Po zwolnieniu we wrześniu poprzedniego roku Mateusza Dróżdża, kilka ładnych miesięcy Zagłębie Lubin szukało nowego prezesa. Tuż przed końcem rundy w Lubinie postawili na Artura Jankowskiego, prezesa Górnika Zabrze w latach 2011-2014. A więc okresie zdecydowanie niespokojnym – gdy Górnik nie miał jeszcze nowego stadionu i grał przy jednej trybunie, klubowa kasa świeciła pustkami, a jednak zespół prowadzony przez Adama Nawałkę nie opuszczał górnej połówki tabeli.
Jankowski miał już kilka tygodni na ogarnięcie, co i jak w Lubinie funkcjonuje. Uznaliśmy więc, że to dobry czas, by się spotkać i porozmawiać. O problematycznym w okresie okienka transferowego wakacie na stanowisku dyrektora sportowego. O chłodnych stosunkach klubu z miastem. O wygasających kontraktach czołowych zawodników. O pieniądzach z Genoi za transfer Filipa Jagiełły, których wciąż brak w klubowej kasie. O słomie w butach, o kulisach największych transferów wychodzących z Górnika, o relacji Adama Nawałki z władzami miasta Zabrze. I jeszcze paru innych sprawach.
Jak to się stało, że właśnie pan został prezesem Zagłębia?
— Proces był długi, złożony z kilku etapów. Zaczęło się od przeczytania ogłoszenia. Uznałem, że warto spróbować. Przygotowałem papiery, wysłałem je, dostałem telefon zwrotny, że jestem jednym z kandydatów. Zaproszono mnie na spotkanie, potem był dłuższy okres ciszy, po czym spotkanie numer dwa, kolejne spotkania. Dużo było pytań odnośnie mojej poprzedniej pracy, pomysłu na Zagłębie.
Na pewno tym, co zadziałało na moją korzyść, było doświadczenie, wiedza, kontakty. To, że cały czas działam w piłce, w sporcie. Nawet, jeśli przez ostatnie lata był to klub piłki ręcznej, to mówimy o klubie na wysokim poziomie, grającym w europejskich pucharach. Ale też ciągle byłem przy piłce. Od 2012 roku, z małą przerwą, jestem w Komisji Rewizyjnej PZPN, jestem członkiem Śląskiego Związku Piłki Nożnej. Moim zdaniem każdy prezes klubu sportowego potrzebuje roku czasu, by poznać wszystkie mechanizmy w tej pracy, niuanse, szczegóły. Ja już mam to za sobą, łatwiej mi przez to podejmować decyzje.
Jakie były i będą te pierwsze posunięcia?
— Moim zdaniem klub na wielu poziomach wygląda bardzo dobrze i to raczej kwestia korekty niż jakiegoś wielkiego porządkowania. Dużo pracy mamy na poziomie działu sportowego, w kwestii dyrektora sportowego. Jest temat kontraktów, które są cały czas gorącym aspektem wołającym o dopracowanie, celów transferowych, jakie wyznaczyliśmy. Oraz oczywiście temat akademii, naszego produktu flagowego. Mamy świetną infrastrukturę, know-how, trzeba to połączyć, by takich Białków, czy wcześniej zawodników typu Jagiełło, Slisz, Poręba wyskakiwało jak najwięcej. To nasza przyszłość, również pod kątem przyszłości finansowej. Jeśli z akademii wychodzi dobry zawodnik, to my na tym zarabiamy.
Skoro już pojawił się wątek dyrektora sportowego – o ile problematyczne jest to, że do odejścia Michała Żewłakowa doszło tuż przed otwarciem okienka transferowego i że wciąż nie ma następcy?
— To była trudna decyzja, ale podjęta wspólnie z Michałem. Rozstanie nie było niespodzianką. Michał informował już zarząd kilka razy o tym, że ma zamiar odejść.
W wywiadach z nim z ostatnich miesięcy też można było wyczuć, że długo w Zagłębiu nie pozostanie.
— To prawda. Mam ogromny szacunek do niego, bo to naprawdę fajny człowiek, osoba kompetentna, ze swoją wizją. Spotkaliśmy się kilka razy, przejąłem od niego kilka tematów. Dojrzała w nas męska decyzja, że czas się rozstać, ale zostajemy w dobrych stosunkach. Michał wychodzi stąd z podniesioną głową i jest u nas zawsze mile widziany. Oczywiście transfery, które powinny być z założenia pozamykane już pół roku temu – bo tak to się robi – są trudnym tematem. Spadło to na moją głowę, jesteśmy już po rozmowach z menedżerami piłkarzy, decyzje będziemy ogłaszać w przyszłym tygodniu. Zbliża się obóz, mamy pewną koncepcję na zawodników, którzy wesprą pierwszy zespół. Wiemy, o co gramy.
Ci, którzy przyjdą zimą, to będzie efekt pracy Michała Żewłakowa?
