Reklama

Kariera w cieniu starszego brata. Historia Eugeniusza Wenty

Kamil Gapiński

Autor:Kamil Gapiński

05 maja 2020, 16:34 • 9 min czytania 1 komentarz

Piłkarz ręczny Barcelony. Trener wicemistrzów świata. Europoseł. Prezydent Kielc. Bogdana Wentę kojarzy niemal cała Polska, co zważywszy na jego dokonania nie może dziwić. Mało kto zdaje sobie jednak sprawę z tego, że jego siedem lat młodszy brat także był utalentowanym szczypiornistą. Mimo że Eugeniusz zaczął trenować handball bardzo późno, zagrał w reprezentacji, sięgał po mistrzostwo Polski z Wybrzeżem i Iskrą Kielce, a w barwach gdańskiego klubu został też królem strzelców ekstraklasy. Oto jego historia.

Kariera w cieniu starszego brata. Historia Eugeniusza Wenty

GDAŃSK

O tym, jak bardzo zapomniany jest młodszy z braci Wenta, najlepiej świadczy… internet. W sieci nie da się znaleźć choćby jednego wywiadu z Gienkiem albo tekstu, który byłby mu poświęcony w stu procentach. Jeśli już pojawia się w jakimś artykule, głównie są to historie w stylu „wybraliśmy najlepszych lewych rozgrywających Iskry w historii”. Ten deficyt wiadomości można oczywiście zrozumieć, ponieważ Eugeniusz wyjechał z Polski dawno temu, w 1996 roku. Od tego czasu mieszka w Niemczech, ale do tego jeszcze dojdziemy. Najpierw przenieśmy się do Gdańska połowy lat 80. To właśnie wtedy 17-letni Wenta uznał, że nie będzie jednak… skoczkiem wzwyż.

– Mój rekord życiowy wynosił 205 albo 206 cm – wspomina w rozmowie z Weszło. – Lubiłem ten sport, brałem udział w juniorskich mistrzostwach Polski, wiązałem z tym jakąś przyszłość. Ale pewnego dnia dowiedziałem się, że mój trener poważnie zachorował. Nie znalazł się nikt, kto mógłby go zastąpić. Wtedy Boguś, będący już uznanym szczypiornistą, zaproponował, żebym jednak spróbował piłki ręcznej. Skusiłem się i nie żałuję.

– Jesteśmy z jednego rocznika, zdobywaliśmy razem mistrzostwo Polski juniorów. Gienek robił wtedy różnicę, dysponował fajnymi warunkami fizycznymi. 197 cm wzrostu na tamte czasy to było sporo – opowiada nam Igor Stankiewicz. I dodaje, że młodszy Wenta miał jeden spory minus. – Problemy z chwytem piłki. To była jego główna wada przez lata. Często kiedy w trakcie treningu Wybrzeża graliśmy w nogę, Gienek stawał gdzieś z boku i setki razy odbijał piłkę od ściany, by ten chwyt poprawić. Bogdana ten mankament brata irytował. Potrafił mu nieźle przygadać, gdy widział, że znowu ma z tym problemy.

Reklama

– Dzięki lekkoatletyce umiałem biegać i wysoko skakać, ale rzeczywiście z techniką było u mnie krucho – potwierdza Eugeniusz.

– Doktor czas zrobił jednak swoje i Wenta w końcu wszedł na odpowiedni poziom. Zanim do tego doszło, ja awansowałem do seniorów pierwszy. To były niesamowite czasy. Pierwsza i druga drużyna wymieniały się młodymi zawodnikami, dlatego zdarzało mi się, że w sobotę grałem w Pucharze Europy, a w niedzielę w… Czarnej Wodzie. Wie pan gdzie to jest? Nie? No właśnie, po takich metropoliach się wtedy jeździło wraz z Gienkiem! – śmieje się Stankiewicz.

