Sądziliśmy, że już nigdy nie napiszemy na Weszło tych słów, ale tak, stało się – Rafała Janickiego trzeba zaliczyć do najlepszych stoperów 22. kolejki Ekstraklasy. Jeszcze nie tak dawno temu tęgie głowy sądziły, że to materiał na coś więcej niż tylko solidne kopanie się na polskim poletku. Naprawdę tęgie – przecież kilka razy na początku swojej kadencji powołał go nawet Adam Nawałka, choć w biało-czerwonej koszulce Janicki nie wystąpił ani razu. Zaufanie od selekcjonera – był to jednak wyznacznik dobrej gry i rozwoju, który w przypadku wiślaka miał jeszcze nastąpić.
Jak wyszło? Delikatnie sprawy traktując – nie najlepiej. Zamiast gościem, który może naciskać Kamila Glika, Janicki stał się etatowym parodystą. Nawet nie solidnym obrońcą, jakim był kiedyś. Ba, nawet nie ligowym dżemikiem. Parodystą. Obrońcą doprowadzającym do białej gorączki kibiców klubu, w którym akurat gra.
Tak było w Lechu, gdzie jego liczne babole śniły się kibicom po nocach. Gdy do spółki z Matusem Putnockym sprezentował Piastowi gola na wagę mistrzostwa, wielu węszyło spiski. Wiecie, jak to jest – gdy odwieczny rywal Legii otwiera autostradę przed jej bezpośrednim rywalem w walce o tytuł, siłą rzeczy pojawiają się teorie spiskowe. Ale Janickiego banalnie łatwo można było wziąć w obronę – przecież on tak grał zawsze, przez cały swój pobyt w Lechu odwalał podobne akcje! I była to linia obrony, która jak najbardziej trzymała się kupy.
Janicki dołączył przed sezonem do Wisły Kraków. Jedni mogli mówić – logiczny wybór Wisły, może w Poznaniu przytłoczyła go presja, w spokojniejszym środowisku może dać radę. Drudzy – skoro zaliczał babole w Lechu, dlaczego ma tego nie robić w Wiśle?
Do tej pory rację mieli zdecydowanie ci drudzy.
Ale w meczu z Zagłębiem Janicki pokazał swoją dawną twarz, o której zdążyliśmy już niestety zapomnieć. Był w zasadzie bezbłędny. Pojedynki z piłkarzami Zagłębia? Stoczył ich jedenaście, wygrał każdy (!) z nich. Zaliczył do tego kluczową interwencję w meczu – Guldan swoją główką zaskoczył Buchalika, ten nie dał rady sięgnąć piłki, ale sporym wyczuciem wykazał się stoper Wisły, który wybił piłkę niemalże z linii.
Już wcześniej kibice drżeli, gdy w meczu z Jagiellonią zjazd do bazy w przerwie musiał zaliczyć Hebert. Ale i wtedy Janicki dał radę. Jest to pewna miara sukcesu Skowronka – skoro z etatowego badziewiaka jest w stanie zrobić pierwszorzędnego stopera, w tej drużynie naprawdę dobrze się dzieje.
Wśród badziewiaków jak zwykle tłok w linii ataku. Exposito odstawił takie kino, że wysunął się na czołowe pozycje w wyścigu po miano badziewiaka całego sezonu. Corral ŁKS-u póki co nie zbawia, tak samo zresztą jak Antonio Dominguez, kreowany na następcę Ramireza, który otarł się o jedenastkę najgorszych (zamiast niego także fatalny Pirulo). Corralowi dobry alkohol powinien wysłać Michalis Manias – to właśnie dzięki Hiszpanowi Grek tym razem uniknął miejsca w badziewiakach. A byłaby to sztuka dużego kalibru – cztery mecze w wyjściowym składzie i czterokrotny udział w badziewiakach? Na swój sposób – imponujące. Zamiast czterech razów są trzy – ten wynik też chluby nie przynosi.
Po raz trzeci wśród najgorszych znalazł się Jesus Imaz i to pewien powód do niepokoju. Wprawdzie pięciokrotnie znalazł się także wśród kozaków, ale widać, że Hiszpan notuje spore wahania formy. Przeciwko Koronie zagrał tak beznadziejnie, że kibice mogli się zastanawiać, czy na boisku nie przebywa jego brat bliźniak. Kiksy, niedokładność, niewielka kontrola nad piłką – takiego Imaza nie chcemy oglądać.
Fot. 400mm.pl