— Korzystamy ze wszystkiego. Jeśli ktoś pracuje w tej firmie tyle czasu, to ma swoje kontakty, coś po sobie zostawia. Najgorsze, co mógłbym zrobić, to przyjść tutaj, sprzątnąć wszystko, powiedzieć, że było złe i mi nie pasuje. Korzystamy i z tematów od Michała, i z nowych, które obudziły się po drodze. Musimy być przygotowani do obozu, gdzie przez krótki czas do startu ligi musimy zbudować zespół zmotywowany, silniejszy niż dziś.
Które z pozycji będą wzmocnione?
— Nie chcę mówić o wzmocnieniu, bardziej o sportowej rywalizacji. Żeby ona była na każdej pozycji, a nie było tak, że zawodnik ma pewne granie, bez oddechu rywala na plecach. Jest to nasza słodka tajemnica, ale myślimy o 3-4 pozycjach. Będzie to rolą dyrektora sportowego, który w najbliższym się tu pokaże. On powinien jednak mieć wizję nie tylko na krótki czas, na to okienko, ale i na następne. Musimy myśleć o rok do przodu. Akurat mamy teraz sytuację awaryjną, musimy rozpatrywać tematy, które nie zostały wcześniej załatwione i podjąć wszystkie decyzje w przeciągu kilku dni.
Już wiadomo, kto zostanie dyrektorem sportowym?
— Zrobiliśmy research, rozmawialiśmy z kilkoma osobami, mamy pewien typ, ale to wymaga rozważnej decyzji. Jak będziemy zdecydowani, to dopiero wtedy ogłosimy. Myślę, że jeśli będzie to nadal nasz obecny faworyt, to nazwisko poznacie już w przyszłym tygodniu. Jeśli nie, pociągniemy proces rekrutacji dalej.
Wyobraża sobie pan sytuację, że w klubie nie ma dyrektora sportowego?
— Nie, to stanowisko musi być.
Jaki jest profil idealnego kandydata na dyrektora sportowego Zagłębia?
— Człowiek znany w środowisku, mający kontakty, ale poza tym, że sam był zawodnikiem, musi mieć też doświadczenie w zarządzaniu. Musi wiedzieć, czym jest budżet, na czym polega współpraca z akademią, jakie są ważne elementy skautingu, ale nie tylko pod kątem pierwszej drużyny, ale i akademii. To powinna być osoba, która scala pozycję człowieka czuwającego nad akademią z osobą dobrze pracującą z trenerem, rozmawiającą z nim jednym językiem.
Jaką w takim razie widzi pan dla siebie rolę w procesie transferowym?
— Jestem odpowiedzialny za cały klub, za finanse, więc nie wyobrażam sobie siebie jako człowieka, który tylko składa parafkę pod kontraktem. Każda kandydatura musi być poparta przez dyrektora sportowego, trenera, lekarza. Potem muszę zadać pytanie: czy stać nas na kogoś takiego. Podpisanie umowy to wzięcie na siebie konsekwencji na rok, dwa, trzy, branie odpowiedzialności za płacenie dużych kwot. Czy jesteśmy dla takiego zawodnika wypłacalni? Wynagrodzenia trzeba przecież płacić na czas. Decyzję transferową musi też poprzeć Rada Nadzorcza, jako reprezentant właściciela. Odpowiedzialność jest wielka. KGHM to spółka skarbu państwa, każda wydawana złotówka musi być transparentna. Czy to sto tysięcy, czy dwa miliony, procedura jest konkretna, wieloetapowa.
Michał Żewłakow mówił w rozmowie z nami w programie Weszłopolscy, że fakt, że proces transferowy jest tak długi, utrudnia jego pracę. „Wiadomo, że człowiek zawsze chciałby mieć pewnego rodzaju swobodę, większą elastyczność w kwestii podejmowania decyzji, szczególnie stricte sportowych. Natomiast to, czy mi się podoba, czy nie, to sprawa drugorzędna. Muszę się dostosować do tego, jak funkcjonuje klub i próbować przy możliwościach, jakie mam, zrobić jak najwięcej”.
— Ale ja nie widzę tu problemu. Działamy szybko, a każdy z menedżerów wie o tym, że proces zatwierdzenia transferu musi być. Działamy w ramach normalnej firmy, jeśli mam wydać na utrzymanie zawodnika i koszty transferu kilka milionów złotych, to chyba nie powinno być problemem. Tym bardziej, że można spisać preumowę, list intencyjny i zaczekać te dwa-trzy dni. Jeśli dwie strony chcą coś razem zrobić, to to zrobią. A jak ktoś od początku będzie szukać problemów, to się nie dogadamy. Lekką ręką wydać milion? Dwa? A co, jak za jakiś czas padnie pytanie: „ten transfer był nieudany, kto jest za to odpowiedzialny”?
Jakie są szanse na pozostanie w klubie zawodników, którym kończą się kontrakty? Co z Czerwińskim Starzyńskim, Guldanem, Kopaczem i Jończym (rozmawiamy w środę, jeszcze przed podpisaniem przez Alana Czerwińskiego kontraktu z Lechem – przyp. red.)?
