– W Polsce pisali: przychodzi piłkarz za kosmiczny milion euro. A w Chorwacji: jak to, sprzedali go tylko za milion?! – śmieje się Ivica Vrdoljak, przez lata najdroższy piłkarz w historii ligi, któremu po karierze nadal nieobce są wysokie sumy odstępnego. Zajął się menedżerką i ma już nawet na swoim koncie transfer za 14 milionów euro.
Jak wygląda chorwacki rynek menedżerski? Czy to w ogóle możliwe, by polski klub ściągnął młodego Chorwata? Czy Kulenović może być za rok warty 20 milionów euro? O ile więcej można byłoby przygarnąć za Karbownika, gdyby nazywał się Karbovnikoviciem i grał w Dinamie? Jak wygląda mafia, która działa na chorwackim rynku menedżerskim? Ile za Vrdoljaka dawała Borussia Dortmund? Ile dawało Red Bull Salzburg? Dlaczego udało się odejść dopiero w momencie, gdy zgłosiła się Legia? Jak po pięciu latach wspomina końcówkę w Legii, gdy podejrzewano, że symuluje uraz? Ivica Vrdoljak, były legionista, menedżer agencji Soccer 11. Zapraszamy.
***
Jak wygląda praca agenta w czasie kryzysu? Telefon dzwoni jak zawsze?
Zbyt wiele się nie zmieniło. Bardzo często jestem na telefonie, dużo działam, negocjuję. Idziemy w kierunku finalizowania transferów. Rozmawiam z włoskimi klubami i szczerze mówiąc – w ogóle nie odczułem żadnego kryzysu. Operują naprawdę dużymi kwotami i nie czuje się w tej chwili problemu.
A odczuwa się już, że zarobki w średnich ligach jak chorwacka czy polska będą mniejsze?
W pierwszym roku na pewno. Wszyscy obniżają wynagrodzenie za pierwszy rok, ale ustalają progresywną pensję, która rośnie z każdym kolejnym sezonem. Wcześniej w 8 na 10 przypadków zarobki były stałe przez cały okres kontraktu. Kluby chcą być ostrożne, co jest normalne. Rozumiem to. Polski rynek szuka teraz raczej wolnych zawodników, a w bałkańskich klubach jest wiele problemów, są zaległości, sporo zawodników będzie można wyciągnąć z papierami w rękach.
Na rynku pojawi się ich jeszcze więcej ?
To możliwe. Oczywiście, dla mnie najlepiej, gdyby polskie kluby patrzyły na piłkarzy z Bałkanów, ale najpierw poleciłbym, by każdy spojrzał na to, co ma u siebie. Można dołączyć do pierwszego zespołu juniorów i zarobić na nich w ciągu 2-3 lat. Nie trzeba ściągać obcokrajowca tylko dlatego, że będzie za darmo.
Kryzys w największych ligach też będzie odczuwalny, uważam, że nie będzie aż takich transferów, jakie się zdarzały w ostatnich latach, ale to i tak dalej będą kosmiczne pieniądze. Najbardziej ucierpią średnie ligi jak Ekstraklasa, liga belgijska, austriacka, chorwacka. Kluby, które będą grać w Lidze Mistrzów, bardzo szybko odzyskają te pieniądze, szczególnie w lidze niemieckiej czy angielskiej, gdzie prawa telewizyjne są bardzo drogie. No i w klubach, gdzie właścicielami są szejkowie, też będzie łatwiej załatać dziurę. Każdy ma na pewno swoją strategię, by jak najszybciej wrócić do normalności.
Co jest najtrudniejsze w zawodzie menedżera z perspektywy byłego piłkarza, który zaczyna?
Jesteś znany jako piłkarz, ale jako agent jesteś na samym początku i potrzebujesz pomocy. A pomoc oznacza kontakty. Najważniejszy jest materiał, jaki prezentujesz, czyli zawodnicy, a na drugim miejscu są właśnie relacje. Jeżeli masz zawodników na najlepszym poziomie, wtedy kontakty nie są aż tak ważne, bo kluby same się do ciebie zgłaszają. Na początku miałem kontakty tylko w Polsce i Chorwacji. Zacząłem na tych rynkach pracować. Później się rozszerzyło i teraz jest dużo łatwiej. Jak masz dobrego zawodnika, wtedy jest o wiele łatwiej coś zrobić.
Nawet w transferach do polskiej ligi bazował pan na początku na kontaktach z piłki. Vesović – Legia, wiadomo. Sahiti – znajomość z Markiem Jóźwiakiem. Bohar – znajomość z Michałem Żewłakowem.
Tak.
Jakieś inne transfery do Polski pan przeprowadzał?
