– Trener Mamrot podpisał dłuższy kontrakt, więc widać, że i on, i właściciele chcą w Gdyni zbudować coś fajniejszego. Kluczem jest utrzymanie, ono daje zupełnie inne możliwości finansowe, grę w ekstraklasie. Na tym optymizmie opieramy walkę do końca. Gdyby zmiany nie nastąpiły w trakcie pandemii… cóż, czuć było, że nie ma woli wyjścia, walki. Nie byłoby czego zbierać, z takimi problemami byłoby ciężko. Dziś natomiast każdy czuje, że jest szansa tego dokonać – mówił w rozmowie w poranku Weszło FM Damian Zbozień, obrońca Arki Gdynia.
Niedosyt po wczorajszym remisie z Wisłą czy jednak zadowolenie z jednego punktu?
– Zadowolenia na pewno nie ma, bo plany były inne. Natomiast z przebiegu spotkania myślę, że musimy szanować ten punkt. Słabe spotkanie z naszej strony, ze strony Wisły. Mało sytuacji i jeśli już, to Wisła miała nieco przewagi. Trzeba walczyć dalej, choć plan był inny – chcieliśmy zwyciężyć i zbliżyć się trochę. Ale cały czas jesteśmy w grze.
Po meczu z Legią chcieliście na pewno poprawić defensywę – zero z tyłu jest. Z kolei z przodu zabrakło armat. Czemu nie byliście w stanie mocniej zaatakować Wisły?
– Problem był w nas. Słabsza dyspozycja, nie wszystko funkcjonowało i tak wyszło. W pierwszej połowie mieliśmy dużo prostych strat. Maraton, trzecie spotkanie. Osobiście liczyłem, że narzucimy Wiśle wyższe tempo. Potoczyło się to tak, jak się potoczyło. Ważne, że meczu nie przegraliśmy, bo wtedy nasze szanse byłyby znikome. Natomiast teraz – status quo. Musimy walczyć dalej i wierzyć w to, co robimy. Szkoda, bo po zwycięstwie ze Śląskiem niepotrzebnie był mecz z Legią (śmiech). Przy Łazienkowskiej w pierwszej połowie, gdy jeszcze mieliśmy siły, byliśmy zespołem, fajnie to taktycznie wyglądało. Trener podkreślał to na analizie. Legia dochodziła do sytuacji, ale byliśmy poukładani. A później się rozjechaliśmy. Szczególnie przykre było to, że po 1:2 poddaliśmy się. Rzuciliśmy ręcznik, każdy sobie biegał. Mogło się skończyć i wyżej. To nas boli. Gramy przy Łazienkowskiej, nie możemy się poddać. Taki wysoki wynik boli.
W trzeciej minucie zadrżało ci serce, gdy Adam Marciniak strzelił prawie kuriozalnego samobója? Ostatecznie udało mu się wybić piłkę z linii, ale mogły wrócić demony. Sami strzelamy sobie gola, to nie może być z nami dobrze.
– Nie mogę powiedzieć, że było inaczej. Serce drżało. Fajne uderzenie Kuby, później… sytuacyjna interwencja, ciężka. Gdyby to wpadło, to byłby to taki pech… Piłka naprawdę była bardzo blisko bramki, znaczna jej część przekroczyła linię. Do końca stresowałem się decyzją. Po takim ciosie ciężko by się było pozbierać, nie w tak ważnym meczu, gdy na początku tracisz takiego gola. Szczęśliwie Adaś to wybił i trzeba się z tego cieszyć.
Prowadzi was trzeci trener w tym sezonie. Czy w tym nie powinniśmy upatrywać, dlaczego Arka jest w tym, a nie innym miejscu? Wczorajszy mecz pokazał, że trudno wam wypracować automatyzmy. W dodatku wypadł Vejinović, nie wiadomo, co z Adamem Deją… Każdy mecz jest, mam wrażenie, ruletką.
– Oczywiście, że trenerzy mają ciężką sytuację, są zmieniani w krótkim czasie. Nie można się oszukiwać – nie da się czegoś zrobić z nowym zespołem w miesiąc tak, by funkcjonowało to świetnie. Każdy szkoleniowiec potrzebuje czasu. Zauważam ogólny trend, że w Polsce trochę dłużej trzyma się trenerów, zmienia się to. Mamy umiejętności, jakie mamy, nie ma się co czarować. To nie jest poziom LaLiga, gdzie zawodnicy są bardziej świadomi, zaawansowani technicznie, taktycznie. My pewnych rzeczy nie przeskoczymy, trenerzy muszą pracować z materiałem, jaki mają. To nie jest łatwe. Na pewno zmiany mają wpływ na zespół. Nie jest to fajne. Sytuacja w klubie nie pomagała, w tle zmiana właścicielska. Burzliwy sezon jest to dla nas. Ale organizacyjnie wyszliśmy na prostą, teraz kwestia jest taka, by powalczyć do końca, aby sportowo udało się uratować te rozgrywki. Perspektywy na przyszłość są dobre, jest stabilizacja, ale kluczem jest utrzymanie.
