Reklama

Jak co czwartek… LESZEK MILEWSKI

redakcja

Autor:redakcja

19 marca 2020, 19:37 • 5 min czytania 12 komentarzy

“Strefa mroku”, amerykańskie “Twilight Zone”. W USA seria absolutnie klasyczna, tak umocowana kulturowo jak u nas “Potop” czy “Znachor”, a może nawet jak barszczyk na wigilię. Każdy odcinek gra na nutach strachu, ale co istotne – nie strachu jak z tych słabszych powieści Stephena Kinga, czyli dla samego efektu przerażania, ale próbując coś powiedzieć, coś przekazać, coś zauważyć.

Jak co czwartek… LESZEK MILEWSKI

Czymś branym przez nas za bezpieczny pewnik – zachwiać.

Czasem się udawało, czasem nie. Nie wszystkie odcinki przetrwały też próbę czasu – mówię tu o pierwszej serii, bo program był już kilka razy wznawiany – ale wiele tak.

“Nightmare at 20,000 Feet”, jeden z odcinków najsłynniejszych, moim zdaniem próbę czasu zdał.

Fabuła jest prosta jak stylisko łopaty. Robert Wilson leci samolotem, ma miejsce przy oknie, ale zamiast sobie za oknem podziwiać obłoczki czy krajobrazy, widzi na skrzydle gremlina. Tak jest: jakiegoś stwora, cudacznego, z jednoznacznie złośliwą mordą.

Reklama

Facet próbuje powiadomić o swoim odkryciu żonę, a także załogę samolotu, ale za każdym razem, gdy ktoś wygląda przez okno, gremlina nie widać.

Zdaniem faceta – stwór chowa się za silnikiem. Co mówi, bo widział, jak stwór chował się za silnik.

Zdaniem wszystkich innych – facet zwariował.

I trudno się reszcie dziwić, prawda? Dodatkowo wiarygodność alarmującego podważona jest tym, że kilka miesięcy wcześniej miał załamanie nerwowe, w dodatku podczas lotu samolotem. Żona Wilsona uważa, że niestety, ale jej mąż nadaje się w tym momencie tylko do wariatkowa. Szkoda chłopa.

Tymczasem Wilson wyglądając przez okno widzi, że stwór grzebie przy silniku, bynajmniej nie dokonując nagłych koniecznych napraw.

Wilson dalej alarmuje, dalej go wszyscy zlewają, w końcu mają go dość i dają mu coś na uspokojenie, żeby przestał się drzeć. Wilson podaną pastylkę po kryjomu wypluwa, ale potem, widząc co się wyczynia na skrzydle, dźwignie pistolet śpiącemu funkcjonariuszowi policji, podejdzie do drzwi awaryjnych, przypnie się tak, by go nie wywiało, a potem zacznie strzelać do – jak mu się wydaje – stwora. Strzela – jak mu się wydaje – skutecznie.

Reklama

Po lądowaniu wszyscy mają Wilsona za szaleńca, ładują go w tradycyjny kaftan bezpieczeństwa i wywożą daleko. W finalnej scenie okazuje się, że silnik po stronie, którą widział Wilson, trzymał się już tylko na ostatniej śrubie, choć przed wylotem był sprawny: narracja jest oczywista, Wilson, któremu nikt nie dawał wiary, bo zresztą trudno było dawać mu wiarę, od początku miał rację.

Strasznawa opowiastka dla czternastolatków?

Może.  Kto chce, niech tak uzna.

Ale moim zdaniem nie, i chyba zdaniem układających topki najlepszych odcinków “Twilight Zone” również, bo jest w czym wybierać, strasznawej opowiastki bez tła raczej by tam nie wybrali.

Stwora z “Nightmare at 20,000 Feet” można traktować jako “czarnego łabędzia”, zdarzenie, które ma ogromny wpływ, a które było mało prawdopodobne (lub uznawane za mało prawdopodobne). Samo określenie “czarny łabędź” wzięło się z dość wymownego przykładu: długo w Anglii mówiło się o czym, że prędzej natkniesz się na czarnego łabędzia niż coś tam – było to wymienne z “prędzej świnie zaczną latać”. A potem faktycznie, bodajże w Australii, takie łabędzie odkryto i przysłowie się rypło.

