Gdyby sytuacja była normalna, od ponad dwóch miesięcy ekscytowalibyśmy się kolejnymi Grand Prix Formuły 1. Ale że koronawirus sparaliżował też sporty wyścigowe, to na start sezonu wciąż czekamy. Pojawiło się jednak światełko w tunelu – rząd Austrii zgodził się na organizację dwóch wyścigów na terenie swojego kraju. I o ile na wszystkie pozostałe ekipy wspomniane światło rzuciło w tym momencie blask, o tyle Williams skrył się za grubą zasłoną. Bo brytyjskiej ekipie w trakcie pandemii problemów wyłącznie przybyło.
Powrót do żywych
Mamy więc dwie wiadomości – dobrą i złą. Zacznijmy od dobrej. Bo za Formułą 1 naprawdę można było się stęsknić, a nadchodzący – przymusowo skrócony – sezon zapowiada się wyśmienicie. Powodów, by przypuszczać, że właśnie taki będzie, jest wiele. Choćby fakt, że sami kierowcy z pewnością spragnieni są jazdy. Albo zapowiedziane już odejście Sebastiana Vettela z Ferrari, który we włoskim teamie będzie chciał po raz ostatni zawalczyć o najwyższe cele i być może… o angaż w Mercedesie. A skoro o Mercedesie mowa – Lewis Hamilton z kolei z pewnością obierze sobie na cel wyrównanie rekordu Michaela Schumachera i jego siedmiu zwycięstw w klasyfikacji generalnej. Są też młodzi-gniewni: Charles Leclerc czy Max Verstappen, którzy mają i umiejętności, i przebojowość, i zebrane już niezłe doświadczenie. Oni też będą chcieli coś udowodnić.
Żeby jednak ekscytować się jazdą najlepszych kierowców świata, trzeba będzie jeszcze trochę poczekać. Dokładniej – nieco ponad miesiąc. Dwa wyścigi w Austrii odbyć mają się 5 i 12 lipca. Walka o to, by w ogóle udało się je zorganizować, była zresztą żmudna i czasochłonna. Ale finalnie się opłaciła. Telewizja ORF poinformowała, że austriacki rząd zakończył analizę dokumentów, dostarczonych przez Formułę 1 oraz władze Red Bull Ring – toru, gdzie ma się odbyć Grand Prix. Złożone papierki rządzący ocenili pozytywnie.
To oznacza, że władze F1 przekonały bardzo dbających o bezpieczeństwo Austriaków, że są w stanie zapewnić je wszystkim kierowcom i członkom zespołów. By to zrobić, wprowadzonych zostanie sporo dodatkowych środków, których do tej pory w świecie motorsportu nie było. Poczynając od samego przybycia na tor – ekipy mają podróżować prywatnymi czarterami, by uniknąć kontaktu z innymi osobami i zmniejszyć ryzyko zakażenia koronawirusem. Lotnisko, na którym wylądują, ulokowane jest blisko toru, więc transport nie będzie problemem. Gdy już zjawią się w Austrii, co dwa dni wszyscy członkowie ekip i personelu będą testowani na obecność COVID-19. Zakazane będzie też opuszczanie hoteli – w liczbie mnogiej, bo każda z ekip nocować ma gdzie indziej.
Odseparowani mają być też wszyscy – zgodnie z przynależnością do zespołów – w trakcie samego wyścigu. Ludzi będzie zresztą mniej niż zwykle. Wiadomo, że nie zjawią się kibice (choć mówi się o możliwości dopuszczenia kilkuset osób na trybuny), nie będzie też stref VIP, a liczebność zespołów zostanie zmniejszona do maksymalnie 80 osób, z czego 60 znajdzie się w padoku. Zdecydowano również o rezygnacji z konferencji prasowych.
Wszystkie wypisane powyżej procedury sprawiły, że rząd Austrii przychylił się do zgody na organizację wyścigu. Teraz taką muszą wydać jeszcze władze lokalne, ale nikt nie przewiduje, by miał to być jakikolwiek kłopot. Tym bardziej, że – według tego, o czym zapewnia FIA – nawet gdyby w padoku wykryto przypadek koronawirusa, nie ma on mieć wpływu na przeprowadzenie wyścigu i już opracowano odpowiednie procedury w razie wystąpienia takiego przypadku. Zresztą gdy do organizacji gal wracało UFC, też zdarzyło się, że kilka osób miało pozytywny wynik testu. A impreza i tak się odbyła, i okazała sukcesem. Widać więc, że się da. I F1 zamierza z tego skorzystać.
Jeśli wszystko pójdzie dobrze, to z Austrii kierowcy przeniosą się na Hungaroring i pojadą w Grand Prix Węgier. Potem czeka ich wyprawa do brytyjskiego Silverstone, choć tu potrzebna będzie dodatkowa zgoda władz – na razie na Wyspach jest bowiem obowiązkowa, 14-dniowa kwarantanna dla przybywających z innych państw. Nawet jednak gdyby organizacja tego wyścigu nie wypaliła, to nie ma wątpliwości co do jednego – Formuła 1 wraca do żywych.