Gdy Wenta okrzepł, z miejsca stał się czołowym strzelcem drużyny. Jego bramki z lewego rozegrania z sezonów 90/91 i 91/92 pomogły Wybrzeżu w zdobyciu mistrzostw Polski. – Z tymi drugimi rozgrywkami wiąże się ciekawa historia. Ówczesny prezes ZPRP, profesor Janusz Czerwiński, wymyślił sobie, że w pierwszej połowie po stracie gola grę wznawiać się będzie od środka, a w drugiej… od bramki. Ta zasada pomogła nam w zdobyciu złota, ponieważ mieliśmy bardzo szybkich skrzydłowych. Więc jeśli nawet po 30 minutach wynik był średni, potem zdołaliśmy to nadrobić – opowiada Stankiewicz.

Nie dość, że w sezonie 92/93 Wybrzeże nie obroniło tytułu, to jeszcze gdańszczanom nie udało się stanąć na podium. Drużyna zawiodła, ale Gienek był jej najjaśniejszą postacią – został królem strzelców tamtych rozgrywek. Jego gra bardzo podobała się Edwardowi Strząbale, trenerowi nowych mistrzów Polski, Iskry Kielce. Charyzmatyczny szkoleniowiec postanowił sobie, że za wszelką cenę musi sprowadzić Wentę.

– To był wyjątkowy facet, oryginał jakich mało – wspomina Dariusz Wcisło, zawodnik ówczesnej Iskry. – Pan Edward radził sobie w czasach komunizmu, a potem, gdy doszło do zmiany ustroju, przeszedł go bezboleśnie, umiał się błyskawicznie przestawić. Dowód? Skutecznie pomagał Iskrze w znalezieniu prywatnych sponsorów, z tego co pamiętam jeden z nich miał właśnie opłacać kontrakt Gienka.

– Wenta przechodził w Gdańsku ciężką szkołę życia. W klubie się nie przelewało, dodatkowo przydzielono mu małe mieszkanie w kamienicy, miało może ze 20 metrów kwadratowych. W tej sytuacji transfer był zrozumiały – dodaje Stankiewicz.

Reklama

Wenta: – W tamtym czasie urodził mi się syn, więc długo wahałem się, czy zmieniać swoje życie i odchodzić do Iskry. W końcu się na to zdecydowałem.

KIELCE

– Pamiętam, że przyjechał na pierwszy trening takim kultowym autem, to był chyba jakiś ford, który ledwo zipał. Popatrzyliśmy po sobie i zdziwiliśmy się, że to coś w ogóle dojechało z Gdańska do Kielc – śmieje się Wcisło. – W Iskrze od razu mu się spodobało, bo jeśli chodzi o zarządzanie, sprzęt i wypłaty, byliśmy wtedy numerem 1 w Polsce. Warunki były nieporównywalnie lepsze niż w Wybrzeżu.

Piotr Rozpara od lat pracuje w kieleckiej Gazecie Wyborczej. Z Gienkiem zna się bardzo dobrze, kiedy opowiada o nim, nie waha się użyć słowa „przyjaciel”. Gdy pytamy go o to, jak wspomina pobyt młodszego Wenty w Kielcach, od razu odpowiada, że bardzo dobrze.

– Zdobył dwa mistrzostwa Polski, więc trudno, żeby było inaczej. W Gienku imponowała mi wszechstronność. To był chłopak potrafiący zagrać na rozegraniu na każdej pozycji, choć wiadomo, że najlepiej czuł się na lewej połówce.

– Ale na prawej też umiał dać show – uzupełnia Paweł Kotwica, dziennikarz „Echa Dnia”, ekspert od Iskry. – Pamiętam taki mecz w Płocku, w którym rzucił z tej pozycji dziesięć czy jedenaście bramek. Mimo że przegraliśmy, zagrał nieprawdopodobnie, pomylił się może raz lub dwa.

