11 maja 1996 roku minęło trzydzieści lat od finału Pucharu Europy, rozegranego między Realem Madryt a Partizanem Belgrad. „Królewscy” wygrali wtedy 2:1 i po raz szósty w historii mogli się poszczycić tytułem najlepszej klubowej drużyny Starego Kontynentu. Oczywiście stali bywalcy Estadio Santiago Bernabeu spodziewali się, że ich ulubieńcy po raz kolejny zdominują elitarne rozgrywki, tak jak to uczynili w latach pięćdziesiątych ubiegłego stulecia. Tymczasem tamten triumf okazał się łabędzim śpiewem Realu. Trzydzieści lat później klub wciąż miał w dorobku sześć uszatych trofeów i ani jednego więcej.
Życiową ambicją Lorenzo Sanza było dołożenie siódmego Pucharu Mistrzów do madryckiej gabloty.
Hiszpan bez wątpienia oglądał starcie „Królewskich” z Partizanem, największy triumf drużyny zwanej z hiszpańska Madrid de los Yé-yé, w nawiązaniu do kultowego przeboju The Beatles: „She Loves You”. Sanz od dziecka był bowiem wręcz fanatycznym kibicem Realu. Najpierw, jak każdy dzieciak, chciał w barwach Los Blancos zagrać. A kiedy musiał zaakceptować, że brak mu odpowiedniego talentu, by zrobić wielką piłkarską karierę, obiecał sobie, że kiedyś pomoże Realowi w inny sposób. I słowa dotrzymał.
Pracę w madryckim klubie podjął jeszcze w latach osiemdziesiątych. Wiedzę z zakresu funkcjonowania piłkarskiej korporacji czerpał na jednym z dyrektorskich stanowisk. Wreszcie – stał się postacią numer jeden. W 1995 roku przekonał elektorów, że warto wybrać go na prezydenta klubu, ponieważ ma plan na odbudowę mocarstwowej pozycji Realu Madryt.
Ktoś zapyta: co tu odbudowywać? Real w 1995 roku wygrał przecież mistrzostwo Hiszpanii.
No i prawda, wygrał. Jednak było to dla „Królewskich” pierwsze mistrzostwo od 1990 roku. Przez cztery długie lata Los Blancos musieli znosić upokorzenie, jakim było oglądanie w lidze pleców FC Barcelony, a czasem także i innych ekip. Zresztą – nie to było najbardziej upokarzające, że Barca zgarnia tytuły mistrzowskie. Problem tkwił w tym, że Katalończycy triumfy święcili także na europejskiej arenie. W 1992 roku sięgnęli po Puchar Europy. Grali spektakularny futbol, ekscytowali, stanowili punkt odniesienia. Real w hierarchii europejskiego futbolu osuwał się w odmęty obojętności. Barca była Dream Teamem, w Serie A grali najlepsi piłkarze świata, Ajax produkował talenty, Brytyjczycy jak zawsze żyli swoim podwórkiem. „Królewscy”? No gdzieś tam byli, coś tam wygrali. Ale kto by na nich zwracał uwagę. Kogo interesuje drużyna odpadająca z Pucharu UEFA po porażce u siebie z Odense BK?
Sanz w 1995 roku przejął klub zadłużony. Klub pełen wypalonych zawodników, którzy swoje najlepsze lata przeżyli tak dawno, że zdążyli już o nich zapomnieć. Wreszcie – klub, któremu groził krach, jeśli nie zostanie podjęta natychmiastowa akcja ratunkowa.
Hiszpan zabrał się do sztucznego oddychania. Początkowo wydawało się, że wyjdzie mu to jednak jak w starym dowcipie: „operacja się udała, pacjent umarł”. W sezonie 1995/96 – pierwszym za kadencji Sanza – Los Blancos zajęli tragiczne, szóste miejsce w La Lidze. Z Ligą Mistrzów pożegnali się na etapie ćwierćfinału. W Pucharze Króla zostali wyjaśnieni przez Espanyol, w Superpucharze Hiszpanii przez Deportivo. Na dodatek przerżnęli na Camp Nou „Klasyk” aż 0:3. Degrengolada na wszystkich frontach.
Sanz reagował, zmienił trenera. Widać jednak było, że się miota. Chciał osiągnąć bardzo wiele w bardzo krótkim czasie, a pośpiech bywa złym doradcą. Zwłaszcza przy procesach tak skomplikowanych jak przebudowa drużyny piłkarskiej.
W 1997 roku „Królewscy” przeprowadzili transferową ofensywę. Sanz zawsze szczycił się tym, że sam dokładnie monitoruje rynek transferowy, a wypatrzonych zawodników jest w stanie ściągnąć do klubu w ciągu doby. I rzeczywiście, nie można mu odmówić ani skuteczności, ani rozmachu. Przede wszystkim – Sanz ściągnął do Madrytu najgorętsze trenerskie nazwisko na rynku, czyli Fabio Capello. Do tego naturalnie szereg kapitalnych zawodników: Roberto Carlosa, Davora Sukera, Clarence’a Seedorfa, Ze Roberto, Christiana Panucciego, Bodo Illgnera, Predraga Mijatovicia. Narodziła się na Estadio Santiago Bernabeu kompletnie nowa drużyna. Która znowu sięgnęła po mistrzostwo kraju. Ale w stylu zupełnie niesatysfakcjonującym, nudnym.