Kłopoty, kłopoty Williamsa
I jak F1 odżywa, tak Williams bliski jest tego, żeby pójść wręcz przeciwną drogą. Kłopoty brytyjskiej ekipy to nic nowego. Choć Claire Williams, zarządzająca zespołem, stanowczo zaprzecza, jakoby kumulowały się one przez lata, a ekipa od dawna zjeżdżała po równi pochyłej, to wszyscy doskonale widzieli, że dokładnie tak się działo. Jeden z najbardziej zasłużonych zespołów w historii królowej motorsportu już od dawna jest tylko cieniem samego siebie. To jednak jeszcze nie tak zły status. Gorzej, że od kilku sezonów regularnie staje się pośmiewiskiem. A to, co działo się z nim w ostatnich dwóch latach, spowodowało, że niemal nikt nie traktuje słów Claire poważnie.
Jeśli tylko oglądaliście poprzedni sezon czy nawet monitorowaliście sytuację Roberta Kubicy wyłącznie poprzez media, doskonale wiecie, że w Williamsie nie działo się najlepiej. Lub dosadniej: oglądaliśmy w jego wykonaniu parodię działania dobrego zespołu. Bolid prędkością przypominał furmankę, kasy brakowało nawet na części zamienne, a ciągłe nieporozumienia tylko przelały czarę goryczy. Na tyle, że płynu poza nią było właściwie więcej niż w niej samej.
Już na początku roku ekipa zaciągnęła pożyczkę u Michaela Latifiego, ojca Nicholasa, kierowcy zespołu. Kwota, jak się mówiło, opiewała na co najmniej 60 milionów funtów. W zastaw poszły fabryka Williamsa, siedziba i zabytkowe bolidy z F1. Oczywistym było, że pandemia koronawirusa spowoduje, że sytuacja zespołu stanie się jeszcze gorsza. A że wczoraj wydano komunikat, w którym informowano, że ROKiT – partner tytularny Williamsa – wycofał się ze współpracy z ekipą, to właściwie można było się zastanawiać, czy to aby już nie czas, by gasić światło.
Williams jednak – co naturalne – walczy. Wczoraj wydany został oficjalny komunikat, w którym poinformowano o gotowości do sprzedaży zespołu – całościowej, wyłącznie części akcji lub znalezieniu zewnętrznego inwestora. To trzy możliwe scenariusze, brane dziś pod uwagę. Innymi słowy: jeśli macie wyjątkowo dużo kasy i nie wiecie, co z nią zrobić, możecie zainwestować w zespół Formuły 1. Choć raczej odradzamy. Przynajmniej w ten. Inna sprawa, że Claire Williams wierzy w szybkie znalezienie kogoś, kogo skusi taka okazja.
– Nie myśleliśmy o konkretnych ramach czasowych, ale chcemy zakończyć sprzedaż w 3-4 miesiące. W F1 lubimy robić szybko pewne rzeczy, prawda? Wierzymy, że możemy doprowadzić do sprzedaży w takim czasie – mówiła “Motorsportowi”. – Mamy finansowanie do końca roku i środki, by nadal brać udział w wyścigach. Będziemy gotowi na powrót Formuły 1. Nie chodzi o rodzinę Williamsów, a o zapewnienie zespołowi przyszłości. Stawiamy na pierwszym miejscu ekipę, pracowników i biznes. Szukamy inwestorów, by mieć większe środki i skorzystać na nowych przepisach, które zostaną wprowadzone w F1 w 2021 roku.
Wiara w Claire, jak widać, jest. Na ile to jednak pokazówka i prężenie muskułów przed potencjalnymi inwestorami, a na ile faktyczne przekonanie, że zespół stać na odbudowanie swej pozycji? Nie wiemy. Stawialibyśmy na to pierwsze, choć czasem można odnieść wrażenie, że Williams naprawdę wierzy w to, co mówi. – Mieliśmy dwa trudne sezony. Każdy zespół może takie mieć. Ważne jest to, co zrobisz po nich, jaką naukę wyciągniesz z błędów. Wykonaliśmy pracę w ciągu zeszłego roku i na początku tego. Na razie nie mogliśmy się ścigać w tym sezonie, więc nie możemy przez to udowodnić, że zrobiliśmy postęp – zapewniała w rozmowie z Racefans.net.
Pewne jest jedno: Williams na razie nie otrzymał żadnych ofert. Na inwestorów wciąż więc czeka. Scenariusze, jak się wydaje, są tu dwa. Albo znajdzie się ktoś, kto sypnie pieniędzmi i brytyjska ekipa pozostanie w padoku, albo to wszystko zakończy się jedną z bardziej spektakularnych ewakuacji z grona zespołów F1. Teoretycznie powrót do ścigania powinien brytyjskiej stajni pomóc. W praktyce jednak jeśli znów dwójka jej kierowców będzie przyjeżdżać daleko za resztą rywali, to nie wystawi to Williamsowi dobrego świadectwa. A wiadomo, że łatwiej znaleźć inwestorów, jeśli oceny na takowym są dobre.
Fot. Newspix