Przez trzy lata pobytu w Kielcach Gienek pauzował aż dziewięć miesięcy. Powód? Kontuzja Achillesa. Wenta: – Wchodziłem na parkiet i nagle, bez kontaktu z kimkolwiek, poczułem ukłucie. Ból był straszny, wiedziałem, że stało się coś poważnego. Na szczęście trafiłem do profesora Jerzego Widuchowskiego z Piekar Śląskich. To był super fachowiec. Poskładał mnie jak trzeba, ale wiadomo, że wtedy rehabilitacja trwała długo. Nosiłem gips tygodniami, to było bardzo męczące. Ostatecznie wróciłem na szczęście do wysokiej formy i udało się jeszcze zdobyć chociażby mistrza Polski w sezonie 95/96. Wyjątkowe czasy, bo przecież decydujący mecz z Petrochemią wygraliśmy w Płocku.

O tamtej Iskrze mówiono, że potrafi grać na całego, ale i bawić się na maksa. Po zdobyciu złota niektórym zawodnikom zdarzało balować się przez 4-5 dni z rzędu. Nikt oczywiście nie miał do nich pretensji, każdy rozumiał, że muszą się wyszumieć. Z relacji członków tamtej drużyny wynika jasno, że Gienek należał do grupy bankietowej.

– To była dusza zespołu! – rozpoczyna swoją opowieść były zawodnik Iskry Aleksander Malinowski. – Bywało, że po wygranych spotkaniach piliśmy piwko w hotelu przy hali, w którym na co dzień mieszkało kilku chłopaków. Gienek brylował na takich spotkaniach, ale na parkiecie również. Imponowały mi jego rzut z dystansu oraz waleczność. Ten facet nigdy nie zgłaszał, że coś go boli, potrafił grać z wieloma urazami. Kozak!

Do klubowej legendy przeszła historia z sezonu 95/96. Iskra leciała wówczas z Wiednia do Skopje na mecz ćwierćfinałowy Pucharu Zdobywców Pucharu z Pelisterem Bitola. Paweł Kotwica tak opisywał ten lot: „Na lotnisku w stolicy Austrii wsiedliśmy do samolotu jugosłowiańskich linii lotniczych, pamiętającego jeszcze chyba wczesną młodość Josipa Broz Tito. Blachy na skrzydłach „chodziły” tak, że baliśmy się powypadania łączących je nitów. Nad górami wpadliśmy w turbulencje, co jeszcze zmniejszyło nadzieję, że samolot pozostanie w jednym kawałku. Napiętą atmosferę rozluźniał Eugeniusz Wenta, znany z tego, że bał się latać samolotami. Popularny Gienek biegał między siedzeniami i udawał, że wymiotuje do papierowej torby, uciekał też przed stewardessami, które chciały go usadzić na fotelu. Kiedy wreszcie szczęśliwie wylądowaliśmy w Skopje, kierownika drużyny Zbigniewa Wdowicza trzeba było wyprowadzać z samolotu, bo ledwo trzymał się na nogach.”

NIEMCY

Latem 1996 roku Bogdan Wenta był już jedną z gwiazd Bundesligi. Jego zespół, TuS N-Lubbecke, zajął w niej czwarte miejsce. Wcześniej przez trzy lata grał w Barcelonie, jako pierwszy polski piłkarz ręczny. Gienek wiedział, że nie ma szans na podobną karierę, ale wzorem starszego brata chciał spróbować gry w Niemczech. Trafił do drugiej ligi, do klubu z ambicjami. SG Leutershausen miało bić się o awans i rzeczywiście tak było. Ostatecznie jednak zespół zajął trzecie miejsce w grupie południowej i o promocji trzeba było zapomnieć.

– Żałuję tamtych rozgrywek, do zrealizowania celu zabrakło nam bodaj dwóch punktów. A w drugim sezonie spotkał mnie kolejny dramat – znów zerwałem Achillesa, tym razem drugiej nogi. Po tym urazie moja kariera mocno wyhamowała. I tak cieszę się, że w ogóle wróciłem na parkiet, bo pierwsza diagnoza mówiła o końcu grania, a tymczasem wytrzymałem w Leutershausen do 2000 roku. Wtedy zawodowstwo właściwie się skończyło – wspomina Eugeniusz.

