Można dostać czerwoną kartkę i zostać bohaterem meczu? Można. Nie wiecie jak, zapytajcie Luisa Suareza o mundialowy mecz z Ghaną albo Fede Valverde o dzisiejszy finał Superpucharu Hiszpanii. Na ile to etyczne – dyskusja rzeka, inna opowieść. Ale jest wielce prawdopodobne, że Valverde dzięki sankom w nogi wychodzącego na czystą pozycję Moraty utrzymał Real w grze, a ten tego nie spartaczył i okazał się dużo lepszy w karnych.
Są dwie szkoły mówienia o tym Superpucharze: jedni są krytyczni i mówią, że ten mecz dało się oglądać dopiero od – mniej więcej – 115. minuty. Drudzy są dużo bardziej wyrozumiali i twierdzą, że dało się go oglądać od początku dogrywki. My chyba będziemy skłaniać się ku tej drugiej interpretacji, a co, mamy gest, poza tym według naszych przetrąconych ekstraklasą gustów działo się już wówczas dość.
Ale wcześniej?
Wśród lepszych pomysłów na spędzenie czasu byłoby czytanie opisu z „Nad Niemnem”, jednego, tego samego, przez półtorej godziny; uważna obserwacja wirowania w pralce; obejrzenie polskiej komedii romantycznej. Wiemy, że to dość krańcowe przykłady, ale naprawdę: było źle. Chyba nawet Saudowie w pewnym momencie mogli uznać, że przepłacili za sprowadzanie Hiszpanów do siebie, a przecież ich stać na każdą zachciankę. Nie odmówimy jednak zaangażowania ani Realowi, ani Atletico – wiemy, że czasem ten mecz wyglądał na człapany, ale choćby to jak żył nim Simeone, to jak sfaulował Valverde, to jaka była radość Królewskich po wygranej… To są jednak derby, rozgrywane może daleko od Madrytu, ale derby o stawkę przed dziesiątkami tysięcy ludzi i milionami przed telewizorami. Być może chodziło o zmęczenie – inny klimat, kawał podróży – a może po prostu mało kto tak umie neutralizować Real i dlatego tak to wyglądało, przecież takie derbowe potyczki Atletico z Królewskimi już się zdarzały.
Ten mecz wcale nie musiał być tak długo tak senny – wszystko miał na nodze Joao Felix w trzynastej minucie. Dostał prezent od Ramosa, prezent wyjątkowy – Felix z piłką na szesnastym metrze, mnóstwo wolnego miejsca. Owszem, gdzieś tam z przodu Varane – ale jednak o kilka metrów. Nie zdążyłby doskoczyć. Co robi Portugalczyk, któremu wróży się tak wielką przyszłość? Mało, że nie strzela gola – on nie jest nawet blisko. Posłany szczur obok słupka, prawie jakby czysto nie trafił w piłkę. W zasadzie nie wiadomo co chciał zrobić, ale wiadomo, że meczowi nie pomógł – ten gol musiałby go ożywić, a tak było niemrawo. Real szukał szansy, ale bez wielkiego pomysłu, Atletico miewało chwile, gdy nieźle się zbierało, ale w sumie nie wypracowało sobie nic takiego, co przewiązał im kokardką Ramos.
Po przerwie był ciekawy zryw Jovicia, który miał taką pierwszą połowę, że mógłby zejść. Tutaj dwukrotnie nieźle się zebrał – najpierw sytuacja dość komiczna, bo biegł sam otoczony czterema graczami, rozejrzał się więc, by komuś podać, ale nie miał nikogo, więc biegł dalej sam otoczony czterema graczami. To nie miało prawa się udać, naciskali go, przeszkadzali – a jednak biegł i biegł, ciągle z piłką. Dopiero wślizg tuż przed bramką pozbawił go szansy. Chwilę później uderzył całkiem groźnie, ale niecelnie.
Nie ukrywajmy, było jednak też trochę akcentów mało godnych nazw Atletico i Realu. Zwykła, banalna wrzutka Realu z kornera – Gimenez wskakuje na interweniującego Oblaka, wytrąca mu piłkę. Jović idealnie dogrywa do Valverde, ten na szóstym metrze oddaje najdziwniejszy strzał ostatnich tygodni – tak huknął głową, że aż trafił piłką we własne kolano. Nieco obudził się mecz w końcówce – była szansa Moraty, próbował Rodrygo, zaskakująco z wolnego uderzył Thomas, ale 0:0, niestety, było dość sprawiedliwym rezultatem.
Ale kto odpalił samą dogrywkę, ten raczej nie płakał. Mieliśmy i piłkę, i emocje, nie tylko te na boisku. Próbował strzałem Mendy, wściekł się ściągnięty z boiska Gimenez, pojawił się na boisku Vinicius (występ mierny), przewrotką próbował Morata, Saul kiwnął dwóch, Ramos schował w kieszeń Llorente, Carvajal ewidentnie oddychał rękawami.
I to on, Carvajal, jest winny Valverde jakąś solidną rekompensatę, bo to jego błąd w środku pola sprawił, że Valverde musiał uciekać się do faulu taktycznego. Nie miało to nic wspólnego z piłką, to był faul na dwie czerwone kartki, ale sami wątpimy, by Simeone o to miał szczególne pretensje – raczej chciałby, by jego piłkarze w podobnej sytuacji zrobili tak samo.
Niemniej na boisku zrobiło się zamieszanie, sędzia pokazał cztery żółte kartki, Atletico przycisnęło, strzału spróbował Correa, samobója spróbował Mendy – Atletico mogło zabić mecz, ale go nie zabiło i cóż, wiemy, że to chłopy silne mentalnie, ale to, że jednak Real dotrwał do końca, mieliśmy za dobry znak dla Królewskich.
Nie pomyliliśmy się. Real strzelał pewnie, a w Atletico najpierw w słupek trafił Saul, potem Courtois obronił uderzenie Thomasa. Jeszcze Trippier przedłużył agonię, ale mecz zabił ten, który powinien być wielkim winowajcą z początku meczu – Sergio Ramos. To oznacza DZIEWIĄTY WYGRANY FINAŁ ZIDANE’A NA DZIEWIĄTY UDZIAŁ. Mówcie co chcecie, ale tu przypadku nie ma – Zidane pewnie ma swoje wady, ale potrafi na najważniejsze momenty dać dodatkowy zastrzyk tak potrzebnej w takiej chwili mieszanki spokoju i wiary.
Piłkarze raczej fanami saudyjskiej chałturki nie są, ale hajs się zgadza, sorry, taki mamy klimat. Saudowie pewnie liczyli na El Clasico, finał musiał ich rozczarować także pod względem poziomu – niby więc porażka, ale jakoś nie wątpimy, że takie pomysły raczej będą się rozwijać niż zwijać. I, niestety, jakoś wątpimy, by w ich ramach mecz o – powiedzmy – mistrza Anglii został rozegrany w Skierniewicach.
Real Madryt – Atletico Madryt 0:0 (karne 4:1)
Fot. NewsPix