaden sędzia nie jest uprzedzony. Michał Chrapek może sobie tak mówić, ale… no nie. Przecież każdy z nas wychodzi i chce normalnie sędziować. Może po prostu patrzymy na taka osobę wyraźniej. Skoro podejrzewam potencjalne zagrożenie, może jestem po prostu wyczulony? Zawodników można podzielić na tych, którzy nie przewracają się przy delikatnym kontakcie, na tych pośrodku i na tych, którzy dokładają dużo od siebie. Gdzie by pan umiejscowił pana Michała Chrapka? 

Raczej w grupie, do której miałbym najmniejsze zaufanie.

Dam panu gwizdek i co pan zrobi na boisku? 

Będę miał z tyłu głowy to, że dokłada od siebie, w przypadku wątpliwości może okazać się to kluczowe.

No właśnie, tak jesteśmy skonstruowani. Oczywiście, oceniamy tylko to, co na boisku, ale są też czynniki, które w jakiś sposób wpływają na ocenę. Ma pan zawodnika, który jest przyjaźnie nastawiony. Pomaga na boisku. Jest takim wewnętrznym autorytetem. Gdy jest sytuacja pół na pół z kartką, można wtedy zarządzić bez kartki, gdy przewinienie jest na granicy. Natomiast jak ktoś za panem chodzi, mędzi, dogaduje, a potem jest sytuacja „dać kartkę czy nie”, nie widzi pan okoliczności łagodzących, by go chronić. Nie ma na to marginesu.

Kiedyś, pamiętam, sędziowałem Śląsk Wrocław, kapitanem był Piotr Celeban. Jeden z zawodników miał charakterystykę troublemakera. Na boisku nie mogłem do niego dotrzeć, na boisku przestałem być dla niego autorytetem. Ale kto nim może być? Kapitan. W krótkich słowach mówię więc do kapitana: – Panie Piotrze, proszę z nim porozmawiać, bo za chwilę możecie grać w dziesiątkę, ten zawodnik przestał nadawać na wspólnych falach.

Trzy krótkie słowa kapitana zamknęły temat meczu. Wszystko jest kwestią zarządzania, to jak zarządzimy zawodnikiem, który może utrudniać pracę. Jeśli mój kanał jest w jego obszarze zajęty, no to kanał kapitana jest zawsze otwarty. 

Puentując ten wątek – bywa, że niektóre kartki lub decyzje mogą być decyzjami trochę za całokształt. Trochę mierzi, że piłkarz chce sto razy naciągnąć sędziego, a gdy sędzia się raz pomyli, nagle uznaje, że się uwziął.

Czasami tak jest. Zawodnik nie strzela do pustej bramki z kilku metrów – pojawiają się uszczypliwości, memy. Jaki błąd musiałby popełnić sędzia, żeby ważył tyle samo, co nietrafienie na pusta bramkę? Nie wiem, co musiałby zrobić. Ciężko znaleźć babola takiego kalibru.

Zwykle są to sytuacje kontrowersyjne, gdzie na obronę obu decyzji da się znaleźć argumenty. 

Kontrowersyjne, tak. Jesteśmy pewni dopiero z pozycji fotela, albo nawet wtedy jeszcze nie. Wielokrotnie w komentarzach jest: „zobaczmy powtórkę, zobaczmy z tej kamery, z tamtej”. Na boisku mamy ułamek sekundy na podjęcie decyzji. I kamery nie ma, decyduję z tego miejsca, gdzie stoję, przy założeniu, że żaden zawodnik mi nie wbiegł w pole widzenia ani nie mrugnąłem okiem. Do sędziów trzeba mieć większe zaufanie. 

Spędził pan siedem lat w drugiej lidze, natomiast gdy pan już awansował wyżej, poszło błyskawicznie. Po ośmiu meczach na zapleczu był pan już w Ekstraklasie, po sześciu meczach w Ekstraklasie dostał pan finał Pucharu Polski. Co się stało, że zakopał pan się na tyle lat, a potem od razu zaliczył pan tak szybki skok?

Może ktoś w końcu zauważył, że sędziuję! (śmiech). Śmieję się, to trudny etap, żeby przejść do miejsca, gdzie są najlepsi. Siedem długich lat na poziomie drugiej/trzeciej ligi. Zawsze byłem w czubie. Dostawałem do sędziowania najtrudniejsze mecze. Nie miałem nigdy siły przebicia, żeby dostać się wyżej. Może przez to małe miasto? Potem zostałem zauważony, dostałem szansę meczu na GKS-ie Katowice, potem na Arce. Dostałem pozytywne oceny. W pierwszej lidze dostałem sześć meczów, każdy z nich był telewizyjny, więc doszła weryfikacja medialna, wtedy jeszcze w telewizji Orange Sport. Pojawiały się nawet tytuły „Przybył do rosołu”, bo zawsze mecz był w niedzielę o 12:40.

