W marcu świat futbolu stanął w miejscu. I nie ma w tym cienia przesady. Z dnia na dzień zawieszono ligi. Zamykano stadiony. Gaszono światła. Przerwano spektakl. Niezależnie od szerokości geograficznej. Minęło trochę czasu, pierwsza panika wywołana koronawirusem przycichła, w maju i w czerwcu wznowiono większość rozgrywek, ale początkowo bez kibiców, a bez nich futbol był inny. Fanów na stadiony przywrócili Polacy, przywróciło parę innych krajów, ale w najlepszych ligach sezon dogrywany jest przy świecących pustkami trybunach. To się już nie zmieni, ale pojawiają się pierwsze obietnice, że w przyszłości wszystko wróci do porządku. Teraz swój pomysł powrotu fanów na trybuny przedstawiają Anglicy.
Krok po kroku
Boris Johnson ogłosił plan powrotu kibiców na stadiony od października tego roku, ale nie będzie to takie łatwe, takie proste i takie oczywiste. Koncepcja zakłada powiem cały szereg testów i prób, które miałyby sprawdzić, czy będzie istniała możliwość przeprowadzenia tego powrotu w bezpieczny sposób. Taki z zachowaniem wszelkich zasad higieny i prewencji. Na Wyspach Brytyjskich ma odbyć się cały szereg wydarzeń próbnych – zakłada się, że będą to Mistrzostwa Świata w snookera, Festiwal Glorious Godwood w wyścigach konnych, dwa mecze Mistrzostw Hrabstwa w krykieta i kilka innych, które zostaną jeszcze dopiero oficjalne ogłoszone.
– Od października zamierzamy przywracać publiczność na stadiony, umożliwić konferencje i spotkania biznesowe na wielu poziomach. Ale pamiętajmy, że zmiany te muszą być przeprowadzane w pełnej zgodności z pełnym bezpieczeństwem i odpowiedzialnością, a także w bezpośredniej zależności od wyników testów próbnych, które będziemy przeprowadzać. Mam naprawdę szczerą nadzieję, że z czasem sytuacja w kraju będzie się normować i będzie można dokonać wnikliwego przeglądu wszystkich zakazów i ograniczeń, z których będziemy mogli rezygnować do listopada i to najpóźniej. Chciałbym, żeby Anglia wróciła do normalności przed Bożym Narodzeniem – zadeklarował w swoim przemówieniu premier Wielkiej Brytanii.
Wcześniej Mark Gillett, doradca medyczny Premier League, stwierdził, że granie za zamkniętymi drzwiami powinno trwać od sześciu do dwunastu miesięcy, a na pewno do końca 2020 roku. Trochę inne zdanie ma Aleksander Ceferin, prezydent UEFA, który sam o sobie mówi, że ma niezwykle optymistyczne podejście do rzeczywistości i według niego, jako że świat wie dużo więcej o koronawirusie niż kiedyś, powrót kibiców na stadiony w całej Europie powinien następować tak stopniowo, jak po prostu szybko. Jakkolwiek to brzmi.
Nie wszyscy na raz
Jak miałby wyglądać ten powrót angielskich fanów piłki nożnej na stadiony Premier League?
Ano na razie za bardzo nie ma mowy o żadnych szczegółach. Tyle, że będzie to prowadzone stopniowo i bardzo dobrze, bo to wydaje się racjonalne w przeciwieństwie do tego, co brytyjski rząd miał do zaproponowania na początku pandemii, czyli zgubny spokój. Boris Johnson długo nie chciał zamrażać gospodarki – puby i sklepy były otwarte, ludzie mogli swobodnie przemieszczać się po ulicach, wydarzenia kulturalne i masowe odbywały się w codziennym trybie. Doprowadziło to do sytuacji, w której bilans ofiar koronawirusa rósł i rósł, aż w końcu rząd musiał wycofać się z początkowej koncepcji i przejść do wnoszenia kolejnych restrykcji, z których duża część utrzymuje się do dzisiaj.
Zresztą o tej angielskiej nonszalancji, pewnego rodzaju zlekceważeniu niebezpieczeństwa związanego z wirusem, kilkukrotnie opowiadali na Weszło i na Kanale Sportowym polscy piłkarze, którzy grają w Anglii. I Łukasz Fabiański, i Mateusz Klich, i Kamil Grabara.