— Cały czas jesteśmy w trakcie rozmów. Niestety, nie zostały one kiedyś przeprowadzone, zamknięte. Chcemy mieć decyzje do końca tygodnia, wtedy je ogłosimy. Szanujemy naszych zawodników, ich opinie, oni poświęcili temu klubowi bardzo dużo czasu. Jeśli koncepcja któregoś z nich jest taka, że chce zmienić klimat, niż nadal grać tutaj i nie interesują go aspekty finansowe, to co więcej możemy zrobić? W jednym czy dwóch przypadkach sytuacja jest taka, że obojętnie, jakie pieniądze położymy, zawodnik chce zmienić otoczenie i koniec. Nie mamy w takim wypadku innych argumentów, niż tylko pieniądze, ale jednocześnie mamy swoje budżety, nie chcemy żadnych kominów płacowych. Wiele klubów je budowało, a za 2-3 lata były niewypłacalne. Dziwię się, że niektórzy próbują kontraktować zawodników, mając jednocześnie kilkumiesięczne zaległości z wynagrodzeniami. Ale to już zadanie Komisji Licencyjnej, PZPN-u, by się tym zająć.
Nie podoba mi się jednak sytuacja, gdy przyjeżdża do mnie menedżer i z miejsca informuje, że cokolwiek zrobię, to jego zawodnik idzie gdzie indziej. W takim razie powodzenia. Ja dam tyle, ile mogę, choć myślę, że to i tak jest za dużo. A i tak usłyszę, że to wciąż jakieś trzy razy za mało. Trudno. Ale jedna zasada jest taka, że będziemy dokładnie informowali naszych kibiców, dlaczego się nie dogadaliśmy. Żeby nie było opowieści z mchu i paproci, że klubowi się nie udało przedłużyć umowy, bo było za późno, bo nie miał pięciu złotych żeby dać. Przepraszam, ale jeśli argument zawodnika jest taki, że pieniądze nie grają roli, bo chce zmienić klimat, to nie wykopiemy tutaj stawu i nie wbijemy obok tabliczki z napisem „morze Bałtyckie”.
Ilu z tych zawodników może odejść jeszcze zimą?
— Żaden ze wspomnianych piłkarzy nie odejdzie w trwającym okienku.
Nawet jeśli podpiszą obowiązujące od lipca umowy, przyszłe kluby nie mają co liczyć na dogadanie się z wami, byście puścili ich wcześniej?
— Nie. Żadne pieniądze nie przekonają nas do tego, by ktoś osłabił ten zespół, koncepcję trenera. Przed nami bardzo ciężka druga połówka sezonu, chcemy grać w ósemce.
Jest pan w stanie obiecać, że nie będzie żadnego klubu Kokosa, że piłkarze nie będą ubierać i rozbierać klubowej choinki?
— Życie wiele mnie w kwestii klubów Kokosa nauczyło. Myślę, że to niepotrzebne nerwy, spięcia. Szanujemy się, nie ściemniamy sobie. Jeśli tak pozostanie, to wierzę, że zawodnicy grający tyle lat w klubie, zdobywający dla niego gole, dobrze się prezentujący, będą chcieli się przez ostatnie pół roku godnie pożegnać. Dać 120% i powiedzieć z dumą: grałem w Zagłębiu, teraz idę dalej. Uściśniemy sobie dłonie, powiemy: powodzenia, zawsze możecie tutaj wrócić. Klubów Kokosa nie będzie na pewno.
Jest pan po spotkaniu z trenerem. Jakie cele stawia pan przed Martinem Sevelą?
— Cel jest jeden – ósemka. To nam pozwoli złapać oddech, myśleć o wyższych celach. Wtedy możemy się spotkać i ocenić, czy jesteśmy w stanie zaatakować pozycje oznaczające grę w pucharach, ale też będziemy w stanie dać szansę debiutu większej liczbie piłkarzy z akademii. Spadek do dolnej ósemki to „Mordor”. Tyły gonią, nerwówka. Nie chcemy tego.
Tym bardziej, że spadają trzy zespoły. Panu taki system rozgrywek się podoba?
— Zanim tu przyszedłem, to całkiem mi się podobał, ale patrząc od wewnątrz… No jest to dyskusyjne. Dla mnie idealny system to ekstraklasa 18-zespołowa, z której spadają dwie drużyny i awansują dwie – jedna poprzez bezpośrednią promocję, druga wyłaniana w play-off’s jak w angielskiej Championship. Od początku nie podobał mi się za to system podziału punktów. Cały sezon zespół nic nie gra, nagle dzieli się punkty, w zespole z dołu pojawiają się duże pieniądze, obietnica premii za utrzymanie, wygrywa trzy mecze, a ja, mając nad nim przed podziałem przewagę, przegrywam i jestem… nie powiem brzydko, gdzie.
Jaka jest obecnie sytuacja finansowa Zagłębia? Prezes Sadowski mówił, że w klubie kasę zostawił, prezes Dróżdż podkreślał, że na to czy tamto pieniędzy nie ma.