Nie, to wszystko. Byliśmy bardzo blisko jednego zawodnika do Śląska Wrocław. Gdy w Lechu trenerem był jeszcze Nenad Bjelica, o krok od podpisania był Mario Maloca z Lechii. Musisz mieć dobrego zawodnika, ale to nie zawsze jest gwarancja, że uda ci się go sprzedać. Mam teraz dobrego piłkarza, który jest jednym z lepszych w lidze chorwackiej – Josip Juranović z Hajduka Split. Prawy obrońca, kapitan. Jeśli miałby wolne papiery, od razu brałaby go Legia czy Lech. Ale kwota odstępnego to 1,5 miliona euro, bo już zadebiutował w reprezentacji. I od razu zmniejsza się liczba klubów, którym mogę go zaoferować. Mógłby grać w wielu średnich ligach, ale nikt może nie zapłacić za niego kwoty odstępnego, z drugiej strony nie jest jeszcze wystarczająco dobry na ligę włoską, francuską czy niemiecką, gdzie 1,5 miliona euro to prawie nic. Nie mam za niego żadnych ofert, tkwimy w zawieszeniu. Nawet jeżeli masz dobrego zawodnika, czasem nie jest łatwo zrealizować jego transfer.
W Polsce od zawsze płaci się niskie kwoty odstępnego. Prawie przez dekadę był pan najdroższym zawodnikiem w historii ligi, dopiero ostatnio przebił pana Bartosz Slisz. Stoimy w miejscu.
Z jednej strony rozumiem kluby. Jeśliby teraz Lech lub Legia zgodziłyby się na transfer Juranovicia za 1,5 miliona euro i stałby się on najdroższym zawodnikiem w lidze, każdy oceniałby go przez pryzmat 1,5 miliona euro i oczekiwał, że zawodnik musi podnieść poziom zespołu o 50%. A to w przypadku jednego zawodnika nie jest możliwe. Nie ma gwarancji, że zapłacisz 1,5 miliona euro i będziesz miał wszystko poukładane tak, jak myślisz.
Pewnie, jeśli kluby miałyby więcej kasy, chciałyby zaryzykować. Ale jeśli ktoś kosztuje powyżej miliona, nie oznacza, że da ci większą jakość niż ten, co kosztuje 400 tysięcy. Z jednej strony rozumiem kluby, że się nie decydują na takie ruchy. Jak już masz wydać 1,5 miliona euro, to na dychę lub wartościowego napastnika, bo oni muszą robić różnicę.
Ciążył na panu ten milion euro? Często pojawiały się opinie w stylu: piłkarz za milion euro powinien grać znacznie lepiej.
W Polsce pisali: przychodzi piłkarz za kosmiczny milion euro.
A w Chorwacji: jak to, sprzedali go tylko za milion?!
W 2008 Red Bull Salzburg wykładał za mnie 3,5 miliona euro, rok później FC Koeln dawało 2 miliony euro. Dinamo odrzucało te oferty. Wchodziłem w wiek 27 lat, a klub dalej nie chciał mnie puścić nawet za milion euro. Wywierałem presję, że nie chcę już zostać w Chorwacji, chcę iść dalej. W końcu usłyszałem w klubie:
– OK, może być milion, ale wszyscy agenci muszą zrezygnować z prowizji, bo chcemy milion dla klubu. Dinamo nie może sprzedawać piłkarzy poniżej miliona.
I tak było, milion został dla klubu. Wcześniej blokowali wszystkie oferty. Po wszystkim dziennikarze byli rozczarowani, że Vrdoljak został sprzedany tylko za milion. Z takim poczuciem opuszczałem Zagrzeb. Przyleciałem do Polski, a tam zupełnie inne reakcje – kosmiczny milion euro!
A czy ciążyło? Nie reagowałem, bo ja z tego miliona euro nie miałem nic.
To oczywiste. Ale kibic patrzył na kwotę i przez ten pryzmat oceniał.
Ja tego wrażenia nie miałem. Na powitalnej konferencji powiedziałem, że jestem zawodnikiem, który od lat gra w europejskich pucharach i co rok zdobywa jakieś trofeum. I od pierwszego dnia do ostatniego tak było – regularnie graliśmy w Europie i zdobywaliśmy trofea w każdym sezonie. Jeśli nie dublet, to mistrzostwo albo puchar.
Słowa dotrzymałem. Przez 5,5 lat wszystko było tak, jak powiedziałem, to jeden z lepszych okresów w Legii, włącznie z sezonem z Ligą Mistrzów, który przesiedziałem w rezerwach. Jestem dumny, że jestem częścią tej historii. Jeżeli ktokolwiek mi coś zarzuca, ja uważam, że się spłaciłem. Nie wiem, czy stałem się jakimś talizmanem, skoro od momentu jak przyszedłem zaczęły wpadać do gabloty trofea. W Dinamie cały czas sięgaliśmy po mistrzostwo i graliśmy w pucharach.
Jaka była pierwsza myśl, gdy pojawiła się propozycja z Legii? Jak zainteresować się taką ofertą, gdy chwilę temu na horyzoncie był Salzburg czy FC Koeln?
