Gdyby ten mecz odbywał się w Polsce, a nie w Hiszpanii, to komentatorzy pewnie trąbiliby na prawo i lewo, że wolne tempo spotkania determinuje wysoka temperatura. Takie typowe pierdu-pierdu na wytłumaczenie. Ale to La Liga, tutaj nikt w ten sposób się nie tłumaczy. Po prostu spotkanie Athleticu Bilbao z Realem Madryt przypominało zawody urządzone przez muchy w smole. Brakowało dynamiki, przyspieszeń, błyskotliwości. Ale Real wygrał po karnym i poczynił kolejny duży krok w stronę mistrzostwa.
Sztuka niekąsania
Inaki Williams. Fajny piłkarz. Niemłody już, ale zwinny, szybki, dobrze czujący się z piłką. Problem w tym, że trudno pokładać w nim nadzieje na wielkie zdobycze strzeleckie. Napastnik gospodarzy przez cały mecz wyglądał, jakby bardzo, ale to bardzo chciał pokonać Courtoisa, ale kompletnie nie mógł. Miał trzy niezłe szanse. Raz nie trzymał linii spalonego, a nawet, jakby sędzia nie odgwizdał ofsajdu, to nic by z tego nie było, bo jego strzał zablokował Marcelo. Drugi raz w doskonałej sytuacji huknął nad bramką, a za trzecim razem przegonił go Militao.
Dużo lepiej wyglądał Raul Garcia, który wykorzystywał nieporadność Daniego Carvajala i nieustannie stwarzał zagrożenie pod bramką Realu. Tym bardziej, że to gość, który potrafi i kiwnąć, i podać, i strzelić z główki. Inna sprawa, że Courtois jest ostatnio doskonale dysponowany i żadne podrygi drużyn rywali nie robią mu wielkiej różnicy. Nie inaczej było tym razem. A to pewnie wyłapane dośrodkowanie, a to dobre wyjście, a to mądre wybicie, a to przemyślana asekuracja. W końcu gość gra na miarę oczekiwań.
Po stronie Realu trudno było doszukiwać się innych pozytywów.
Przebłyski miał Marco Asensio. Hiszpan stwarzał największe zagrożenie pod bramką Unaia Simona. Po jego wolnym Królewscy powinni wyjść na prowadzenie, ale niefrasobliwie zachował się duet Carvajal-Benzema, a nawet jeśli nie, to chociaż po jego świetnym dośrodkowaniu, które brawurowo zmarnował Rodrygo. Poza tymi pojedynczymi momentami nie działo się za wiele.
Dlaczego? Ano dlatego, że drugiej linii Realu brakowało mocy i energii.
Najlepiej wyglądał Modrić, ale z jego poczynań nic konkretnego nie wynikało, no dobra, może oprócz jednego strzału, który bez problemu wyłapał Simon, ale to tylko dlatego, że Valverde i Casemiro prześcigali się w niedokładnościach i przeciętności. I kiedy już wydawało się, że mecz w Kraju Basków skończy się remisem, do głosu doszedł Marcelo, który widowiskowo przewrócił się w polu karnym. Brazylijczyk rozgrywał bardzo słabe (niepierwszy w tym sezonie i pewnie nieostatni) spotkanie, ale tutaj zwęszył doskonałą sytuację na zaplusowanie w oczach madryckiej społeczności.
Ten jeden podyktowany karny i ten jeden niepodyktowany
Początkowo cisza. Brak gwizdka. Sędzia pokazuje, żeby grać dalej. Ale zaraz klasyczny scenariusz – przerwa, weryfikacja VAR, kontakt, jednak karny. Podchodzi Ramos, a on się z jedenastego metra nie myli i tym razem nie było inaczej. To jego dwudziesty kolejny strzelony karny. Specjalista. Dziesiąta bramka w sezonie. Najwięcej w karierze. Robi wrażenie.
Tylko że zaraz…
No właśnie, to pole karne Realu i starcie Ramosa z Garcią. Czy tu powinien być karny? Zobaczcie sami.
Decyzja o jedenastce dla Bilbao, jak najbardziej by się obroniła, ale sędzia nie skorzystał z weryfikacji VAR. Pod koniec meczu Real się jeszcze trochę rozkręcił, fajną dwójkową akcję przeprowadzili Benzema z Kroosem, ale nic się już nie zmieniło. Skończyło się 1:0. Znowu. Już trzeci mecz z rzędu Królewscy wygrywają w tym wymiarze. I abstrahując od wszelkich kontrowersji: Real ma jeden mecz więcej rozegrany od Barcelony, siedem punktów przewagi, cztery spotkania do końca. Mistrzostwo bliżej, coraz bliżej.
Athletic Bilbao 0:1 Real Madryt
Ramos 73′ z karnego
Fot. Newspix