— Mamy to szczęście, że mamy dobrego sponsora, który daje konkretne pieniądze na rok i z tego nas rozlicza. Mówię wprost – obejmuję pewien deficyt. Wchodząc w ten rok mam małą dziurę budżetową i muszę sprawić, by tej dziury na koniec roku nie było. Pozyskać dodatkowych sponsorów, poszukać oszczędności w klubie. Tylko, żeby była jasność, nie oszczędności na zasadzie obniżenia jakości, tylko raczej poszukania, czy możemy coś zrobić tak samo dobrze za mniejsze pieniądze. Mamy wielu partnerów, którzy pracują z nami od lat, może tu uda się ugrać jakiś rabat, tam jakiś upust. Na pewno musimy też zrobić jeden wychodzący transfer w tym roku.
Wyegzekwowanie wreszcie od Genoi pieniędzy za transfer Filipa Jagiełły pomogłoby tę dziurę zasypać?
— W tej kwestii działamy bardzo szybko. Wykonałem już kilka telefonów do PZPN-u. Rozmawiałem z osobami decyzyjnymi. Dostaliśmy przed świętami informację, że temat jest procedowany w FIFIE, tam niestety bardzo długo trwa wydawanie decyzji. Ale mamy obiecane, że spróbujemy Włochów przycisnąć podczas ich procesu licencyjnego. Jesteśmy dobrej myśli, nasze kancelarie mocno przy tym pracują. Czekamy tylko na wyrok. Ale to nie jest tak, że te pieniądze coś zasypują, to po prostu jest temat zaległy, który trzeba załatwić jak najszybciej. Dla mnie to niezrozumiałe, że sprzedajemy Włochom zawodnika, oni zarabiają miliony na transferach, a nam nie potrafią zapłacić. Dziwi mnie też, że włoska grupa menedżerska, która przy tym transferze działała, nawet nie interweniuje w sprawie swojej prowizji. Nam zależy na tej kasie i wierzymy, że razem z PZPN-em ten temat uda się załatwić.
Jednym z problemów poprzedniego prezesa było to, że władze miasta nie do końca chciały z nim rozmawiać. Jest szansa na nowe otwarcie w tym temacie?
—Ja próbuję. Dzwonię dzień w dzień, chcę się spotkać na kawę, porozmawiać. Mam nadzieję, że pan prezydent w końcu znajdzie dla mnie czas. Niczego nie oczekuję, chcę po prostu ocieplić stosunki. Dla niego zawsze będzie miejsce na stadionie, mam do niego duży szacunek. Ja wiem, że były tematy łatwiejsze, trudniejsze w tej współpracy. Może to, że jestem nowym prezesem, z zewnątrz, coś ułatwi.
Kością niezgody między klubem a miastem jest zatarg o podatek od nieruchomości. Przypomnijmy – Zagłębie twierdziło, że trybuny nie podlegają opodatkowaniu, więc pieniądze odprowadzało tylko za część użytkową budynków należących do klubu, sąd przyznał rację miastu, zasądzając spłatę kwoty 5,6 miliona złotych (w tym 1,2 miliona odsetek). Zagłębie spłaciło już w 2019 roku 2,5 miliona z tej sumy.
— Prezydent Lubina ma obowiązki, reprezentuje mieszkańców. Jeśli według prawników miasta należy się podatek, to prezydent musi go egzekwować. My oczywiście twierdzimy, że on się nie należy i też zrobimy wszystko, żeby go z kolei nie płacić. Ale rozumiem, że są sądy, wyroki i je będziemy respektować. Jeśli zapadnie ostateczna decyzja, że mamy zapłacić, nie ma problemu. Myślę, że nikt nie będzie się obrażał o to, że i miasto, i Zagłębie będzie do końca reprezentować swoje interesy i walczyć do ostatniej kropli krwi. Ale myślę, że na końcu honorowo podporządkujemy się decyzji sądu.
Gdybyśmy mieli spotkać się za pół roku i rozliczyć pana półrocze w Lubinie, co wskazałby pan jako oznaki sukcesu?
— Ósemkę.
A poza tym?
— Mamy dużo tematów związanych z marketingiem, działem PR-u i promocji, rekrutujemy na kluczowe stanowiska, jak choćby rzecznik prasowy. Chcemy lepiej działać ze sponsorami. Wreszcie – ocieplić współpracę z miastem, no i poprawić frekwencję. Chcemy zdecydowanie podnieść średnią widownię. Spotkałem się już z grupami kibicowskimi, nie ma dla mnie w tych rozmowach tematów trudnych. Chcemy, żeby był przepływ informacji, by był to nasz dwunasty zawodnik.
Kiedy ustępował pan z funkcji prezesa Górnika Zabrze, prezydent miasta, Małgorzata Mańka-Szulik powiedziała: „praca w sporcie to bardzo wypalająca misja”. Pan jednak w sporcie pozostał, a dziś rozmawiamy, gdy jest pan na analogicznym stanowisku, które wtedy pan utracił. To jak to jest z tym wypaleniem?
