Jedziesz na Anfield pełen obaw, bo wiesz, że nie mierzysz się z reprezentacją Sióstr Urszulanek, tylko z ekipą, która miażdży w lidze wszystko i wszystkich, a jedyny remis kosztował Ole Gunnara Solskjaera pakt z diabłem, dożywotni kontrakt z Lingardem i paczkę żelek. No, ale mecz trwa, tobie idzie całkiem nieźle, przede wszystkim trzymasz zero z tyłu, a i z przodu są nadzieje na jakiś konkret. Powoli się uśmiechasz, że nie taki potwór straszny, zaczynasz wierzyć, sky is the limit, jak to się mówi i… pach, pach, pach, pach. Dostajesz cztery sztuki. Do widzenia.
Liverpool nie ma litości, ba, w swoim wygrywaniu zaczyna być bezczelny. Tego powinna zabraniać jakaś konwencja.
Słuchajcie, to Southampton przez pierwszą połowę naprawdę wyglądało sensownie. Było dobrze ustawione w tyłach, bo Liverpool nie przeprowadzał specjalnej kanonady. Owszem, raz McCarthy musiał ratować Świętych po strzale z bliska Van Dijka, ale tak? Nic szczególnego, jakiś zablokowany strzał Salaha, jakaś awantura o karnego po przytrzymaniu Firminho – kontakt był, ewidentny, ale Brazylijczyk dodał tyle od siebie, że trzeba go wypatrywać na gali z Oscarami.
Ponadto nie dość, że goście ogarniali w tyłach, to jeszcze mieli swoje okazje z przodu. Przede wszystkim trzeba powiedzieć, że należał im się rzut wolny pośredni, w czasie którego Liverpool musiałby stanąć na linii bramkowej – Robertson ewidentnie podał do Alissona, ten złapał piłkę i trzeba było gwizdać, a sędzia Friend zajmował się wszystkim innym niż tym. Poza tym raz Brazylijczyka uratował kolega z obrony, gdy w ostatniej chwili zablokował strzał Longa, w innym wypadku to sam Alisson musiał dość rozpaczliwie interweniować, w ostatniej chwili zabierając piłkę spod nóg Ingsa.
No, działo się. Parę merytorycznych słów i jedziemy dalej, come on Saints!
A gdzie tam.
99 sekund. Tyle zajęło Liverpoolowi, by w drugiej połowie wyjść na prowadzenie. Oxlade-Chamberlain zszedł z piłką do środka, uderzył po krótkim, ale z taką siłą, że bramkarz nawet nie drgnął. I wtedy Southampton już chyba poczuł, że jest po nim, bo jeszcze Ings domagał się VAR-u, że niby był faulowany przez Fabinho na chwilę przed tym golem. Nie był, tym razem sędzia podjął słuszną decyzję.
Nie pomogła więc technologia, bo pomóc jej nie było wolno, a jak Liverpool napocznie rywala, to rzadko spuszcza z tonu, raczej bawi się grą i chce więcej. Tak więc na 2:0 podwyższył Henderson strzałem pod poprzeczkę, z kolei wynik ustalił Salah, gdy najpierw wyszedł sam na sam i nie miał problemów z umieszczeniem piłki w siatce, a potem kończąc dwójkową kontrę z Firmino. Ale to tak naprawdę tylko konkrety, zabawa tam się rozkręcała na całego, Salah potrafił przełożyć Stephensa kanałem, wystawić piłkę do Keity, a ten zmarnować patelnię. Serio – w pewnym momencie Southampton głupiało już całkowicie, a Salah z orkiestrą bawili się na całego.
Jak w tej fieście wypadł nasz przedstawiciel, Bednarek? Ujmijmy to obrazowo: jeśli Salah prowadził ciuchcię, Henderson puszczał Rynkowskiego na full, Firmino polewał, to Polak stał w kącie i rozwiązywał sudoku. Niestety zakręcony był dzisiaj Bednarek jak słoiki na zimę (głównie po przerwie) i o ile przy pierwszym golu nie mógł zbyt wiele zrobić, to przy kolejnych trzech maczał jednak palce. Skoro:
– poślizgnął się i odebrał sobie szansę zablokowania Hendersona,
– potem nie przeciął zagrania do Salaha, ba, tylko je przyspieszył swoim dziubnięciem,
– następnie nie zablokował podania do Firmino, potknął się i jeszcze dał przelobować Salahowi.
Cóż, nie był to najlepszy występ, można się jedynie pocieszać, że trudno być środkowym obrońcą i zaliczyć dobry występ przeciwko przyszłemu mistrzowi Anglii. Nie ma przecież wątpliwości, że Liverpool nim zostanie, to jest zbyt mocna maszyna, żeby się nagle rozklekotać. Żaden poślizg tutaj nie przeszkodzi. Pytanie jest inne: czy Liverpool przegra jakiś mecz, czy jednak powtórzy wyczyn Arsenalu?
Liverpool – Southampton 4:0
Oxlade-Chamberlain 47′ Henderson 60′ Salah 72′ 90′