Wydaje mi się, że zdałem egzamin. Otrzymałem zaproszenie na wyjazd z elitą polskich sędziów do Turcji. Mieliśmy tam obserwatora z FIFA, pana Steve’a Bennetta. Miałem robioną obserwację. Zostałem w jakiś sposób doceniony. Niezręcznie mówić o sobie, ale obserwator trochę się dziwił, że arbiter o takich umiejętnościach nie jest jeszcze w najwyższej klasie rozgrywkowej. Taka sama była opinia pana prezesa Przesmyckiego. Po powrocie z Turcji dostałem mecz na Zagłębiu Lubin i… tak już zostałem. 

Do którego momentu łączył pan sędziowanie z normalną pracą? 

Wie pan, nawet teraz można to łączyć. Człowiek ma być po prostu dyspozycyjny. Pracowałem w szkole. Na początku drogi nie idzie wyżyć z samego sędziowania, nawet na poziomie pierwszej ligi. 

Uczył pan standardowo wuefu?

Tak. Z wykształcenia jestem trenerem piłki nożnej. Mam drugą klasę trenerską. Pracowałem w klubie do momentu, gdy wszedł zakaz, że sędziowie nie mogą łączyć pracy w klubie z pracą arbitra. Mam dobre wspomnienia, przez to może mi łatwiej zrozumieć pracę trenera na boisku. Zrobiłem dwa razy mistrzostwo województwa z młodzikami. Dochowałem się jednego reprezentanta Polski do lat 18, nawet kapitana. Było parę epizodów czy drobnych sukcesów. Jak odszedłem z klubu, byłem poproszony przez rodziców, czy może nie chciałbym otworzyć jakiejś szkółki, bo dzieci się rozwijały, grały na poziomie Młodej Ekstraklasy. Była duża wewnętrzna satysfakcja. W pewnym momencie prowadziłem nawet kadrę województwa opolskiego na obozie organizowanym przez PZPN. Wiem, ile wysiłku kosztuje przygotowanie zespołu i ile bólu może kosztować zła decyzja sędziego.  

Z jakich powodów sędziowanie wygrało wtedy z trenerką? 

Byłem już na poziomie drugiej ligi, więc było to już półprofesjonalne sędziowanie. Klub jak to klub, wiadomo – dużo obowiązków, ale człowiek patrzył na utrzymanie rodziny, mam trójkę synów. Stosunek poświęcanego czasu do pozyskiwanych środków był o wiele wyższy po stronie sędziowania. Mecz na poziomie drugiej ligi to było 600-700 złotych, w klubie tyle można było dostać za cały miesiąc.

Prosta kalkulacja. 

To trochę bolączka polskiej piłki. Z najmniejszymi powinni pracować bardzo zdolni ludzie, którzy mają świadomość ich potencjału i rozwoju. To jest najważniejszy moment. Często w polskiej myśli szkoleniowej przewija się, że złoty okres motoryczności dziecka jest niedoceniany. Tam pracują słabi, przypadkowi ludzie, no bo są słabe gratyfikacje finansowe. Nie mówię, że zawsze, ale czasami. Ci zdolniejsi pracują w akademiach i chwała, że mamy takie akademie. Budżet klubu, nawet w mniejszych miejscowościach wygląda tak, że 90% pochłaniają pensje 20 zawodników. Wiadomo, że to nie mój problem, ale po części zawsze chciałem mieć na to jakiś wpływ i wzorować się może na naszych sąsiadach. W Niemczech dostanie się do grupy szkoleniowej i prowadzenie zajęć w niskich grupach to zaszczyt. Dba się o to, by trener nie odszedł z pracy. Jesteśmy jeszcze biednym krajem. Ale idziemy w dobrym kierunku. 

A tak właściwie dlaczego zdecydował się pan na sędziowanie? Pamięta pan moment, gdy zapisał się na kurs?

Bardzo dobrze pamiętam, bo do dzisiaj mam zerwane jedno więzadło krzyżowe i usuniętą część łąkotki. Trenowałem od małego dziecka w Metalu Kluczbork – wcześniej mieliśmy dwa kluby, Metal i KKS. Dopiero po 89 roku, gdy wszystkie kluby zaczęły upadać finansowo, burmistrz powiedział, że nie będzie płacił na dwa kluby, ale może na jeden. W 2003 roku powstał MKS Kluczbork. Od małego trenowałem w Metalu. Nigdy nie byłem zawodnikiem, zawsze mówię, że coś kopałem. Rozpocząłem później studia na politechnice na wydziale wychowania fizycznego i fizjoterapii. Z racji studiów przestałem kopać, grałem tylko na poziomie okręgówki. Pamiętam, graliśmy na Gwardii Opole. To był 1997 rok, wielka powódź. Zalana cała Polska, mocno wylała też Odra. Na stadionie Gwardii był punkt ratunkowy, lądowały tam helikoptery. Powódź strasznie zniszczyła boisko. No i skręciłem na tam kolano.