— Wtedy wszystko było zaplanowane. Nie było tajemnicą, że kandydowałem na stanowisko członka zarządu Ekstraklasy. Udało nam się wtedy przeforsować lekką przewagę w Radzie Nadzorczej, była szansa, by to zrobić. Powiedziałem wtedy właścicielowi klubu, że dobrze by było, gdybym zrezygnował, a prezesem Górnika został ktoś inny. Mieliśmy duże szanse, by przeforsować nasze pomysły w Ekstraklasie, ale życie pokazało trochę inaczej – jedna czy dwie osoby zawiodły, ktoś się wystraszył, nie podjęliśmy mocniejszych kroków. No i nie wyszło. A że następny kandydat na prezesa był już po słowie, to nie chcieliśmy niczego już zmieniać. Zostałem wtedy członkiem Rady Nadzorczej Górnika, wróciłem do biznesu, zostałem prezesem spółki IT. No ale skoro padło hasło o wypaleniu, to niech tak będzie, sport wypala. U mnie jednak nie o to chodziło.
Co chciał pan zrobić będąc członkiem ekstraklasowej spółki?
— Chcieliśmy rozbić ówczesną dominację Legii Warszawa, by mniejsze kluby mogły do niej wejść, reprezentować swoje interesy. Dostać większy kawałek tortu. Osoby związane z Legią miały tam za duży wpływ na wszystko.
Jakie były warunki, gdy w Górniku się pan zjawiał?
— Przychodząc do Górnika miałem bardzo trudną sytuację sportową, bo byliśmy zaraz niedługo po przegranych 1:2, bardzo nerwowych derbach z Ruchem. Mieliśmy ledwie czternaście punktów, to był koniec rundy, udało nam się jednak zdobyć 6 punktów z Wisłą Kraków i Zagłębiem Lubin, inaczej się z 20 „oczkami” wchodziło w obóz zimowy. Odbiliśmy się mentalnie, zakończyliśmy sezon na 8. pozycji. Szyki pokrzyżowało nam Zagłębie, bo mieliśmy szansę na 6. pozycję, w końcówce dostaliśmy gola i straciliśmy – jak wynikało z tabeli – jakiś milion złotych.
To nie był jedyny milion, którego wtedy Górnikowi brakowało, dług w 2011 roku wynosił już ponad 30 milionów złotych.
— To był pod tym względem ciężki okres. Przede wszystkim trwała budowa stadionu, mieliśmy tylko trzy tysiące miejsce, właściwie trudno tu mówić o przychodzie z dnia meczowego. Budowa obiektu się przeciągała, ale decyzja była taka, że gramy w Zabrzu i jakoś sobie radzimy. Niestety, odpływały pieniądze, wchodziłem do Górnika w momencie, gdy kasa była pusta, a długi wielomilionowe. Dostałem też w spadku kilka bardzo wysokich kontraktów. Pierwszy transfer Adama Banasia do Zagłębia Lubin był koniecznością, pozwolił nam zarobić kilka złotych. Super zawodnik, był u nas nawet kapitanem, ale decyzja trenera Nawałki była na nie. Trzeba też powiedzieć, że mieliśmy również duże wsparcie od miasta. Gdyby nie ono, tego klubu by już po prostu nie było.
I wtedy, i wcześniej, i później.
— Udało się dzięki pani prezydent, panu wiceprezydentowi Lewandowskiemu te najcięższe okresy przejść. Byli w klub bardzo zaangażowani.
Tak bardzo, że był pan pomijany we współpracy na linii trener Nawałka-miasto? Nie jest tajemnicą, że wiele z tego, co Nawałka ugrał dla piłkarzy, dla siebie, odbywało się na zasadzie: trener idzie do pani prezydent, czaruje ją urokiem osobistym i załatwia. Łukasz Mazur, inny były prezes Górnika, mówił wprost: od 2011 roku w Górniku rządzi Nawałka.
— Przede wszystkim do trenera Nawałki mam wielki szacunek za to, w jakich warunkach pracował. Dużo było wtedy niezapłaconych pensji, musiał sobie radzić z nastrojami w zespole, ogromnym ciśnieniem ze strony kibiców. Ale dostawał właściwie wszystko, czego chciał. Budżet mieliśmy na poziomie 6. klubu w ekstraklasie, takie też mniej więcej miejsca zajmowaliśmy. Płaciliśmy z opóźnieniem, ale wszystkie zaległości zostały spłacone.
Ale jak wyglądały pana relacje z Nawałką? Pana rola w kontaktach na linii on-miasto?
— Jeśli są w klubie dwie osoby o mocnych charakterach, to zawsze musi iskrzyć, powiedziałbym wręcz, że dla dobra klubu. Mieliśmy kilka sytuacji, gdy się ze sobą nie zgadzaliśmy, jasne. Jak sytuacja stawała na ostrzu noża, to trenerowi zdarzało się uderzyć bezpośrednio do właściciela. Walczył też w swoim interesie. Zwykle było tak, że mówiłem – zgodnie ze stanem klubowej kasy – że na to i to nie ma pieniędzy lub że się nie zgadzam. Wtedy Nawałka szedł do pani prezydent, spotykaliśmy się i podejmowaliśmy te decyzje raz jeszcze. Jeśli dostawałem deklaracje od właściciela, że będzie na to, czego chce trener, kasa, to się zgadzałem. Wie pan, ja własną osobą brałem odpowiedzialność za wynik finansowy, więc nie mogłem nierozsądnie wydawać pieniędzy. Ale to były dobre, ciekawe czasy, udało nam się wspólnie czegoś dokonać, a Nawałka awansował do reprezentacji. Z czego się cieszyliśmy, choć zostawił nas wtedy z ręką w nocniku.