Pierwszy kontakt był w 2010 roku w styczniu. Wtedy nawet nie rozpatrywałem tej oferty, bo w tym samym momencie miałem propozycję z Borussii Dortmund, którą przejął wtedy Jurgen Klopp. Byli na samym dole, walczyli o utrzymanie. Miałem iść na półroczne wypożyczenie z opcją ewentualnego wykupu latem. Płacili za wypożyczenie 300 tysięcy euro, za wykup miało być 1,5 miliona. Zdravko Mamić powiedział, że na wypożyczenie zawodników nie daje. W szatni był wtedy Robert Kovac, który grał wcześniej w Borussii. Przekonywał Mamicia, że Borussia jest w trudnym okresie, przekroczyła już budżet, gdy latem otworzy się nowy budżet, będą mogli zapłacić. To są Niemcy, u nich wszystko musi się zgadzać.
Podnieśli kwotę wypożyczenia, ale nie przekroczyło pół miliona, Mamić chciał jakieś gwarancje bankowe. Nie potoczyło się to w takim kierunku, w jakim chciałem. Do czerwca Borussia utrzymała się w lidze i później patrzyła już na lepszych piłkarzy. Tematu nie było.
Ale wróciła Legia. Nie wyszło w Borussii, zdecydowałem się na Legię. Jeden z ostatnich momentów do odejścia, a zawsze może się przytrafić – nie daj Boże – kontuzja. Zadzwoniłem do świętej pamięci Ivana Turiny, powiedział, bym niczego się nie bał, bo idę do najlepszego klubu w Polsce i życzy mi powodzenia. – Jeżeli nie masz żadnych ofert, a chcesz iść, nie masz co się wahać – przekonywał.
Wybrałem Legię i się nie pomyliłem.
Wybierając Legię, zrezygnował pan z kierunku niemieckiego, gdzie łatwiej trafić z Dinama niż z Ekstraklasy.
Temat Borussii zdarzył się, bo była w kryzysie.
Ale skoro pojawiła się Borussia, można było zakładać, że pojawią się tematy innych klubów.
Nie mam problemu z moim ego i działam w sposób rozsądny. I tak byłem zdziwiony, że mam ofertę z takiego klubu w tym wieku, nie będąc reprezentantem swojego kraju. Wiedziałem, że w 2010 roku będę miał już 27 lat. Ciężko, by trafiały się takie oferty. Może zdarzyłby się jakiś Freiburg czy Kaiserslautern, ale finansowo nawet takie kluby nie przebiłyby oferty Legii. To byłby ten sam poziom. A moją ambicją było granie w europejskich pucharach. Nie chciałem walczyć o utrzymanie, a o mistrzostwo. Dobrze trafiłem. Mogłem marzyć i liczyć na to, że wylosuję los na loterii. A ja nie lubię marzyć, wolę żyć rzeczywistością.
Jakie wyobrażenie o polskiej lidze ma statystyczny piłkarz z Bałkanów? Co myślą pańscy zawodnicy, gdy pyta ich pan, czy chcą zagrać w Polsce?
Polska ma dobry wizerunek, szczególnie ostatnio. Wszyscy są świadomi, co się dzieje w polskiej piłce. Gdy ja przychodziłem do Legii, wiedziałem niewiele, mało piłkarzy z Chorwacji grało przede mną w Polsce. Po naszych sukcesach w Legii było głośno w Chorwacji. Ludzie zaczęli śledzić. Teraz w naszej telewizji można obejrzeć w każdy weekend mecz Ekstraklasy, puszczane są w kawiarniach. Jedyne co – gdy prezentuję ofertę, wszyscy zawodnicy są zdziwieni, że polskie kluby tak mało płacą. Oni wszyscy myślą, że w Polsce są bardzo, bardzo duże pieniądze. Pamiętam rozmowę z jednym ze środkowych obrońców z ligi szwajcarskiej, Chorwatem, łączonym z Legią w 2013 roku. Akurat byłem po pierwszym przedłużeniu kontraktu. Rozmawialiśmy.
– Ile ci zaproponowali?
– 500 miliona euro rocznie.
– Ile?! Netto?!
– Tak.
– Widziałeś tę ofertę?
– Nie, ale agent mówił.
– To cię kłamie, bo ja akurat teraz podpisałem nowy kontrakt z Legią i jest o dwa razy mniejszy, a jestem kapitanem zespołu. Tylko dwóch ma większe kontrakty – Ljuboja i Radović. Nie wiem kto, ale ktoś cię okłamuje.
Przez to, że Legia grała w europejskich pucharach, piłkarze myślą, że mogą dostać w Legii pół miliona euro i to bez problemu. Gdy mówisz im, że to nie jest prawda, myślą, że kręcisz, chcesz zgarnąć jak najwięcej dla siebie.
Rynek chorwacki już uciekł naszej lidze? Ostatnio gwiazdami są niechciani – Stipica był przez całą karierę rezerwowym, Kożulj przyszedł w rozliczeniu za Gyurcso, Tudor nie miał klubu pół roku.