Co jest w tym wypadku najciekawsze, to że twórca teorii fenomenu “czarnego łabędzia”, Nassim Nicholas Taleb, mówi, że to nie są przypadki wcale nie do przewidzenia (co zarazem sprawia, że trochę się tu już analogia do odcinka odjeżdża). Są, używając fachowej terminologii, przewidywalne retrospektywnie. Co to oznacza? To znaczy, że jak się spojrzy wstecz, to można powiedzieć – no tak, zaskoczyło nas to, ale w sumie mogliśmy się domyślić. Przesłanki były. Nie był to grom z jasnego nieba.

W przypadku koronawirusa zdaje się, że było podobnie. Kilka lat temu zrobiono taki szerszy sondaż wśród epidemiologów, wirusologów i innych fachowców, którzy dzisiaj mają gorące linie, i dziewięćdziesiąt procent sugerowało, że prawdopodobieństwo pandemii w najbliższych latach – powiedzmy, dwóch dekadach – jest duże. A przecież sam wiem po sobie, że choć wirus już szalał w Chinach, to dalej go lekceważyłem – no tak, były już takie przypadki SARS-y i ptasie grypy, będzie podobnie.

Myślę o Wilsonie przy oknie samolotu, a zarazem myślę o doktorze Li Wenliangu, który pierwszy w Wuhan odkrył koronawirusa, miał całkowitą rację o chorobie od początku, a został na wstępie zaszczuty, oskarżony o sianie paniki, zmuszony do miliczenia, a nawet podpisania oświadczenia, że się mylił. Wenliang we wszystkim miał rację. Po miesiącu nie żył – ile dni straciły Chiny, ile osób, przez to, że Wenlianga, przecież specjalisty, nie potraktowano poważnie? On sam przez to też pewnie stracił życie.

Co tu jest kluczowe: nie dyskredytowano go patrząc w wyniki prac. Nie było tak, że przyszedł inny doktor i powiedział: typie, mylisz się, jest inaczej.

Dyskredytowano go, bo siał przerażająco czarne scenariusze, nierealnie ciemne.

W książce, która pewnie przeżywa właśnie największą popularność od czasów swojej premiery, a więc “Dżumie” Camusa, pewien cytat:

“Zaraza nie jest na miarę człowieka, więc powiada się sobie, że zaraza jest nierzeczywista, to zły sen, który minie. Ale nie zawsze ów sen mija (…). Zarazy są w istocie sprawą zwyczajną, ale z trudem się w nie wierzy, kiedy się na nas walą. Na świecie było tyle dżum co wojen. Mimo to dżumy i wojny zastają ludzi tak samo zaskoczonych.”

Posłańców złych wiadomości może i od dawna się nie zabija. Ale na pewno im się nie wierzy. Naprawdę nie cierpimy złych wiadomości. To refren wszystkich światowych kryzysów, ale pewnie i tych osobistych zazwyczaj również. Tak długo, jak będzie się dało, będziemy im zaprzeczać – mamy to widać w naturze.

Ale często to tylko użyźnianie gruntu pod wiadomości jeszcze gorsze.

***

A co tam w piłeczce? A jak się domagacie, to powiem, że przekonuje mnie pomysł, żeby w tym sezonie nikt nie spadał, ligę powiększyć, a ŁKS zagrał baraż z trzecim zespołem pierwszej ligi. Trzeci zespół i tak miał grać baraż, a ŁKS takie rozwiązanie – raptem dwumecz o pozostanie w lidze w obecnej sytuacji punktowej – powinien przyjąć z pocałowaniem ręki.

***

A jak macie za dużo czasu, nie wiedząc jak go spożytkować, polecam na przykład prace Jacka Yerki, polskiego surrealisty. Moje odkrycie ostatnich kilku dni, okazuje się, że Harlan Ellison, jeden z najwybitniejszych pisarzy science fiction w dziejach, tak się jarał obrazami pana Jacka, że aż poświęcił im całą książkę, do wybranych trzydziestu – bodajże – obrazów układając osobne opowiadanie.

Panie Jacku, o panu powinno być głośniej.



Leszek Milewski

Najnowsze

Felietony i blogi

Komentarze

12 komentarzy

Loading...