Młody Wenta na dłużej zakotwiczył w niższych ligach, w zespole zwanym dziś VFL Waiblingen Tigers. Grał w nim długo, jeszcze po czterdziestce, bywało też, że prowadził tę ekipę jako trener. Jednocześnie zdawał sobie sprawę, że musi z czegoś żyć, dlatego podjął pracę. – Od lat robię w pewnej drukarni, jestem szefem magazynu – opowiada. Kiedy pytamy go, czy czuje się spełnionym sportowcem, błyskawicznie odpowiada, że nie.

– Można było osiągnąć więcej, to na pewno. Ale te cholerne urazy mnie załatwiły, gdyby wtedy rehabilitacja była na takim poziomie jak teraz, może wyglądałoby to lepiej.

BRAT

– Gienek? Niewątpliwie grał gorzej od brata. Nie był tak wszechstronny, ustępował też Bogdanowi technicznie. W obronie prezentował się przeciętnie, w ataku również nie było szału, choć dysponował mocnym rzutem. To był dosyć jednostronny zawodnik, nawet jak na tamte czasy. Gdybym miał go do kogoś porównać, powiedziałbym, że był taką  gorszą wersją Karola Bieleckiego – Bogdan Kowalczyk, jeden z najlepszych polskich trenerów w historii, dość surowo ocenia w rozmowie z Weszło młodszego Wentę.

Surowy bywał też dla niego Bogdan.

Stankiewicz: – Z gdańskich czasów pamiętam, że nigdy go nie rozpieszczał. W stosunku do Gienka miał ojcowską, twardą rękę. Młody chodził przez to czasem ze spuszczoną głową.

Rozpara: – W czasach gry w Kielcach Gienek nie wściekał się, gdy rozmawiano przy nim o Bogdanie, ale mam wrażenie, że sam tego tematu unikał.

Podobnie zresztą jak „Wentyl”. Kiedy trenował Vive, o Eugeniuszu wypowiadał się niechętnie. Można było pomyśleć, że mimo upływu lat jest na niego zły za nazbyt hulaszczy tryb życia. Że uważa, iż gdyby prowadził się inaczej, zrobiłby większą karierę.

– Jakie tak naprawdę macie relacje z bratem? – dopytuję Gienka.

– Dobre, regularnie rozmawiamy przez telefon lub Skype’a. Wiadomo, że za często się nie widzimy, bo jednak mieszkamy daleko od siebie, a każdy ma swoje obowiązki. Jeśli już się spotykamy, to w Gdańsku. Z Bogusia jestem dumny, bo dużo w życiu osiągnął. Pamiętam 2007 rok, mistrzostwa świata. Pół mojej małej miejscowości siedziało wtedy w hali i dopingowało przed telebimem Polaków. Nawet w finale niektórzy byli za nami, chociaż oczywiście jak Niemcy wygrali, to nie płakali (śmiech). Nazwisko Wenta generalnie mi pomagało, całe życie starałem się dzięki niemu doskoczyć do poziomu Bogdana. Choć przyznam, że czasem przeszkadzało mi to, że ludzie widzieli we mnie tylko jego młodszego brata…

KAMIL GAPIŃSKI

Fot. Newspix.pl

Kibic Realu Madryt od 1996 roku. Najbardziej lubił drużynę z Raulem i Mijatoviciem w składzie. Niedoszły piłkarz Petrochemii, pamiętający Szymona Marciniaka z czasów, gdy jeszcze miał włosy i grał w płockim klubie dwa roczniki wyżej. Piłkę nożną kocha na równi z ręczną, choć sam preferuje sporty indywidualne, dlatego siedem razy ukończył maraton. Kiedy nie pracuje i nie trenuje, sporo czyta. Preferuje literaturę współczesną, choć jego ulubioną książką jest Hrabia Monte Christo. Jest dumny, że w całym tym opisie ani razu nie padło słowo triathlon.

Rozwiń

Najnowsze

Polecane

Thurnbichler: Nie zareagowałem wystarczająco wcześnie na negatywne zmiany [WYWIAD]

Szymon Szczepanik
0
Thurnbichler: Nie zareagowałem wystarczająco wcześnie na negatywne zmiany [WYWIAD]

Inne sporty

Komentarze

1 komentarz

Loading...