Pan był przekonany, że Nawałka zostanie do końca rundy jesiennej. Tak się nie stało.
— Tak uważałem, bo takie były ustalenia. Potem okazało się, że decyzja zapadła w przeciągu kilku dni, wyszło takie faux pas. Uważam, że to była zła decyzja. Ktoś powie: reprezentacja jest najważniejsza. Cieszę się, ale nie mogę zostawić klubu z niczym. Nie dostaliśmy żadnej rekompensaty, kompletnie nic, a musieliśmy nagle szukać trenera.
Nawałka miał mieć w kontrakcie zapis, który gwarantował mu odejście do reprezentacji w razie takiej oferty.
— To poufne informacje, może taki zapis był, może nie, nawet jakbym to dokładnie pamiętał, nie mógłbym tego ujawnić.
Musiał być, skoro miasto już chwilę po nominacji mówiło zgodnie, ustami pani Mańki-Szulik i pana Lewandowskiego, że nie ma szans, by Nawałka poprowadził Górnik do końca rundy.
— Powiem tak: trenera bardzo szanuję za to, jak dbał o swój interes. Pamiętam, jak negocjował swoją umowę, to dokładnie dopieszczał wszystkie punkty. Był twardym negocjatorem, za to czapki z głów.
Można po jego odejściu zrobić coś lepiej? Górnik wpadł wtedy w dołek.
— Ktokolwiek by przyszedł po Nawałce, miałby bardzo ciężko. Obojętnie, jaki to by był trener. To samo widzieliśmy przecież niedawno w reprezentacji. Trener Nawałka został ikoną Górnika i każdy następny trener będzie w jakiś sposób do niego porównywany.
Na pewno lepiej można było rozegrać inną kwestię – pożegnanie z Michałem Pazdanem. Nie pozwolił pan mu pożegnać się z kibicami za pośrednictwem klubowej strony internetowej, kiedy odchodził do Jagiellonii.
— Patrząc na to z perspektywy lat myślę, że podjąłem pochopną decyzję. Daliście wtedy taki fajny tytuł…
Że słoma wyszła panu z butów.
— Przyznaję się, popełniłem błąd. Ale chciałem wyjaśnić, dlaczego tak postąpiłem. Byliśmy wtedy przed podpisaniem kontraktu z Michałem na kolejny okres. Niestety, Michał miał menedżera, z którym nie było nam po drodze, który traktował nas dziwnie. Mimo to mieliśmy wszystko dogadane. Wracaliśmy z obozu przygotowawczego, umówiliśmy się z Michałem na wieczór na podpisanie umowy. Wszystko dogadane, papiery wydrukowane. Przyjeżdżamy – Michała nie ma. Dostajemy wtedy informację od menedżera: sorry, ale idziemy do Jagiellonii. Krew się u nas lekko wzburzyła. Jak z kimś pracujesz, to zadzwoń, powiedz że jest oferta, że chcesz z niej skorzystać. A nie wystawiaj nas w momencie, gdy czekamy w klubie, światła zapalone, papiery gotowe. I nagle wiadomość: sorry, auf wiedersehn. Kibice oczywiście wkurzeni, bo zarząd zapieprzył, przecież nie zawodnik, nie menedżer. A prawda jest taka, że my zrobiliśmy wszystko, żeby Michała w klubie zatrzymać. I co? Mieliśmy po takiej sytuacji dawać na stronę wpis, jaki to zawodnik jest fajny, jak to kocha klub? No, może nie. Ale dziś postąpiłbym inaczej. Schował do kieszeni emocje, podał sobie rękę.
Wyszłoby korzystniej PR-owo, wtedy poszedł komunikat, że Górnik rozstaje się z zawodnikami w brzydki sposób.
— Dlatego teraz wiem, że trzeba to było rozegrać dziesięć razy lepiej. Zachowałem się jak w gorącej wodzie kąpany, mieliśmy tysiące różnych problemów i głowa się zagotowała. Od was też mi się dostało, ale okej, biorę to na klatę.
Kibice nie raz i nie dwa musieli się wtedy mierzyć z odejściem kluczowych zawodników. Największy ból sprawiło odejście za darmo Nakoulmy i Olkowskiego.
— Łatwo powiedzieć, nie znając podłoża, że to był błąd klubu.
Jakie więc było podłoże?
— Nakoulma odchodził od nas trzy razy. Mieliśmy już nawet podpisane z Terekiem papiery, został tylko jego podpis do złożenia. Ale tylu menedżerów się wokół niego kręciło, zrobili mu oni takie zamieszanie w głowie… Nie można było przez to niczego brać za pewnik. Ostatecznie zachował się trochę nie fair w stosunku do klubu, bo te pieniądze były nam bardzo potrzebne.
