Można w Zabrzu przepłynąć podziemną trasę wodną. Można zwiedzić kopalnię. Można skoczyć na zakupy do centrum handlowego, można coś przekąsić na mieście, obejrzeć film w kinie. Jedynym, po co ostatnio nie ma sensu przyjeżdżać do Zabrza, to zdobywanie punktów w ekstraklasie.
Niewiele jest ekip tak niegościnnych, jak Górnik. Od początku grudnia przyjezdnych wita się tu nie chlebem i solą, tylko wygania w te pędy tam, skąd przyjechali. Obijając niemiłosiernie, brutalnie pozbawiając nadziei na jakikolwiek dorobek. 4:2 z Wisłą Kraków, 3:0 z Jagiellonią, 2:0 z Arką, wreszcie dziś 3:1 z Pogonią. Czternastokrotni mistrzowie Polski może i poza domem jeszcze nie wygrali, ale wracając na Roosevelta 81 regularnie zastawiają na rywali pułapki nie mniej zmyślne niż Kevin w święta.
Wciąż jednak zasadzek Górnika po dziś dzień nie sprawdził nikt z najlepszej ligowej trójki. Cracovia przyjedzie za tydzień, Legia – w ostatniej serii sezonu zasadniczego. Pogoń przyjechała, a w zasadzie przejechała się dziś. Portowcy punktują w lidze najlepiej, jeśli chodzi o wyjazdy, a jednak nawet oni nie byli w stanie nic tutaj ugrać.
Trudno jednak stwierdzić, że przedstawili jakiekolwiek argumenty „za”. Tutaj nie ziściłby się scenariusz z „Dwunastu gniewnych ludzi”, tu nawet jeden z przysięgłych nie stanąłby w obronie i nie próbował na swoją stronę przeciągnąć pozostałych. Portowcy dostali lanie bezapelacyjne. Nie pokazali z przodu nic ciekawego. Z tym, że Podstawski nie jest już Podstawskim z pierwszej rundy w naszej lidze, w zasadzie się już pogodziliśmy. Z tym, że czy na szpicy gra Manias, czy Benyamina, efekt jest żaden – też. Ale dziś w mizerii Pogoni było znacznie więcej ogórków. Srdjan Spiridonović był dziś mniej przebojowy niż wykon Mandaryny w Sopocie, Zvonimir Kożulj nie potrafił celnie uderzyć ani wykreować komuś z partnerów okazji. Szarpnąć raz czy dwa próbował Kowalczyk, ale błędów się nie ustrzegł – jego strata skończyła się akcją bramkową na 0:2. Najlepiej wyglądał Listkowski, który po prostu wykonywał większość swoich boiskowych obowiązków poprawnie. Potrafił minąć, zagrać błyskotliwie piętką, zmusić Prochazkę do zarobienia żółtej kartki.
To jednak piłkarze Górnika zagrali dziś główne role i to im należy się zdecydowanie więcej miejsca. Przede wszystkim Łukaszowi Wolsztyńskiemu, który zaliczył dwie asysty i stał się tym samym najlepszym podającym w całym zespole. Wyprzedził Erika Janżę, który także mógł zaliczyć ze dwa otwierające zagrania, ale mylił się i Angulo po wrzutce z gry, i niekryty Bochniewicz po dośrodkowaniu z rzutu rożnego.
Wracając do Wolsztyńskiego – wypada zadać pytanie, dlaczego ten gość mimo zdolności grania takich piłek jak dziś, mimo wszystko musi co jakiś czas ustąpić miejsca w składzie a to Kopaczowi, a to Krawczykowi. Rzecz to trudna do zrozumienia, bo żaden z tej dwójki nie pokazał, że jest w stanie zagrać do napastnika tak, jak „Wolsztyn” do Angulo na 2:0. Odbiór na własnej połowie, błyskawiczna decyzja o zagraniu za linię obrony, idealna piłka do Baska, który idealnie wkleił się w linię ostatniego obrońcy i bardzo pewnie poszedł sam na sam ze Stipicą.
A i podanie na 1:0 było niczego sobie. Wybicie Pogoni – jedno z wielu, Górnik zastosował patent Wisły Płock i szedł wysokim pressingiem na Stipicę i stoperów – głową skontrował Bochniewicz, „Wolsztyn” podjął szybką decyzję o zagraniu do Jirki, a ten wreszcie dał ofensywny konkret – od razu gola.
Nawet ten, który od ofensywy zabrzan dziś do pewnego momentu odstawał – Jesus Jimenez – zdążył się w tym spotkaniu obudzić i po golu na 3:0 – ładnym strzale pod presją, w samo okienko – złapał tak duży luz, że w końcówce znów bawił się piłką, tak jak on to lubi, robiąc w środku pola rywali w konia.
Gol na 1:3 Pogoni nic nie zmienił, bo zmienić nie mógł – ten zespół znów, po raz kolejny na wiosnę, był po prostu nieprzyjemny w odbiorze. Przez 70 minut z Wisłą Płock grał niestrawnie, ze Śląskiem próbował nacierać, ale spełzło to na niczym, z ŁKS-em stworzył jedno z najgorszych starć całego sezonu. No i dziś potrafił wcisnąć gola jedynie po rzucie rożnym – dobrze przynajmniej, że strzelił go ten, który po wejściu na plac gry nieco ożywił przynajmniej lewą stronę Portowców, a więc Paweł Cibicki.
fot. 400mm.pl