Młodych zawodników zdecydowanie nie ma szans ściągnąć. Ale dobrych i doświadczonych – tak, da się. Na przykład Domagoj Antolić był kapitanem Dinama Zagrzeb, jedną z czołowych postaci. Marko Vesović także był jednym z lepszych zawodników ligi. Legia miała szczęście, że wyciągnęła ich za bardzo małe pieniądze. Marko się kończył kontrakt, choć początkowo chcieli za ostatnie pół roku milion euro. Wykonaliśmy z agentami pracę, by tę kwotę obniżyć. Domagoj przez parę lat mówił prezesowi, że chce odejść i szczęście Legii, że Dinamo go puściło za niewielką kwotę. Gdyby prezes się uparł, mógłby wołać za niego dwa miliony. Jeśli byliby młodsi, obaj kosztowaliby o wiele, wiele więcej. Takich zawodników, którym się kończy kontrakt, zawsze będzie można wyciągnąć z Chorwacji. Na młodych polskich klubów już jednak dawno nie stać.
A propos młodych, nie uważa pan, że Legia za szybko sprzedała Sandro Kulenovicia? Chłopak z Chorwacji, który gra w młodzieżówce, jeden z bardziej perspektywicznych Chorwatów, a wiemy, jakie kwoty transferowe potrafią osiągać młodzi Chorwaci.
Pewnie tak. Tylko że też nie do końca wiadomo, na jakich warunkach sprzedała go do Dinama – może zagwarantowała sobie jakiś procent od kolejnego transferu? Z drugiej strony uważam, że dla rozwoju Sandro Dinamo będzie lepsze niż Legia, bo dzięki temu zrobi większy transfer. Nie dlatego, że Dinamo jest lepsze, to Legię mam bardziej w sercu niż Dinamo. Może trochę dziwne, ale tak jest.
Polska liga jest bardzo twarda. Rzadko się zdarza napastnik, który strzela powyżej 20 bramek. Jeśli Legia gra z ŁKS-em, nie oznacza to, że będzie miała łatwy mecz. W Chorwacji bardzo ciężkie mecze dla Dinama są z Rijekiem na wyjeździe, z NK Osijek i Hajdukiem. Reszta – znakiem zapytania jest tylko to, jaką różnicą bramek Dinamo wygra. Liga nie jest twarda, szansa promowania jest dużo większa. Jeśli Sandro zacznie sezon w podstawowym składzie, uda mu się raz strzelić hat-tricka, potem drugi, od razu będzie na czele klasyfikacji. Jeśli sprzedadzą Petkovicia, będą, uważam, stawiać na Sandro. Bez problemu strzeli w jednym sezonie – życzę mu tego – powyżej piętnastu bramek. Jeżeli to się zdarzy, odejdzie za duże, naprawdę duże pieniądze.
Jeżeli rozegra pełny sezon i strzeli 15 bramek, ile może kosztować?
Ze względu na wiek… Do 20 milionów na pewno. Bruno Petković, który jest starszy, miał temat za około 20 milionów. Sandro jeszcze dwa lata ma prawo grać dla U-21, tam będzie pierwszym napastnikiem. Jeśli jeszcze Chorwacja coś osiągnie, cena wzrośnie. Przed nim dobry czas, byle tylko zdrowie służyło. Szczególnie teraz po tym kryzysie Dinamo będzie jeszcze bardziej stawiało na młodych.
To podobny typ napastnika do Mario Mandżukicia, z którym dzieliłem pokój przez siedem lat. Mario strzelał raczej po dwanaście czy siedemnaście bramek na sezon. Dużo walczył i robił rzeczy ważne dla zespołu – czyli to, co powtarzał Vuko, gdy się go krytykowało. Za duża była ta fala krytyki. Żaden trener nie robi przecież nic przeciwko sobie. Jeżeli Vuko by nie widział na treningu, że Sandro zasługuje na grę przed Niezgodą czy Kante, to by go nie wystawił. Sandro nie strzelał, ale Legia grała w tych meczach dobrze, przeciwnicy nie mogli stworzyć sytuacji bramkowych. Wtedy chwalono obrońców, ale obrona zaczynała się od Sandro. Mandżukić jest zawsze pierwszym obrońcą swojego zespołu. Uważam, że w Legii byłoby mu trudniej odskoczyć z bramkami niż w lidze chorwackiej. Zrobił dobry ruch dla siebie, mam nadzieję, że Legia się wpisała na jakąś dodatkową kwotę w przypadku kolejnego transferu. Legia pokazała, że stać ją na ściągnięcie młodego zawodnika z Dinama. Nie został na dłużej, ale i tak zarobili. Natomiast można było zarobić więcej.
Od czego zależy to, że chorwaccy piłkarze osiągają tak duże ceny? Gdyby Karbownik nazywał się Karbovniković, byłby wart 20 milionów?