Jakie to były pieniądze?
— Przy ówczesnym kursie euro mniej więcej połowa tego, co dostaliśmy za Arka Milika. Kilka razy mieliśmy wszystko gotowe, kibice żegnali go pochodniami, w pewnym momencie nawet oni stwierdzili jednak, że mają go dość. Że po raz trzeci czy czwarty nie będą już mu robić pożegnania. Sam też dużo z nim rozmawiałem, mało kto wie, że poleciałem nawet do jego ojca do Burkina Faso, żeby finalizować kontrakt z Terekiem. Niestety. Fajny, wesoły chłopak, ale potraktował nas nieładnie. Nie odbieram mu jednak tego, jak wiele zawdzięczaliśmy mu sportowo. Grał w finale Pucharu Narodów Afryki, reprezentował Burkina Faso. Chyba żaden klub w Polsce nie miał wtedy zawodnika na takim poziomie.
A jak było z Olkowskim?
— Duża w jego odejściu była rola menedżera. Mieliśmy wtedy mało argumentów, spore zadłużenie względem zawodników, menedżerów i oni to bardzo mocno wykorzystywali. Uważam, że też było to nie fair, ale życie pokazało, że człowiek musi uważać na takie sytuacje.
Na paru zawodnikach udało się jednak wtedy zarobić. I to zarobić całkiem nieźle.
— Tak, całościowo z transferów byliśmy zadowoleni. Było kilka naprawdę fajnych.
Milik?
— Bardzo, bardzo długa praca. Samo jego pozyskanie nie było łatwe, wzięliśmy go z Rozwoju razem z Wojtkiem Królem, który – powiem panu szczerze – jak go pierwszy raz widziałem, to wyglądał od Milika lepiej. Mocniejszy, szybszy. Kupiliśmy obu, zainwestowaliśmy w nich. Milik rozwinął się naprawdę świetnie, było duże zainteresowanie. Bardzo mocno zależało na nim Borussii Dortmund, był oczywiście Bayer Leverkusen, sygnały z Włoch. Milan mówił, że chętnie by go wziął. Ale propozycje z Włoch to był śmiech na sali, jeśli chodzi o kasę. Zainteresowanie zachodnich klubów było jednak, że tak to ujmę, bardzo profesjonalne. Zapraszali Arka do siebie, by zobaczył bazę, szkołę, jaki mają pomysł na jego rozwój. Miał pełną świadomość, gdzie idzie. Wynegocjowaliśmy fajną pieniądze, pamiętam, że zapłata przyszła na konto zaraz po Wigilii. To były chyba najszybciej wydane pieniądze środki w historii Górnika. Duża kwota rozeszła się w pięć minut, mieliśmy wszystkie przelewy gotowe, czekały tylko na zatwierdzenie.
Drogo udało się też sprzedać Łukasza Skorupskiego.
— On po akcji w „Lornecie z meduzą”, gdzie kufle poszły w ruch i został aresztowany, zastanawiał się, czy w ogóle dalej grać w piłkę. Wtedy to był trudny temat, Kompania Węglowa po tej sytuacji zagroziła, że się wycofa, bo mocno rzutowała ona na wizerunku klubu. Łukasz był na rozdrożu, podczas jednej rozmowy powiedział mi, że rezygnuje, że idzie na grubę, na kopalnię, że gra go już nie interesuje. Przekonaliśmy go, by wziął temat na klatę. Przyjął karę od trenera Nawałki, odbudował się, zaczął świetnie grać, szybko poszedł do góry. Tak wysoko, że niedawno zmieniał przecież klub za ogromne pieniądze
Robiliśmy wtedy też dwa duże transfery do Chin – Zachary i Mączyńskiego. Też fajne pieniądze, też bardzo szybkie i konkretne decyzję. Myślę, że bilans transferów mogę nazwać bardzo dobrym.
A co jeszcze z tamtego czasu zaliczyłby pan na plus? Jak zareklamowałby siebie i swoje działania fanom Zagłębia, którzy jeszcze niewiele o panu wiedzą?
— Zajęliśmy w lidze ósme, szóste i piąte miejsce, gdzie w ostatnim z sezonów mieliśmy szansę powalczyć nawet o puchary, o podium. W czwartym sezonie też zostawiałem klub w ósemce, nowy prezes miał szansę nawet na czwartą pozycję, ale meczem z Lechią, gdzie były dwa karne, spadliśmy na szóste miejsce. Wychowaliśmy wtedy kilku reprezentantów Polski, pokazaliśmy światu paru ciekawych zawodników, były wspominane transfery. I, co ważne, Górnik rok w rok pokazywał, że może wygrać z każdym. Trzy razy wygrałem z Legią, teraz w Zagłębiu, na koniec rundy, był czwarty.
Poza tym to właśnie ja podpisywałem otwarcie akademii Górnika Zabrze, którą prowadzi Tomek Młynarczyk. To było w 2013 roku, dziś akademia ma tysiąc dzieciaków, CLJ-ka U-17 i U-18 są na czołowych miejscach w Polsce. Jedna przed, druga za Zagłębiem.
