Choćby płyta zawierała najpiękniejszą muzyczną treść, to jeśli jest zdarta i porysowana, słuchacz nie będzie miał z tego żadnej przyjemności. I właśnie w takich kategoriach należy postrzegać grę Barcelony w derbowym meczu z Espanyolem. Te wszystkie krótkie podania, przerzuty, próby rozciągnięcia gry, wycofania widzieliśmy już tysiące razy w przeszłości. To wszystko jest zgrane, znane i przewidywalne. To wszystko już nie zachwyca. Nic więc dziwnego, że gwiazdorzy z Camp Nou przejechali się do najbliższego sąsiada i zawiedli na całej linii, próbując cały czas tych samych rozwiązań i tylko remisując z uboższym przeciwnikiem zza miedzy.
I nie, Espanyol wcale nie grał wielkiej piłki. Abelardo doskonale wiedział, że ruszenie z otwartą przyłbicą na silniejszego rywala mogłoby skończyć się brutalnie hokejowym wynikiem. Ustawił więc ciasną defensywę na własnej połowie, ale z zaznaczaniem, że jeśli piłka będzie znajdować się pod nogami defensorów Blaugrany, to można mocniej i wyżej zaatakować. Miał rację. Taki zabieg pokrzyżował szyki mistrzom Hiszpanii na kilku poziomach.
Po pierwsze, brakowało Marca ter Stegena. Zastępujący go Neto to bramkarz przyzwoitej klasy, ale przy tym bardzo przeciętnie radzący sobie w grze nogami i zupełnie nie radzący sobie z inteligentnym wyprowadzaniem piłki. Przed nim – nie lepiej. Wygwizdywany na wszystkie sposoby Pique też w tym sezonie raczej nie imponuje swoim technicznym zmysłem, Lenglet dużo lepiej radził sobie w naprawianiu skutków własnych strat niż w ich nieprowokowaniu, a obijani przez natrętnych przeciwników z drugiej strony pomocnicy zajmowali się głównie szukaniem wolnych przestrzeni, których nie znajdowali.
I fantastycznie, że De Jong kilka razy przeprowadził rajd, który idealnie nadaje się do podręcznika z nauczania wychodzenia spod pressingu, a Sergio Busquets podawał praktycznie perfekcyjnie, bo co z tego, skoro nic z tego nie wynikało.
Dlaczego? Głównie dlatego, że nie funkcjonowała wielka ofensywna trójka. Messi w kilkunastu swoich pierwszych zagraniach zaliczał głównie straty i w swoim stylu ani myślał się wracać, Griezmann nie mógł sobie znaleźć miejsca na murawie, co specjalnie nas nie dziwi, bo ta przypadłość towarzyszy mu w co drugim spotkaniu w barwach Barcelony, a Saurez w pierwszej połowie całkowicie nie istniał.
Espanyol bronił się skutecznie, raczej nie myśląc o zmasowanym ataku, aż w pewnym momencie nadarzyła się okazja, której nie mógł niewykorzystać. Niepozorny faul daleko od bramki Neto, jakieś kłótnie z arbitrami, gwizdy na trybunach, rozkojarzenie po stronie faworytów, do piłki podchodzi Roca, dośrodkowuje, niekryty Lopez znajduje się w polu karnym i bach. 1:0.
Ten gol przypominał bardzo silny prawy prosty wyprowadzony wprost w twarz boksera, który właśnie opuścił gardę. Nokdaun, po którym raz, że ciężko wstać, a dwa, że jeszcze ciężej dotrwać do końca rundy, bo przez jakiś czas nie jesteś w stanie w żaden sposób odpowiedzieć i pozostajesz w szoku pourazowym.
Barcelona się kompromitowała.
W drugiej połowie jej honor uratowało zmęczenie Espanyolu, któremu zwyczajnie brakowało konsekwencji i jakości, a także dwie konkretne charakterne postacie – Luis Suarez i Arturo Vidal. Pierwszy definitywnie zaliczał najgorszy mecz w sezonie, a w kontekście drugiego więcej niż o jego boiskowej przydatności, mówi się o jego potencjalnym transferze do Interu Mediolan. W dziesięć minut odegrali jednak ładny spektakl swojej piłkarskie klasy. Najpierw Urugwajczyk walnął swoją jedenastą bramkę w sezonie ligi hiszpańskiej, a potem dołożył siódmą asystę, kiedy to przepięknym podaniem obsłużył właśnie Chilijczyka.
Zaraz ze spektakularną szarżą ruszył Messi, na przestrzeni kilkudziesięciu metrów, omijając kilku rywali i podając futbolówkę wprost po nogi Suareza, który tym razem przestrzelił, potem Argentyńczyk mógł podwyższyć prowadzenie, ale minął się z piłką przy próbie strzału szczupakiem, kilka ładnych akcji przeprowadził aktywny Jordi Alba, i kiedy wydawało się, że Barcelona wyjdzie z tego wszystkiego obronną ręką, czerwoną kartkę dostał De Jong i wszystko się posypało.
Znów zaczęły się problemy, bo Espanyol przestał kalkulować i de facto mógł ten mecz wygrać.
Wszystko zamyka się w jednej osobie. Mowa tu o Wu Lei, który choć przy swojej pierwszej próbie przegrał pojedynek z Neto, to już z drugiej wyszedł zwycięsko.
Tym samym uszczęśliwił zapełniony po brzegi stadion swojego klubu i zdobył najważniejszą bramkę w swoim dotychczasowych życiu. Zresztą, co tam, niewykluczone, że już nigdy ważniejszej nie strzeli. Te derby dla ekipy Abelardo były naprawdę ważne. Pod każdym kątem – i tabeli, i prestiżu, i swojego noworocznego wymiaru, i tego, żeby w końcu udowodnić, że ten klub może podźwignąć się z kryzysu.
Po biało-niebieskiej stronie Barcelony panuje radość. Po bordowo-granatowej duże rozczarowanie. To miał być mecz jak mecz. Przede wszystkim wygrany. Nie był. I chyba powoli trzeba zastanawiać się, czy Ernesto Valverde aby na pewno jest osobą, która ma pomysł na odrestaurowanie tej coraz bardziej zdartej płyty.
Espanyol Barcelona 2:2 FC Barcelona
23′ Lopez, 88′ Wu Lei – 50′ Suarez, 59′ Vidal