Najbardziej cenę piłkarzy podnosi gra w konkretnych klubach – Crvenie Zvezdzie, Partizanie czy Dinamie Zagrzeb, które grają w Lidze Mistrzów i Lidze Europy. Dinamo dopiero w ostatnich dwóch latach zaczęło grać na wynik w samych fazach grupowych. Wcześniej działali według schematu – stawiali na 2-3 młodych, by ich promować, zarabiając kasę na samym awansie. Wiedzieli, że będzie bardzo ciężko wyjść z grupy, więc ryzykowali. Przy tym nie godzili się na każdą ofertę. Pamiętam, jak po Vrsaljko i Halilovicia przyjechał Arsenal. Oferował za nich 14 milionów.
Zdravko Mamić powiedział tylko: – Jak jesteście poważni, to przyjdźcie z poważną ofertą.
I odwrócił się na pięcie. To były dla niego wielkie pieniądze, ale ryzykował, żeby spróbować dostać większe. Jeśli Legię byłoby na to stać, też mogłaby ryzykować, ale obecnie nie może grać hazardowo i mówić “chcemy 30 milionów” licząc, że ktoś zaoferuje 15. Jeżeli grałaby w europejskich pucharach i tam generowała zyski – może byłoby to możliwe. Dinamo ma przez wiele lat to szczęście, że prawie co sezon gra w pucharach. Może zaryzykować. Kiedyś granicą było 10 milionów euro. Później wszyscy, którzy odchodzili za większe pieniądze, okazywali się trafionymi transferami. Zagraniczne kluby mówiły „Dinamo pewniak”. To też sprawiało, że cena chorwackich piłkarzy rosła systematycznie. Ale najważniejszym czynnikiem jest zawsze gra w pucharach.
Czyli gdyby Karbownik był Karbovnikoviciem, byłby wart kilka milionów więcej dzięki temu, że gra w Dinamie, które od lat gra w pucharach i ma wiele success stories?
Tak. Zobaczmy teraz Damiana Kądziora – gra tak jak w Polsce, ale liga jest dużo łatwiejsza, więc jeszcze bardziej się wyróżnia, ma jeszcze więcej asyst. Przed pandemią był najlepszym zawodnikiem nie tylko Dinama, a ogólnie chorwackiej ligi i będzie sprzedany za naprawdę duże pieniądze. Wszyscy są z niego zadowoleni. Na pewno nie było mu łatwo, bo to zawsze jakiś minus, gdy przychodzisz z Polski i grasz przy pustych trybunach, na fatalnej infrastrukturze.
Jak wygląda rynek menedżerski w Chorwacji, jeśli chodzi o młode talenty? W Polsce ciężko znaleźć 16-latka, który nie ma agenta.
Jest podobnie, co więcej – funkcjonuje mafia menedżerska.
Mafia?
Młody zawodnik ma jakieś problemy rodzinne, w domu się nie przelewa, rodzice nie mają pracy albo długi. Mafia daje rodzicom jednorazowo pieniądze, na przykład 10 tysięcy euro, by podpisać zawodnika. Rodzice nawet nie wiedzą, z kim podpisują i piłkarz ma problem. Poważny agent przyjeżdża później z konkretną ofertą i słyszy:
– Chcesz go mieć, daj milion.
A zainwestowali 10 tysięcy euro. Jeśli podoba ci się jakiś młody zawodnik, musisz rozpytać, kim są jego rodzice i czy z kimś już nie podpisali umowy. Nigdy nie ma przecież napisane na czole „to zawodnik od tego i tego, który jest mafiozem”. Robisz taki wywiad środowiskowy, a potem dzwoni telefon.
– Wtrącasz się do mojego zawodnika?!
– Nie wtrącam, tylko zapytałem, czy kogoś ma.
Od razu myślą, że chcesz robić coś za ich plecami. Trzeba być ostrożnym. Potem tacy zawodnicy się niszczą, bo nie mają czystych relacji z agentami i klubami. Nie wiem na jakich zasadach w Polsce się podpisuje, ale na pewno polscy młodzi zawodnicy są bardzo interesujący szczególnie na rynku włoskim. To normalne, że agenci chcą ich podpisywać.
W Polsce bardziej opiera się to na opowiadaniu bajek rodzicom, że młody trafi za chwilę do Realu Madryt, jak podpiszą z nim umowę, ale wiadomo – mowa o agentach bez dobrej reputacji.
Poważny agent nie robi takiej gadki, że zaraz będziesz tu i tu. Co masz z tego, że ja podpiszę cię w jakimś klubie, w którym mam kontakt, zarobię, a ty będziesz się niszczył przez cztery lata, a potem wrócisz do Polski w wieku 24 lat, ale nie będziesz już budził zainteresowania? Ci, którzy nie mają problemów w domu, raczej nie podpisują z byle kim. Ja na przykład teraz przez trzy lata trafiałem na dobrych ludzi, z którymi się mogłem dogadać i załatwiłem sporo zawodników, którzy nie byli moimi.
