W Gdańsku nie ma Disneylandu. Nie można spojrzeć na panoramę miasta z wieży Eiffela. Nie da się wjechać tam na ostatnie piętro najwyższego budynku świata ani rozpocząć stamtąd wspinaczki na Mount Everest. Ale dziś trudno być z tego powodu gdańszczaninem zawiedzionym. Bo w Gdańsku były dziś największe piłkarskie emocje na świecie.
Wiemy, że to górnolotne, ale… jak inaczej opowiedzieć to, co wydarzyło się w drugiej połowie? W ostatnim kwadransie? W dodatku piłka nie wszędzie wystartowała, więc konkurencja nieco lichsza niż zazwyczaj. A i w pełni sezonu trudno byłoby o podobne emocje do tych, jakie targały kibicami z Trójmiasta od ściany do ściany, od euforii do rozpaczy.
Co obejrzeliśmy? Obejrzeliśmy jedną z bardziej gównianych pierwszych połów tego sezonu ekstraklasy, po której piłkarze wciągnęli chyba wiaderko witamin. I Bóg wie, co jeszcze. A że przy okazji wszelkie pokłady bezradności zaczęły wychodzić na wierzch jak brzuchy po dwóch miesiącach kwarantanny, to mogło się skończyć tylko w jeden sposób.
Czterema rzutami karnymi. Siedmioma golami, z których każdy zmieniał kierunek wyniku.
Dziwy zaczęły się już chwilę po przerwie, kiedy Helstrup wykonał paradę obronną i ręką zablokował strzał Kubickiego. Flavio Paixao, zwyczajowy kat Arki, się nie pomylił. Nie minął kwadrans – Młyński zakręcił Filą tak, że ten upadając sprowadził skrzydłowego do parteru. Vejinović z jedenastu metrów walnął tak mocno i precyzyjnie w lewe okienko, że choć Kuciak go wyczuł, był bez szans.
I wtedy na plac gry wszedł Conrado. Tak, że mógłby po ostatnim gwizdku zapytać jak ten Conrado z Hiszpanii, gdy wjechał w publikę „Europa da się lubić”. Lewe skrzydło Lechii rozhulało się na dobre, stamtąd raz za razem nadchodziło dla Arki zagrożenie. Sam Conrado mógł mieć hat-tricka. Dwa razy został zablokowany w polu karnym, a gdy już gola strzelił, to piłkę nim nogą trafił jeszcze ręką. No i trafienie uznane być nie mogło. Odbił sobie to w liczbach ładną asystą do Łukasza Zwolińskiego na 3:3.
Ale nim „Zwolak” trafił do siatki, padły jeszcze przecież trzy gole. Napastnik zdążył zresztą sam sprokurować drugiego karnego dla Arki (swoją drogą zabawne, że zmienił chwilę wcześniej innego winnego podobnej zbrodni – Filę). Zagrał ręką we własnej szesnastce, a Vejinović bez pudła tym razem pocelował z wapna w drugie okienko. Wcześniej zaś po sztuce zapakowali: Flavio dobijając uderzenie Zwolińskiego głową po rzucie rożnym, a także Kubicki. Czterema literami pakując piłkę do własnej bramki po strzale głową Adama Marciniaka.
Nim zakończymy opowieść o tym całym wariactwie, słówko o sędziowaniu. Bo utrzymać taki mecz w ryzach, bez czerwonych kartek, ale i bez nieustannych przepychanek i gardłowania co sporną decyzję, to wielka sztuka. Szymon Marciniak zaś pokazał, że po kilku tygodniach bez futbolu wrócił w formie iście mundialowej. Nie podejmował złych decyzji, zapędy do podostrzenia gasił szybko kartkami. Gdy wydawało się, że po brzydkich faulach Conrado i Nalepy w doliczonym czasie gry się zagotuje – pełen spokój.
Tego zabrakło w kluczowym momencie nie Marciniakowi, a Arce. Dwa razy miała prowadzenie, a Lechię – na widelcu. I nie dość, że dwukrotnie przewagę wypuszczała, to w samiutkiej końcówce jej obrońcy kompletnie zgłupieli w polu karnym. Na wrzutkę zareagowali tak, jakby ktoś wrzucił w szesnastkę bombę. Kopanie byle jak, byle gdzie, kiks Marciniaka, Helstrup zamiast w futbolówkę sadzi kopa w nogi Michała Nalepy. Na swoje nieszczęście – nie kolegi z drużyny. Karny numer cztery, Flavio z golem numer trzy w tym starciu i numer dziesięć w swojej historii gier w derbach Trójmiasta. Tu nie ma co nawijać o respekcie przed Paixao, tu trzeba już mówić o Flaviofobii.
Arkowcy mogli jeszcze wyrównać, ale Dusan Kuciak – choć nie wybronił karnego i miał w większości łatwe te interwencje, które były udane – dołączył do bohaterów spotkania. W wielkim młynie jeden z piłkarzy Arki (skakało ich w tym miejscu ze trzech) uderzył głową na bramkę, a Słowak zbił piłkę nad poprzeczkę. Ta zatańczyła jeszcze na konstrukcji bramki, ale do siatki nie wpadła.
Jeśli więc Arka liczyła, że przy piętnastym podejściu uda jej się wreszcie ograć Lechię, to… dziś faktycznie, mogła to zrobić. Bo gospodarze w obronie – szczególnie po stałych fragmentach – byli rozstrojeni tak, jak przed zawieszeniem ligi w meczu z Zagłębiem. Ale gdy samemu frajersko traci się kolejne gole, o zwyciężaniu i przełamywaniu pass jak ta można zapomnieć.
fot. NewsPix.pl