Na pewno udało się też pozytywnie przejść ciężki okres przy budowie stadionu. Zmobilizowaliśmy lokalny biznes, mieliśmy bardzo dobrą atmosferę na meczach, niezłe pieniądze z lokalnego biznesklubu. Mogliśmy też się pochwalić jednym z najlepszych współczynników w lidze, jeśli chodzi o wpływy z koszulki meczowej.
Byliśmy też mocno zauważeni w polityce piłkarskiej na zewnątrz. Udało mi się wejść do Komisji Rewizyjnej PZPN, mieliśmy swoje zdanie w Ekstraklasie S.A. Była grupa dziesięciu trzymających się razem klubów, z których zdaniem trzeba się było liczyć. Do Rady Nadzorczej Ekstraklasy wprowadziliśmy w jednej kadencji Tomka Młynarczyka. Pokazaliśmy się mocno na zewnątrz.
A co się nie udało?
— Nie udało mi się przez ten okres zmniejszyć długu, który był. Mieliśmy duże koszty, w pewnym momencie to był czwarty albo piąty budżet kosztowy w lidze. Ale wiele tematów finansowych udało się zamknąć i nie powiększać zadłużenia. Wtedy zaczęliśmy mocno pracować nad tematem obligacji, które okazały się parę lat później ratunkiem dla klubu.
Łukasz Mazur zarzucał panu na łamach Weszło, że choć w 2011 roku został zaakceptowany jego plan naprawczy dla klubowych finansów, to nie został on wprowadzony w życie.
— Żeby była jasność, ja uważam, że Łukasz wykonywał świetną robotę. Ale na pewno nie było mi z nim lekko, ponieważ temat odejścia z klubu był dla niego trudny. Kwestia Allianz, właściciela. Ja byłem dla niego osobą, którą on identyfikował z właścicielem, więc jak trzeba było komuś dowalić, to walił we mnie. Myślę, że znosiłem to dzielnie, przez trzy lata tylko raz mu publicznie odpowiedziałem.
Z tym programem naprawczym było tak, że w Górniku wiele rzeczy zmieniało się z miesiąca na miesiąc. Plan, który był dobry w styczniu, mógł nie spełniać wymagań w marcu czy kwietniu. Po drugie – właściciel identyfikował ten plan z Łukaszem i nie chciał go wprowadzać, bo miał inny plan, inną koncepcję. Jak wchodzi pan do firmy i właściciel daje informację, że nie robimy tak, tylko inaczej, to może pan zapytać, dlaczego. I ja takie pytanie zadałem. Ale odpowiedź była jasna, klarowna, stąd nie wprowadziliśmy planu naprawczego pana Mazura, poszliśmy własną drogą. Szkoda, że nie udało się wyemitować obligacji, bo koszty obsługi długu były bardzo wysokie. Moglibyśmy wcześniej zaoszczędzić duże pieniądze.
Finanse Górnika były wtedy w opłakanym stanie – Komisja Licencyjna nałożyła na was kilka kar, w tym ograniczenie wynagrodzenia nowych zawodników do maksimum 5 tysięcy złotych miesięcznie.
— Przychodziłem do klubu tak zadłużonego, z takimi problemami z płaceniem na czas, że tę karę dostalibyśmy prędzej czy później. Miałem na głowie ogromne wynagrodzenia zawodników z poprzednich ekip i zwyczajnie nie było z czego im płacić. To nie była żadna nowość, kilka innych klubów notorycznie takie kary dostawało. Zawsze dostawaliśmy nadzór infrastrukturalny, co przy stadionie w budowie nie było niczym szokującym, no i nadzór finansowy, co też nie było dziwne przy problemach, o których mówię. Jak trzeba było walczyć o licencję, to musieliśmy pracować cztery-pięć miesięcy w roku, by w ogóle ją dostać. Każdy myśli, że to pstryknięcie palcami i jest licencja. No nie. Zakazy transferowe? Jakoś z tego wybrnęliśmy. Ale zapraszam każdego w tamtej sytuacji, w której obejmowałem Górnika, by wszedł jako prezes i płacił na czas, nie dostawał kar, grał na stadionie, którego nie ma. Zresztą, nawet gdy były kary, to czy drużyna grała gorzej? Występowali w niej gorsi zawodnicy?
Wynik sportowy jednak was bronił.
— Oczywiście, można sobie zadać pytanie, czy z większymi środkami moglibyśmy zająć jeszcze lepsze miejsce niż to piąte. Wtedy brakło nam głębi, przyszły kontuzje całego bloku obronnego. Danch zerwał krzyżówki, Augustyn wyleciał na długo, Konrad Nowak pauzował przez rok. Cały blok obronny się sypał, wtedy przegraliśmy najwięcej meczów. Niefart. Łatwo to oceniać z boku. Zapraszam do środka
Rozmawiał SZYMON PODSTUFKA
fot. FotoPyK/Michał Chwieduk (400mm.pl)