Marko Vesović nie jest w mojej agencji, ale z jego menedżerem, który był dyrektorem sportowym w Crvenie Zvezdzie, mamy dobry kontakt i dbamy wspólnie o jego przyszłość. Tak samo teraz mieliśmy jednego zawodnika, który miał podobny status co Damian Kądzior, tylko że w defensywie – był trzynastym zawodnikiem. Amir Rrahmani. Był pierwszy do łatania dziur, a zdarzyło się, że wszedł do składu na fazę grupową Ligi Europy i grał na lewej obronie. Jeden agent przyniósł nam ofertę z Hellas Verona Dogadaliśmy się jak ja z agentem Marka Vesovicia i sprzedaliśmy go. Pograł pół roku i teraz go już sami sprzedaliśmy do Napoli za 14 milionów, a rok temu był rezerwowym zawodnikiem Dinama. Gdybyśmy się nie zgodzili sprzedać go z innym agentem za 1,7 miliona, nie doszłoby do tego transferu.
Myślenie długofalowe.
No tak. Lepiej mieć dobre relacje z innymi agentami. Gdybyśmy robili problemy, Rrahmani mógłby w ogóle nie trafić na rynek włoski, a dziś jest w Napoli.
Układy wciąż funkcjonują w chorwackich klubach?
Uważam, że nie. Dinamo to półka wyżej, w NK Osijek zainwestowali ludzie z Węgier i to teraz poważny klub. Rijeka troszeczkę upadła, bo wycofał się inwestor, u którego zrobili mistrzostwo, to fajne miejsce do życia, fajna – jak na ligę chorwacką – infrastruktura, ale w tym momencie nie mogą płacić więcej niż powiedzmy 30- 40 tysięcy złotych miesięcznie, więc nie mogą ściągać wirtuozów. Hajduk zawsze będzie miał dobrych zawodników. Tam jest problem, że przez wiele lat nie zdobyli mistrzostwa, nie grali w europejskich pucharach. Mają zawsze 2-3 kontrakty na poziomie 600 tysięcy euro, a reszta zarabia w okolicach 100 tysięcy euro. Duża nierównowaga. Jeśli jest jakiś kryzys, najlepiej zarabiająca trójka jest zawsze na krzyżu. Wszyscy ich atakują. Polityka wokół Hajduka jest specyficzna, inna. Klub i miasto są przepiękne i wszyscy życzymy, by jak najszybciej doskoczył do Dinama, ale wydaje mi się, że przez wiele lat nie ma na to szans. Może jeśli po koronawirusie Dinamo nie będzie mogło ściągać zawodników, a Hajduk zawsze ma bardzo dobrych młodych, nadarzy się okazja, by nadgonić? Wokół klubu dzieje się sporo dziwnych rzeczy. Jeśli coś pójdzie do przodu, każdy się wtrąca, żeby swoje zarobić.
A propos Dinama – zawsze zastanawiam się, jak to możliwe, że ten klub jest tak zdrowo budowany, a jednocześnie kieruje nim osoba o tak wątpliwej reputacji jak Zdravko Mamić, który obecnie musi się ukrywać w Bośni. Jak się robi biznesy z Mamiciem?
Wszystko robi na miejscu teraz jego brat Zoran, który jest dyrektorem sportowym. To z nim się negocjuje, ale ze Zdravko zawsze można porozmawiać przez telefon. Klub funkcjonuje jak kiedyś, jest normalnie, różnicy w zasadzie nie ma.
Panu też się zdarzyło zeznawać w sprawie Zdravko Mamicia.
Tak, tak.
Co pan sądzi o tych wszystkich aferach?
Popełnił błędy, gdyby ich nie popełnił, to byłby dziś w Zagrzebiu. Nie wiem dlaczego działał w ten sposób, ale to jego decyzje, a teraz płaci za nie cenę. Uważam, że bardzo ciężko mu było patrzeć na wszystkie wyniki i nie być blisko zespołu, bo jest bardzo zżyty z szatnią i klubem.
Grał pan zarówno z Luką Modriciem jak i Mario Mandżukiciem – którego z nich stawia pan młodym piłkarzom jako wzór do naśladowania?
Mandżukić wykorzystał swój potencjał w stu procentach. Nie da się porównać jego umiejętności do Roberta Lewandowskiego, który jest dwa razy lepszy, ale to Mandżukić ma lepszą karierę, był w czołowych zespołach lig, Robert nie miał szansy wyjechać. Do tego z każdym klubem coś wygrywał. Mario ma bardzo specyficzny charkater. Jeśli miałby teraz wyjść do ringu Joshuą, nie powiedziałby w wywiadzie, że rywal ma większe szanse. Dopiero po meczu, jeżeliby przegrał, powiedziałby: OK, byłeś lepszy, ale następnym razem ja wygram. Bezgranicznie wierzył w siebie. Nigdy nikomu nie przyzna, że jest lepszy. To cechy, które przekazałbym każdemu młodemu piłkarzowi. Ktoś ma strach w oczach widząc 40 tysięcy ludzi, ktoś jak zobaczy w tunelu Cristiano Ronaldo. Mario tego nie miał przed nikim.
