Wyjazd do Warszawy. Trzy słowa, które od awansu Piasta do ekstraklasy budziły w piłkarzach z Gliwic autentyczną grozę. Zawsze. I wtedy, kiedy byli rewelacyjnym beniaminkiem za Marcina Brosza, i w wicemistrzowskim sezonie Radoslava Latala, i w części zasadniczej mistrzowskiego sezonu. Piłkarze Piasta potrafili nawet przyznać – w tym drugim przypadku – że w drodze na boisko zmiękły im nogi. Dziś po tym strachu nic już nie zostało. Łazienkowska została zdobyta po raz drugi z rzędu, Legia – pokonana trzeci kolejny raz.
W dodatku pokonana wtedy, kiedy u siebie była nie do pochwycenia. Była Goliatem, nikt zaś nie okazał się tym sprytnym Dawidem, wszyscy byli kolejno miażdżeni. 7:0, 5:1, dwa razy po 4:0. Z każdym kolejnym starciem legioniści coraz chętniej żywili się bojaźnią rywali, na których zakończona dziś seria musiała działać piekielnie deprymująco.
Wszystko wskazywało na to, że i z Piastem stanie się to samo. Przecież przegrał pięć poprzednich wyjazdów, ostatnią wygraną poza domem odniósł w połowie października. Przecież nawet wtedy, gdy za bardzo nierozważny atak na piłkę, który mógł skończyć się fatalną kontuzją Sebastiana Milewskiego, wyleciał Jose Kante, gliwiczanie wciąż nie potrafili odpędzić legionistów sprzed swojego pola karnego. Ba, nie potrafili zapobiec stracie szybkiego gola, choć to Legia mogła być w szoku po tym, jak straciła swojego napastnika. Nie tylko na mecz dzisiejszy, ale i ten za tydzień, w Poznaniu.
Domagoj Antolić raz jeszcze pokazał, jak wartościowym jest piłkarzem dla tej drużyny. Obrócił się z Urosem Korunem na plecach jak rasowy snajper, a nie defensywny pomocnik, uderzył tak, że gdyby w bramce stał jakiś kocur pokroju Alissona Beckera czy innego Ter Stegena, i tak nie mógłby nic zrobić. Nie ma pomyłki na grafice, gdzie widnieje jako zawodnik meczu, mimo że przecież jego zespół zszedł z placu boju pokonany. Nie dawał sobie odebrać piłki, był niesamowicie ważną postacią w rozegraniu, oddał też jeden z najgroźniejszych strzałów, gdy gospodarze gonili wynik.
Piast długo ze świetnie przesuwającymi się dwoma liniami Legii nie potrafił sobie dać rady. Pukał do drzwi, które jednak okazywały się być wrotami sejfu. Kombinację zdobył dopiero Tom Hateley, który dośrodkował z rzutu rożnego nie w kierunku najwyższych zawodników swojego zespołu, a tam, gdzie krycie wydawało mu się najsłabsze. Pocelował po głowie Jorge Felixa, który wygrał starcie z Wszołkiem i kompletnie zaskoczył Majeckiego. Aby uświadomić sobie, jak dobrze do tamtego momentu w obronie grała Legia, wystarczy powiedzieć, że to był dopiero drugi strzał grającego w przewadze Piasta, a pierwszy celny. W 35. minucie.
Gliwiczanie, po chwilowym szoku spowodowanym golem Legii (mógł go wykorzystać Gwilia, ale przestrzelił po świetnym zagraniu Wszołka), stali się jednak cierpliwi. Można wręcz powiedzieć: irytująco cierpliwi. Gdy nie było wolnego korytarza – te legioniści zatrzaskiwali błyskawicznie – nie próbowali pchać akcji do przodu, tylko raz jeszcze pykali po obwodzie, ani na moment nie dając się niekorzystnemu wynikowi wyprowadzić z równowagi.
Cierpliwość popłaciła, zaczynały pojawiać się wyrwy, które pojawić się z czasem musiały. Legia nie była tej wiosny przyzwyczajona do gonienia za piłką i przesuwania się po własnej połowie, na pewno nie grając przy Łazienkowskiej. Koncentracji zabrakło więc, gdy Mateusz Wieteska za krótko wybił piłkę przed swoje pole karne, skąd ruszył Gerard Badia. A gdy Badia w meczu z dwoma największymi rywalami Piasta – Górnikiem lub Legią – rusza w stronę celu, to szansa na to, że coś się wydarzy, jest zdecydowanie większa niż normalnie. I tak było też tym razem. Kropnął ile sił w nogach i choć nie było to uderzenie przy samym słupku, Majecki nie dał rady go sięgnąć.
Legia już wiedziała, że nie ma czego bronić, że postawienie przed Piastem zasieków nie da ani utrzymania prowadzenia, ani nawet remisu. Zasieki postawił jednak zespół gości i tak naprawdę Legia doszła do jednej bardzo dogodnej sytuacji. W bardzo podobnych okolicznościach do tych, gdy Placha pokonał Antolić, gorzej zachował się jednak Wszołek, a – tak się wydaje – lepiej wypychał go znakomity dziś Czerwiński. Poza tym mieliśmy parę płaskich strzałów z piętnastego metra w wykonaniu Vesovicia i Antolicia i to w zasadzie by było na tyle.
Legia więc przegrywa, ale mało tego – za machnięcie łokciem Wszołka i nierozważny atak Kante będzie cierpieć jeszcze i za tydzień. Z Lechem w Poznaniu nie będzie mógł bowiem zagrać ani jeden, ani drugi. Przewaga nad wiceliderem – po wygranej zostaje nim Piast – wciąż jest bardzo duża (8 punktów). Ale inni, szczególnie gliwiczanie, mogą poczuć krew. Nic nie sugerujemy, ale sezon temu po 26. kolejce do lidera – Lechii – banda Fornalika traciła tylko o jedno „oczko” mniej.
Jak to się skończyło – wszyscy doskonale pamiętamy.
fot. FotoPyK