Na razie media spekulują. The Independent twierdzi, że w październiku tego roku stadiony będą mogły być zapełnione w 40%. The Times, że w 30%, z czasem 50%. Oba poczytne dzienniki są zgodne, że nie będzie to od razu stuprocentowa frekwencja, co specjalnie nas nie dziwi, bo wszędzie w Europie do tej pory były podobnie – nie tylko w Polsce, ale też w Serbii, na Węgrzech czy w Rosji.
Czy to koniec kryzysu?
Ale dobra, dobra, co ten powrót angielskich kibiców na stadiony miałby oznaczać? Na pewno to kolejny prognostyk, że powoli można wygrzebywać się z kryzysu. Według analitycznych raportów w okresie od marca do czerwca kluby Premier League sumarycznie straciły ponad pół miliarda funtów. Najwięcej mali, najmniej duzi. Problemy mieli wszyscy. Prezes angielskiej federacji piłkarskiej, Greg Clarke, groził, że wielu może się już po tym wszystkim nie pozbierać. Że niektóre kluby czeka bankructwo.
I nic dziwnego. Odcięcie od pieniędzy z praw telewizyjnych. Brak przychodów z dnia meczowego. Zamknięte klubowe sklepy. Niemożność sprzedawania fanowskich pamiątek. Konieczność zwalniania części personelu. Problemy z gigantycznymi pensjami piłkarzy, którzy nie zgadzali się na obniżki i cięcia. To wszystko wydatki w grubych milionach funtów, których nie dało się w żaden sposób odrobić. W żaden. Absolutnie w żaden.
Angielski futbol przeżywał kryzys tożsamościowy. Danny Rose i Wayne Rooney grzmieli, że nie chcą być okradani z pensji. Rząd wymagał na piłkarzach cięć w imię wyższych wartości. Ostatecznie skończyło się zgodnie, bo za sprawę wziął się Jordan Henderson i spółka. Kapitan Liverpoolu poprowadził ruch piłkarzy, który przekazał duże pieniądze na bezpośrednią pomoc służbie zdrowia. Problem rozszedł się po kościach. Piłkarze wrócili do gry. Liverpool wygrał mistrzostwo. Dostał lanie od City. Trwa walka o utrzymanie. Rywalizacja o Ligę Mistrzów. Wyższe miejsca. Uwaga przeniosła się na boisko.
Ale kibiców na trybunach nie ma. I to jest widoczne. A póki ich nie będzie, to futbol nie wróci do dawnej formy.
Tak wygląda dzienny bilans przypadków zachorowań na koronawirusa w Wielkiej Brytanii.
Wykres jest praktycznie płaski. Największy kryzys – nikt nie wie, czy pierwszy i ostatni, czy tylko pierwszy – już za Anglią. Więc zrozumiałe jest to, że Boris Johnson zapowiada jesienne odmrażanie stadionów. I z krajów, które dysponują najsilniejszymi ligami w Europie, jest w tym prowodyrem.
Niemiecka federacja prowadzi pierwsze sondowania, ale na razie nie wniknęło z tego nic konkretnego. W Hiszpanii taki proces jest wieloetapowy i trochę brakuje w tym wszystkim jasności. Pierwsze zapytania wystosowywano i w Andaluzji, i w Katalonii, i na Wyspach Kanaryjskich, ale nic z tego nie wyszło. We Włoszech myślano, żeby wrócić fanów na stadiony w lipcu, ale na razie też temat przycichł. Zostaje jedynie Francja, która otworzyła stadiony od 11 lipca. Ale raz, że Francja nie wznowiła jeszcze żadnych rozgrywek. Dwa, że Francja, to już niekoniecznie top liga.
Tak czy inaczej, w Anglii zapaliło się światełko w tunelu. Na razie jest jeszcze daleko. Jeszcze długa droga przed nimi, ale jest. Tak, jest, pali się, tli się, obiecuje fajną przyszłość. I wydaje nam się, że dobrze, iż nie jest to robione na ura bura. Bo na tym już na Wyspach Brytyjskich raz się przejechali i chyba wystarczy. Czasami nie warto się w takich sprawach zbytnio spieszyć, żeby się potem na tym nie przejechać.
Fot. Newspix