Trener Mamrot przyszedł wiedząc, ile ryzykuje. Wy byliście w tym klubie i wiadomym było, że do końca sezonu będziecie w trudnej sytuacji. On mógłby mieć czyste papcie, ale zdecydował, że nie będzie czekać na nowy sezon. Dla was to było budujące, że pokazał takie zaufanie nie tylko do swoich umiejętności, ale i do was? Że jesteście w stanie się razem utrzymać?
– Oczywiście, że tak. To uznany trener, uznane nazwisko na polskim rynku. Nie będziemy się oszukiwać, byliśmy lekko zdziwieni – ale pozytywnie – że taki trener chce objąć klub z takimi problemami. Nie tylko sportowymi, ale i organizacyjnymi. Chwała mu za to. Początek jego pracy pokazuje najlepiej, że to fachowiec, że zna się na robocie. Duży optymizm wlało to w drużynę. Ale, jak wspominałem, nie jest łatwo załapać wszystko w tak krótkim okresie. Robimy jakieś postępy, ale to ciągle jest za mało. Musimy zacząć punktować. Widać, że trener chce rozgrywać, grać w piłkę. Ale umiejętności, sytuacja w tabeli zmuszają nas do punktowania za wszelką cenę, nie zważając na styl.
Trener Mamrot podpisał dłuższy kontrakt, więc widać, że i on, i właściciele chcą w Gdyni zbudować coś fajniejszego. Raz jeszcze: kluczem jest utrzymanie, ono daje zupełnie inne możliwości finansowe, grę w ekstraklasie. Na tym optymizmie opieramy walkę do końca. Gdyby zmiany nie nastąpiły w trakcie pandemii… cóż, czuć było, że nie ma woli wyjścia, walki. Nie byłoby czego zbierać, z takimi problemami byłoby ciężko. Dziś natomiast każdy czuje, że jest szansa tego dokonać.
Mówisz o tym, że klub jest przygotowany na różne warianty, włącznie ze spadkiem. A jak to jest u ciebie? Twój kontrakt wygasa 30 czerwca. Byłbyś gotów zostać nawet po spadku, czy szukałbyś sobie wtedy nowego miejsca?
– Ciężko powiedzieć. Każdy scenariusz wchodzi w grę. Podczas pandemii złapałem duży dystans do tej sytuacji, do piłki. Powiem wam szczerze: dla mnie ten miesiąc jest najważniejszy. Zrobić wszystko, by utrzymać Arkę. Gdynia to dla mnie piękna przygoda. Jestem tu cztery lata. Nawet, gdyby ta przygoda miała się skończyć spadkiem, to niczego bym nie żałował. Przeżyłem tutaj wiele wspaniałych chwil. Jak się utrzymamy, mam klauzulę przedłużenia kontraktu, mogę tu zostać dłużej. Jestem mocno zżyty z klubem, chętnie bym tu kontynuował karierę. A jaki scenariusz napisze życie? W piłce wszystko zmienia się tak szybko, że możesz snuć plany, a przychodzi pandemia i udowadnia, że nie ma co wychodzić w przyszłość.
Czyli jak twój menedżer przychodzi z ofertami, to mówisz mu: “słuchaj na razie jeszcze nie, bo chcę się skupić w 100% na Arce”? Czy wiesz już o jakimś zainteresowaniu?
– Mój menedżer ma podejście takie, jak ja. O pewnych rzeczach nawet mi nie mówi. Mam kontrakt w Arce, mam klauzulę przedłużenia, na tym się skupiamy. Jakbym miał w zanadrzu podpisany kontrakt z innym klubem, nie czułbym się fair. Od razu poszedłbym do trenera, chciałbym przejrzystej sytuacji. Nie chciałbym, żeby to wyszło z gazet. Ale tak nie jest. To nie czas i miejsce na takie tematy, trzeba się skupić na robocie. Myślenie o klubach… to nie pomaga. Człowiek odstawia nogę, nie walczy na maksa. A przeważnie to kończy się odwrotnie – odstawiasz nogę i kończysz z kontuzją. Grasz na maksa? Zwykle nic się nie stanie. Jak mówię: koncentracja. Został miesiąc, a potem człowiek siądzie i zobaczymy, co się wydarzy. Przez pandemię mam całkowicie inne podejście do tematu. Żyję dniem dzisiejszym, każdym kolejnym meczem. Wierzę, że jesteśmy w stanie się utrzymać, piłka nie takie rzeczy widziała.
Mówisz o tym, co w kwestiach piłkarskich zmieniła w tobie pandemia. A ogólnie, w życiu?
