Bylibyśmy wariatami, gdybyśmy wymagali, by dziś Zagłębie i Śląsk zagrały jak jesienią, gdy było 4:4. Próg zadowolenia osiągnięty jednak został. Śląsk do Lubina nie dojechał, ale Zagłębie w drugiej połowie odpaliło niezbyt często uruchamianą w tym sezonie maszynkę do mielenia rywali.
Było przed derbami ze Śląskiem wiele wątpliwości w obozie Zagłębia. W ostatniej chwili wyrwany mu został Bartosz Slisz, przez całe zimowe okienko nie było w klubie dyrektora sportowego i można było odnieść wrażenie, że transfery last minute to nie były działania do bólu przemyślane i planowane od miesięcy. Rosjanin Baszkirow trochę za późno zaczął rozmawiać o zerwaniu kontraktu z Rubinem, by móc później wybrzydzać, bo okienka w wielu krajach mu się po prostu pozamykały. Serb Drazić zaś to efekt pracy Martina Seveli z tym graczem w Bratysławie, a nie jakiegoś wielkiego skautowania potencjału.
Wydaje się jednak, że tak jak ruchy te wyglądały na lekko chaotyczne, Martin Sevela rzutem na taśmę skompletował linię pomocy dającą zdecydowanie większe możliwości ofensywne. Dziś ze Śląskiem zagrał właściwie na dwie „dziesiątki”, Drazicia i Starzyńskiego, którym w sukurs w ofensywie szli Bohar, Żivec i Szysz. Brawurowo, dlatego też trzeba było ten kwintet sensownie zabezpieczyć. Tę kluczową pozycję zajął Baszkirow – gdyby nawalił, Śląsk mógłby rozszarpać gospodarzy. Ale był bardzo pewnym punktem lubinian. Jedyny gorszy moment, to gdy wybijał piłkę spod nóg Raicevicia tak pechowo, że posłał Płachetę sam na sam z Hładunem. Bramkarz spisał się jednak na medal.
W pierwszej połowie ataki Zagłębia jeszcze się nie zazębiały, jakby dwa obce ciała potrzebowały czasu, by wpasować się w mechanizm. Ale jak już to zaskoczyło – Śląsk nie potrafił się obronić przed rywalem. Jeszcze w końcówce pierwszej części meczu dostał poważne ostrzeżenie, gdy Żivulić musiał wybijać z linii uderzenie głową Sasy Balicia. Kolejnych sygnałów już nie było, zaczęła się regularna strzelanka. Naprawdę trudno nam wybrać, które rozegranie prowadzące do gola było ładniejsze. No bo w kwestii najładniejszego trafienia – oczywiście wygrywają nożyce Szysza, które przełamały ręce Putnockiego. Ale co do asyst i tego, co przed nimi, do wyboru mamy:
– doskonałą długą piłkę Balicia do Bohara, który wystawił Żivcowi piłkę do pustaka
– rozegranie na jeden kontakt w trójkącie Żivec-Starzyński-Drazić i wrzutkę ostatniego na strzał do Szysza
– odbiór Starzyńskiego i błyskawiczną piłkę w pole karne do Bohara, który raz jeszcze wystawia patelnię Żivcowi.
Przyznacie, trudno zdecydować się na ładniejszą z tych trzech akcji, na pewno warto – jeśli meczu nie oglądaliście – odpalić sobie powtórki. Szczególnie, że wśród nich powinien się też znaleźć przepiękny strzał Bohara po długim słupku, któremu do gola brakowało kilku centymetrów – o tyle Słoweniec był na spalonym po zagraniu Guldana.
Śląsk gola strzelił już, gdy szans na zmianę wyniku nie było właściwie żadnych. A właściwie strzeliło go sobie Zagłębie, bo choć po stałym fragmencie uderzał Marković, to lekko i w środek, więc Hładun raz jeszcze złapałby piłkę. No ale na jego drodze stanął Guldan, który machnął piszczelem i kompletnie zmylił swojego kolegę. Poza plamą w bilansie sezonu, nie był to jednak szczególnie kosztowny błąd.
Cholera no, mamy z tym Zagłębiem problem po obejrzeniu takiej drugiej połowy jak ta. Zdradzają Miedziowi Seveli co jakiś czas zadatki do gry piekielnie efektownej i przy tym bardzo efektywnej, by później grać jak w pierwszych dwóch meczach wiosny. Może zaczynając od dziś to się wreszcie zmieni?