Wyobraźcie sobie, że macie o wiele lat młodszego brata i proponujecie wspólną zabawę w szachy. Chcecie mu utrzeć nosa, udzielić lekcji i w edukacyjny sposób zyskać trochę szacunku. Wychodzicie ładnie od gambita królewskiego, potem jeszcze ładniej przesuwacie wszystkie istotne figury, szukacie okazji do zaszachowania młodego, kilka razy wam się to nawet udaje i tylko obserwujecie, jak niedoświadczony gagatek męczy się, nie potrafiąc operować swoją armią. Tylko szach mat nie chce wejść. I nagle – niespodzianka. Młodszy brat w trzech szokujących, nieco przypadkowych ruchach zamyka grę. On wygrywa, wam pozostaje wstyd. Tak właśnie może czuć się Manchester City, który dominując przez cały mecz, ostatecznie tylko zremisował z Crystal Palace, które przez większość spotkania broniło się przed zmasowanymi atakami faworyta.
Po pierwszych trzydziestu minutach gry nie postawilibyśmy nawet złamanego grosza na to, że piłkarze Crystal Palace będą w stanie cokolwiek zrobić faworyzowanemu rywalowi. Wilfried Zaha wyglądał jak dziecko we mgle, kiedy raz po raz biegał na swojej flance i co chwilę przegrywał pojedynki z bezbłędnym Joao Cancelo. Pewnie nie można byłoby też przyczepić się do strat Jordana Ayewa, gdyby miały one miejsce w okolicach pola karnego City, a nie na dwudziestym metrze od własnej bramki. Generalnie podopieczni Roya Hodgsona przypominali w swoich poczynaniach piłkarzy Aston Villi, którzy w minionej kolejce Premier League dostali od Obywateli lekcję futbolu w postaci lania w wymiarze 1:6.
I wszystko wskazywało na powtórkę z rozrywki.
Tym bardziej że największe gwiazdy gospodarzy znajdowały się w świetnej dyspozycji. Ilkay Gundogan mądrze rozgrywał futbolówkę w środku pola, Kun Augero cały czas szukał sobie miejsca w polu karnym i dochodził do sytuacji, Kevin de Bruyne mało nie strzelił fenomenalnej bramki po rzucie wolnym, David Silva samym balansem ciała kilkukrotnie przewracał rywali w ich polu karnym, a Fernandinho pokazywał, co oznacza współczesny środkowy obrońca, który z piłką przy nodze czuje się, jak najlepszy makler z telefonem. Gorzej dysponowany był tylko Raheem Sterling, który wygląda, jakby nie był w stanie znaleźć sobie miejsca na boisku.
Piłkarze Guardioli tłamsili przeciwnika głównie za pomocą szaleńczego pressingu od razu po stracie piłki. W pewnym momencie doszło do kuriozalnej sytuacji, w której przez kilka minut Crystal Palace nie było w stanie wymienić nawet jednego celnego podania, przy okazji całą drużyną skupiając w obrębie swojego pola karnego. Każda jedna strata City oznaczała natychmiastowy atak, odbiór i dalszą ofensywę. Problem w tym, że brakowało konkretów.
Sterling nie doszedł do dośrodkowania Mendy’ego, strzały Augero albo blokował McArthur, albo spektakularnie bronił Guaita, a Bernardo Silva w kilku sytuacjach w polu karnym mógł zachować się mądrzej, aniżeli walić przed siebie na oślep.
I w tym momencie zrozumiecie metaforę z szachami, bo pierwszą akcją, która w jakikolwiek sposób wyszła Crystal Palace, doprowadziła do tego, że wywalczyli rzut rożny. Aż i tylko rzut rożny, bo jeszcze ani raz w tym sezonie nie zdobyli po nim bramki. Zawsze musi być jednak ten pierwszy raz. I ten moment przyszedł właśnie na ten mecz. Dośrodkowanie, zgranie Cahilla i gol Tosuna. Na szczęście tak to już w relacji z młodszym bratem bywa, że zawsze można zaproponować rewanż i udowodnić swoją wyższość.
Więc w drugiej połowie powtórka z rozrywki. Masowa, huraganowa ofensywa Obywateli i obrona Częstochowy w wykonaniu gości. Tu kolejne nieudane próby Bernardo Silvy, tu anulowany karny po sprawdzeniu VAR, no, generalnie takie walenie głową w mur, długo bez żadnych efektów.
Aż na boisku wszedł Gabriel Jesus i trochę rozruszał tę machinę. Biegał, walczył, dochodził do sytuacji, współpracował z defensywą i wreszcie idealnym podaniem obsłużył Kuna Augero, który doprowadził do remisu. Argentyńczyk rozgrywa fenomenalny sezon. Kolejkę temu awansował na czwarte miejsce w klasyfikacji najlepszych strzelców w historii Premier League. Teraz dołożył do tego dwie bramki, bo oprócz pierwszej na 1:1, za chwilę wyprowadził swój zespół na prowadzenie, i ruszył w tym samym zestawieniu w pogoń za trzecim Andy Cole’m.
I kiedy już wydawało się, że City jednak wygra ten mecz – znów niespodzianka i znów mat. Wilfried Zaha przeprowadził romantyczną, nieco beznadziejną akcję, po skrzydle, dopędził do samego końca boiska i ostatnim ruchem wstrzelił piłkę w Fernandinho w taki sposób, żeby ten wpakował ją do własnej bramki. Remis. Koniec.
Guardiola może tylko pokiwać głowę z dezaprobatą. Przez taką grę, przez taką postawę, przez taką niefrasobliwość i przez takie straty punktów ze słabszymi rywalami jego zespół stracił szansę na mistrzostwo Anglii. Liverpool takich wpadek nie popełnia. City – już tak. I to jest zasadnicza różnica między oboma zespołami.
Manchester City 2:2 Crystal Palace
82′, 87′ Augero – Tosun 39′, sam. Fernandinho 90′
Fot. Newspix