– Moje życie zawsze kręciło się wokół piłki. Długo byłem kawalerem, mam 31 lat i dopiero pierwsze dziecko. Każda decyzja, każda przeprowadzka była jej podporządkowana. Natomiast w czasie pandemii przewartościowałem sobie pewne rzeczy. Życie pokazało, że futbol nie jest najważniejszy. To coś, co kocham, za czym tęskniłem. Cieszę się każdym treningiem jeszcze bardziej, choć już trener Ojrzyński uczył nas, by doceniać każde zajęcia, każdy mecz. Po przerwie to cieszy jeszcze bardziej. Wiem, że mogłem to stracić, ale jednocześnie czuję, że piłka to nie jest pępek świata. Staram się robić wszystko na maksa, wkładać sto procent zaangażowania. By móc spojrzeć w lustro wiedząc, że dałem z siebie wszystko. Jestem wierzący, zawierzam wszystko Panu Bogu, nie wstydzę się tego. Taki plan, jaki on ma na mnie, ja zaakceptuję.
Ludzie mają różne podejście do Marko Vejinovicia. Jedni narzekają, że tu komin płacowy, nie daje tak dużo w czasie spotkania. Inni mówią, że zawodnik z super nazwiskiem, że potrafi czasami zapewnić punkty jednym zagraniem. Czy wam z Wisłą Kraków grało się bez niego w środku pola trudniej?
– Hmm… No nie kleiły się akcje, tak można powiedzieć. Muszę sobie jeszcze ten mecz na chłodno przeanalizować, bo z boiska – wiadomo – zawsze jest inaczej. Marko ma bardzo duże umiejętności, czy to się komuś podoba, czy nie, to jest dobry piłkarz. Wiadomo, że oczekiwania są ogromne, historie wokół jego zarobków pisane są regularnie. Ja się na tym nie skupiam – ktoś się na to zgodził, ktoś to wynegocjował, okej. Nikomu nie patrzę w kieszeń. A prywatnie Marko jest bardzo sympatycznym gościem. Różne opowieści wokół niego powstają, ale nie wszystko jest prawdą.
To bardzo ważny zawodnik zespołu, musi zostać szybko postawiony na nogi, bo wszyscy są nam potrzebni. Umie jedną akcją przesądzić o losach meczu. Mówimy o jego słabszej dyspozycji – my też jako zespół sobie nie pomagamy. Grać na ataku w Arce w tym momencie, to nie jest przyjemność. Za mało stwarzamy sytuacji, na co składa się wiele aspektów. Nie demonizowałbym, że to wina tylko Marko. Nie ma w polskiej lidze Messiego. Ostatnim zawodnikiem, który sam potrafił wziąć cały zespół na plecy, był Odjidja-Ofoe. Musimy się z tym liczyć, każdy musi coś od siebie dołożyć, wtedy to będzie funkcjonowało. Podobnie było z Luką Zarandią. Jak zespół grał dobrze, to i Luka funkcjonował.
Patrząc na tabelę, na formę poszczególnych zespołów, widzisz trzy gorsze zespoły w ekstraklasie od Arki Gdynia?
– Gorsze, nie gorsze. Po takim meczu z Wisłą każdy powie: “co ten Zbozień gada?”. Wisła ma sześć punktów nad nami, nie jest poza zasięgiem. Przed nami jest Korona, jest Wisła i musimy robić wszystko. Po Śląsku złapaliśmy Wisłę na trzy punkty, na pewno przeciwnikom trochę nogi zadrżały. Do takiej sytuacji trzeba znów doprowadzić. Jesteśmy na razie pod kreską, ale w poprzednich sezonach pokazaliśmy, że umiemy się utrzymać. Za trenera Zielińskiego nie była to najpiękniejsza gra, ale ładowaliśmy, z czego się dało, z autów. Mecze były wymęczone, ale zwycięskie. Musimy w to wierzyć, musimy do tego dążyć. To jest trudny sportowo, organizacyjnie sezon. Teraz sytuacja jest naprostowana i musimy walczyć o to, by ekstraklasa została w Gdyni.
Jeśli chodzi o kwestie organizacyjne po przejęciu klubu przez nowych właścicieli, macie w tej sprawie wolną, czystą głowę przed rundą spadkową?
– Tak. Na dziś wszystko, co właściciel powiedział, zostało zrealizowane. Kluczem jest, że miasto wróciło do sponsorowania. Miasto chce współpracować z właścicielami, ono było przez te cztery lata, gdy tu jestem, inwestorem. Pierwszy raz się ono odwróciło w tym roku. Dobrze, że wszystko jest naprostowane, jest na czas. Perspektywa przed nami jest dobra – samo przyjście trenera pokazuje, że w klubie chcą zrobić coś dobrego. Szkoleniowiec z takim nazwiskiem nie pchałby się na minę. Jest szansa zbudować coś dobrego, a klimat wokół piłki w Gdyni jest świetny. Spytajcie zawodników z innych zespołów – każdy lubi grać w Gdyni. Nie mówię o kibicach na forach, tylko na żywo. Bardzo życzliwi są. W czasie pandemii byli zaniepokojeni, ale podchodzili z wiarą. Taki klub powinien być w ekstraklasie.
Rozmawiali WOJCIECH PIELA i SAMUEL SZCZYGIELSKI
fot. FotoPyK