O Luce Modriciu nie ma co mówić – to magik, wszystko, co robi, wygląda naturalnie, piłka mu nie przeszkadza. Jeszcze jeden piłkarz robił na mnie wrażenie – Milan Badelj. Ma największą piłkarską inteligencję spośród piłkarzy, z którymi grałem. Zachowanie na boisku, ustawienie – wszystko widzi parę sekund wcześniej. Jak graliśmy w parze miał 19 lat, a wyglądał, jakby miał mega doświadczenie.
Wielokrotnie mówił pan, że Warszawa to pana drugi dom. Co ma w sobie to miasto i Legia, że tak się pan zakochał?
Pasowało mi wszystko. Nie powiem teraz, że żałuję, bo już przyzwyczaiłem się do życia w Chorwacji, ale byłem już przygotowany mieszkać na stałe w Warszawie. Jeśli jeszcze pograłbym rok i nie zdarzyłaby mi się kontuzja, syn pewnie zacząłby chodzić do szkoły w Polsce i wtedy zostalibyśmy na stałe. Nawet młodsza córka słysząc jak opowiadamy o Warszawie to jest w niej zakochana, mimo że pamięta najmniej. Najpiękniejszy okres w moim życiu i nic tego nie zmieni. Fajne wspomnienia, ale też troszeczkę żal, że to już za nami. Gdyby ktoś dał mi złotą rybkę, powiedziałbym, ze chcę cofnąć czas i być jeszcze raz w Legii. Z żoną mówimy sobie, że jak dzieci podrosną to pewnego dnia wrócimy do Warszawy. Mieszkanie mamy, trzeba działać, by zapewnić dobrą przyszłość.
Widzę, że mimo przykrego końca i zarzutów o symulowanie kontuzji, raczej ma pan w głównie pozytywne wspomnienia.
Ale to nie jest wina kraju czy miasta, że końcówka tak wyglądała. Żadna sytuacja nie mogła naruszyć tego, co ja poczułem, polubiłem i mam w sercu. Nie planowałem kończyć z piłką. Myślałem, że będę grał do 2020, może 2021 roku. Ostatni mecz rozegrałem 17 maja 2015 roku. To już prawie pięć lat. Skończyłem piłkę pięć lat wcześniej niż planowałem.
Moje reakcje były impulsywne, ale miałem do tego argumenty. Czułem, że coś w kolanie nie jest tak. Ludzie powinni rozumieć, dlaczego się tak zachowywałem. Miałem rację, a było wskazywane coś zupełnie innego. Nie mam żadnych pretensji do trenera Czerczesowa – kto wie jakbym ja się zachował, gdybym był trenerem w takiej sytuacji? To była kłótnia, nie ukrywam, sporo rzeczy powiedziałem. Jak mi powiedział, że symuluję… Mógł się zachować inaczej. Jedyną pretensję mam do Jacka Jaroszewskiego, ale nie ze względu na to, jak zrobił operację, ale jak się zachował później i jakie słowa o mnie mówił. Powtarzał tylko “nic mu nie jest, nic mu nie jest”. Było, minęło, cieszę się, że dzięki Bartkowi Kacprzakowi wróciłem do normalnego życia. Piłki nie kopię, ale mogę pobiegać 10 km/h po lesie. Mam swoje życie, każdy popełnia błędy, jak Jacek i ja byśmy się spotkali, to już z chłodnymi głowami, bo wiele się zmieniło przez te pięć lat. Nie chcę otwierać starych ran. Dzięki temu więcej czasu spędzam z rodziną, wszystko ma swoje plusy i minusy.
Pierwsze miejsce, które pan odwiedza po przyjeździe do Warszawy?
Dwie restauracje – „Sushi Zushi” na Żurawiej i „Flaming” na Chopina. Mimo że Chorwacja leży nad morzem, sushi u nas to katastrofa! Z rodziną zawsze zaglądamy do Łazienek i na starówkę. Troszeczkę rzadziej jesteśmy teraz na Polu Mokotowskim, a byliśmy często, gdy mieszkaliśmy na Białym Kamieniu.
Czyli jednak nie Łazienkowska. Gdy zakończył pan karierę mówił, że jak bywa na Legii, nie każdy jest panu w stanie spojrzeć oczy. A jak jest teraz?
Zakumplowałem się z ludźmi z Enel-Sportu. Byli fizjoterapeutami, ale nigdy wcześniej nie pracowali w sporcie. Mówię o 2015 roku, gdy otworzyła się klinika. Przychodziłem do nich, a oni pytali:
– Co dzisiaj robimy?
– Przecież to ja jestem pacjentem!
Powinni mieć program, co ze mną robić. To nie miało sensu. Chciałem dostać pozwolenie, by jeździć do Łodzi do Bartka Kacprzaka, by mieć taką opiekę, jaką powinienem mieć.
– Zobacz, masz na co dzień opiekę w Enel-Sporcie, chodzisz po dwa razy i nie jest ci lepiej? – pytała osoba z klubu.