Artroskopia, zerwane więzadło, usunięta łąkotka. Długa rehabilitacja. Jak gra się w piłkę, wszyscy klepią po plecach i jest fajnie, a kiedy przestaje się grać, rehabilitacja jest po stronie zawodnika. Półroczna przerwa. Miałem przyjemność spotkać na swojej drodze Ryszarda Okaja, byłego zawodnika pierwszej ligi Odry Opole, który sędziował na poziomie drugiej i pierwszej ligi i Jana Pukajło. We dwójkę namówili mnie do tego, żebym zaczął sędziować. „Skoro tyle czasu poświęcałeś piłce i znasz to, spróbuj”. Ściągnęli żółtodzioba i tak już zostałem. W 1999 zapisałem się na kurs, w 2000 zacząłem sędziować pierwsze mecze, w 2001 awansowałem do A-klasy i później notowałem regularnie awanse.

Niższe ligi wspomina pan jak szkołę życia? 

Tak, w każdym regionie to szkoła życia. Nic tak nie boli jak pięciu ludzi na ławce, wśród których czterech ma pretensje. Na stadionie Legii czasem pretensje ma 20 tysięcy, ale to nie pan Józiu i nie pan Zbysiu! 20-letni człowiek wchodzi spięty, przygotowany, wypastowane buciki, wyprasowana koszulka, ambitny, młody. A pan Czesiu, który niekoniecznie jest dzisiejszy, uderza prosto w ciebie. Szkoła życia. Poligon doświadczalny. Potem łatwiej przychodzi wpuszczanie jednym uchem i wypuszczanie drugim, robienie swojej roboty.

Czasami człowiek się przebierał w wagonie kolejowym. Opolski związek słynie z tego, że ma najwięcej LZS-ów. W pewnym momencie było ich koło 400. To naprawdę niespotykane na arenie kraju. Są kluby o fajnej infrastrukturze, ale są też siłą rzeczy takie, po prostu, ubogie. Człowiek sędziował w burzy, potem przebierał się w samochodzie. Życie uczy pokory. Nie zawsze człowiek sędziuje w Ekstraklasie. Potem smak najwyższego poziomu jest znacznie lepszy.

A czy zdarzyło się, że strach było wyjechać ze stadionu? 

Tak. W tych dziwnych czasach, nieprzyjemnych dla polskiej piłki. Sędziowałem mecz o utrzymanie w III lidze. Drużyna gospodarzy przegrała 0:3 i spadła. Do granic powiatu musiałem wyjeżdżać w eskorcie policji. Przyszedł do mnie kapitan zespołu gości i mówi: – Panie Jarku, myśleliśmy, że pan zrobi z nas makaron i przejedzie się po nas. 

Robię swoja pracę i koniec, nie interesują mnie żadne układy pozaboiskowe. Potem mi grożono, więc poprosiłem policję o możliwość zabezpieczenia mojego wyjazdu. Ale dzisiaj jestem z tego dumny. Jakby człowiek nie miał kręgosłupa i poddawałby się naciskom z różnych stron, może by mnie tu dziś nie było? Osoby, które mają swoje zdanie, wygrywają. Może nie wszystkie bitwy, ale zawsze wojny. I może przegrałem wiele bitew, bo na wielu płaszczyznach mogłem być źle odbierany jako nieugodowy człowiek, ale z punktu widzenia życia sędziowskiego wojnę wygrałem. 

Czego panu życzyć? Tego, żeby jak najmniej o panu pisano?

Przede wszystkim spokoju rodzinnego, bo bardzo niedocenianym obszarem tego zawodu jest to, co się dzieje w domu. Chciałbym tu podziękować mojej żonie Monice i rodzinie za cierpliwość w stosunku do mnie, że dają mi możliwość prawidłowego przygotowania się. Mam trzech synów – 12, 11 i 2,5 roku. Wiedzą, że dzień przed meczem z tatą nie można rozmawiać (śmiech). Jeśli mam spokój w domu, wszystko poukładane, wszystko funkcjonuje harmonijnie, to człowiek może mentalnie przygotować się na prowadzenie zawodów. Jeśli problemy wewnątrz, zawsze przenosi się to na boisko. Nawet jak pan chce uciec myślami, to one zostają przy najbliższych. Człowiek potrzebuje wyciszenia. Dom to fundament. Potem buduje się kolejne filary – przygotowanie fizyczne, mentalne, motoryczne. Nie wyobrażam sobie mieć chaosu w życiu, a potem dbać o porządek podczas meczu.

Rozmawiał JAKUB BIAŁEK 

Fot. FotoPyK

Ogląda Ekstraklasę jak serial. Zajmuje się polskim piłkarstwem. Wychodzi z założenia, że luźna forma nie musi gryźć się z fachowością. Robi przekrojowe i ponadczasowe wywiady. Lubi jechać w teren, by napisać reportaż. Występuje w Lidze Minus. Jego największym życiowym osiągnięciem jest bycie kumplem Wojtka Kowalczyka. Wciąż uczy się literować wyrazy w Quizach i nie przeszkadza mu, że prowadzący nie zna zasad. Wyraża opinie, czasem durne.

Rozwiń

Najnowsze

Cały na biało

Komentarze

6 komentarzy

Loading...