Sanz znów wierzgnął. Capello stracił posadę, w jego miejscu zasiadł Jupp Heynckes. Doszło do kolejnych przetasowań kadrowych. I trudno powiedzieć, ile w tym było planu, a ile przypadku, nerwówki i pochopnych decyzji. Grunt, że zadziałało.
W 1998 roku, po trzydziestu dwóch latach niepowodzeń, Real Madryt powrócił na europejski tron. „Królewscy” wygrali finał Ligi Mistrzów z Juventusem. Nie byli faworytem tego meczu, nie zaprezentowali zresztą w finałowym starciu wielkiego futbolu. Zwyciężyli 1:0 po dość nudnym meczu. Sanz ogarnięty szajbą ciągłych ulepszeń nie darował tego Heynckesowi, jego także pozbawił posady. W kolejnym sezonie drużyną dowodziło kolejnych trzech szkoleniowców. Jose Antonio Camacho wyleciał po 23 dniach. Hiddink także nie dotrwał do końca rozgrywek, zastąpił go Toshack. Ten z kolei wyleciał na początku następnej kampanii. A na jego posadę wskoczył tymczasowo Vicente del Bosque. Transferowa korbka nadal kręciła się w najlepsze, w drużynie zaroiło się od skandalistów, z Nicolasem Anelką na czele. I doprawdy trudno w to uwierzyć, lecz z tego chaosu narodził się… kolejny Puchar Mistrzów.
Już ósmy w historii Realu.
Sanz pewnie wierzył, że dwa triumfy w Champions League załatwią mu co najmniej kilka kadencji w roli prezydenta Realu. Pozwolił „Królewskim” odzyskać godność, przywrócił klub na należne mu miejsce. Ale okazało się, że to tylko pobożne życzenia. Bo jeśli odrzeć prezydenturę Hiszpana z całego jej romantyzmu, dorobek Sanza nie prezentuje się aż tak imponująco.
Dość brutalnie podsumował to Leszek Orłowski w książce: „Real Madryt. Królewska era Galacticos”:
„Sanz nie sprawiał dobrego wrażenia jako prezydent. Socios przeczuwali, że woda otaczająca zwłaszcza finansowe sprawy ich klubu jest cały czas bardzo mętna, że Sanz przeprowadza potajemnie wiele nie do końca legalnych operacji. Nie chciał nikomu udzielać informacji o tych sprawach, pokazywać bilansów, odpowiadać na pytania drążących temat socios. Styl jego rządów był zaprzeczeniem transparentności, której era właśnie się zaczynała. Dług zaś rósł, w 2000 roku wynosił w rzeczywistości 245 milionów euro, a prezydentowi brakowało koncepcji pozbycia się tego olbrzymiego obciążenia. Wyglądało to zresztą na zadanie niewykonalne, jako że roczne przychody nie przekraczały 118 milionów. Real szedł do przodu siłą inercji, ale raczej jasne było, że długo tak nie pociągnie, że przedsiębiorstwu potrzeba na stanowisku prezydenta wizjonera, a nie drobnego cwaniaczka
Sanz w 2000 roku, po zdobyciu przez zespół Pucharu Mistrzów, czuł się bardzo pewnie na stanowisku prezydenta Realu. Chciał je piastować jak najdłużej. Ponieważ nie był pewny, czy za rok, kiedy wygasał jego mandat, drużyna znów okaże się najlepsza w Europie, postanowił przyspieszyć wybory. Zwołał je więc na lipiec 2000 i… przegrał z Florentino Pérezem”.
Mimo wszystko – to chyba zbyt surowa recenzja.
Sanz ostatecznie nie przejął doskonale funkcjonującego klubu, lecz drużynę już pogrążoną w kłopotach. Trochę ich Realowi dołożył, wielu spraw nie wyprostował, parę zagmatwał. Ale cóż – co do gabloty za jego kadencji udało się wstawić, tego mu nikt nie odbierze.
Hiszpan odszedł trochę w takim stylu, w jakim zarządzał klubem. Bez oglądania się na konsekwencje, odważnie i z otwartą przyłbicą. „76-latek od wtorku znajdował się OIOM-ie, na który trafił dopiero po ośmiu dniach od wystąpienia objawów choroby. Jak tłumaczył jego syn Fernando Sanz (były zawodnik Realu), ojciec nie chciał przeciążać lekarzy i zwlekał z wizytą w szpitalu. Znalazł się w nim dopiero wtedy, gdy miał już bardzo wysoką gorączkę i nie był w stanie normalnie oddychać. Przeprowadzono test, który potwierdził, że jest zakażony koronawirusem. Rokowania od początku nie były dobre, bo do sędziwego wieku i niewydolności oddechowej dochodziła niewydolność nerek. Na dodatek Sanz senior walczył z cukrzycą i już wcześniej miał problemy z oddychaniem. Znajdował się więc w grupie najwyższego ryzyka. Niestety, ziścił się najgorszy scenariusz i dziś ogłoszono jego śmierć” – pisaliśmy na Weszło.
Oby jego ofiara nie poszła na marne i uświadomiła Hiszpanom – nie tylko kibicom Realu Madryt – z jak poważnym przeciwnikiem mamy dziś w Europie do czynienia.
fot. NewsPix.pl