– To tylko strata kasy. Może mają najlepszy sprzęt, ale to tak, jakbym kupił swojemu synowi najnowszego Astona Martina. Co z tego, że ma takie auto, skoro nie może nim jeździć, bo ma pięć lat?
Sprzęt nic nie pomagał, bo nikt nie wiedział, co ze mną ma robić. Chodziłem tam bez sensu. Pomagał tylko Paweł Bamber, który dobrze znał kontuzję, ale on też nie był w stanie poświęcić mi czasu – zdrowi zawodnicy mieli u niego priorytet.
Jeśli cokolwiek mówiłem, zawsze tłumaczono, że marudzę. Ja tylko chciałem wskazać, że w tamtym momencie nie wyglądało wszystko tak, jak powinno. Nawet każdy z tych fizjoterapeutów chciał dla mnie jak najlepiej, ale nie wiedział jak ze mną pracować, być może nigdy nie pracowali z poważniejszymi kontuzjami sportowców. Tak jak trzy lata temu byłem żaden menedżer, a dziś już jestem na dobrej drodze, tak oni byli wtedy na początku, a dziś pewnie są bardziej doświadczeni. Ale ja byłem kapitanem Legii, potrzebowałem najlepszej opieki, a nie osób, które zaczynają w zawodzie.
Chodzę dwa razy dziennie, płacimy za to, a nic mi to nie pomaga. A jednocześnie nie pozwalają leczyć się tam, gdzie mi naprawdę pomogli. Chciałem, by klub przynajmniej oszczędził kasę.
Tak jak z Vuko – żaden trener nie chce dla siebie porażki, tak każdy kontuzjowany zawodnik wybiera dla siebie najlepsze rozwiązanie. Zawsze musisz iść do klubowego lekarza, to podstawa, ale jeżeli problem się nie rozwiązuje, trzeba zapytać zawodnika: komu ty najbardziej ufasz? Juranovicia w Hajduku Split nie mogli wyleczyć przez dwa miesiące. Pojechałem z nim do Bartka Kacprzaka do Łodzi. Miał już zakończyć sezon, a po dziesięciu dniach okazało się, że może wrócić. Był gotowy na cztery ostatnie mecze. Ale klub nie pozwolił mu rozegrać żadnego, żeby nie wyszło, że wyleczył go jakiś inny lekarz, a klubowy był bezradny.
Lekarze klubowi obawiają się reakcji prezesa czy władz klubu. Te mogą powiedzieć: pracujesz u nas, a nie potrafisz piłkarza wyleczyć?
Ale to nie jest ważne, kto wyleczy. Zdrowie najważniejsze. Takich reakcji nie powinno być. Każdy chce jak najlepiej. Jeżeli ci nie mogę pomóc, idźmy znaleźć kogoś, kto może. Ale bez żadnych zazdrosnych reakcji.
Marne pocieszenie, ale wyszło na pana. Jednak po rozwiązaniu kontraktu z Legią nie podpisał pan umowy w Chinach, co podejrzewano.
Podpisałem w Płocku. Od razu niektórzy mówili: wiedzieliśmy, że udaje, teraz będzie grał gdzieś indziej!
Moja rodzina wróciła już wtedy do Chorwacji, sam miałem koło zaplanowany powrót 15 września, bo w sierpniu przeszedłem operację u Bartka Kacprzaka i zostałem na rehabilitację. U Bartka leczył się jeden z zawodników Wisły Płock. Przyszedł do niego Łukasz Masłowski, który widział, jak biegam na bieżni antygrawitacyjnej. Zapytał Bartka o stan kolana. Bartek powiedział szczerze:
– Jeśli z kolanem będzie dobrze, wróci do grania, bo to ambitny człowiek. Na razie jest OK, ale zobaczymy.
Rozmawiałem z Łukaszem. Powiedziałem, że szkoda, że to już się zakończyło.
– Ale co się zakończyło?
– No kariera.
– Chcesz dalej grać?
– Chciałbym, ale nie mogę.
– A może zaryzykujesz?
Zaproponował, że przejmą koszty mojego leczenia i dołożą mi 10 tysięcy złotych do grudnia, żebym miał na mieszkanie. A jeżeli wrócę – dogadamy się na kontrakt. Taki gest o d klubu, któremu nic nie dałem? Kim dla nich byłem? Kapitanem Legii, czyli przeciwnikiem.
Spróbowałem. Przez dziesięć dni trenowałem nawet z zespołem i pojawiła się w grudniu szansa debiutu, akurat przeciwko Legii. W piątek przed meczem znowu poczułem kłujący ból. I już wiedziałem, że to koniec. Łukasz powiedział, bym wracał do Chorwacji, zobaczymy na początek okresu, jak noga wypocznie. Wróciłem w styczniu, ale tylko po to, byśmy sobie podziękowali. O Łukaszu i prezesie Kruszewskim mogę powiedzieć wszystko, co najlepsze.
Zachowali w stosunku do mnie tak, jak powinna zachować się Legia.
Rozmawiał JAKUB BIAŁEK
Fot. FotoPyK