Cztery tygodnie temu portal Bleacher Report opublikował ranking “10 najlepszych zespołów dekady” (KLIK), rozumianej jako lata 10-te obecnego stulecia. W samym czubie zestawienia wielkich sensacji w sumie nie ma – na pierwszym miejscu uplasowała się przepotężna Barcelona z sezonu 2010/11, zaraz za nią mocarny Bayern 2012/13. Ekipy, które zdobywały najważniejsze trofea, czyniąc to w naprawdę wielkim stylu. Kontrowersje zaczynają się tak naprawdę od piątej pozycji, którą przyznano Manchesterowi City (2018/19). “Obywatele” są jedną z czterech wyróżnionych w rankingu drużyn, które nie zdołały zwyciężyć w Lidze Mistrzów. I w sumie nie ma się tu jeszcze o co pieklić – nie zawsze jest przecież tak, że w Champions League sukces odnosi drużyna ewidentnie najlepsza w danym okresie. Często decydującą rolę odgrywa łut szczęścia w losowaniu, zdrowie kluczowych zawodników albo po prostu dyspozycja dnia w danym meczu.
Skoro jednak przyjmujemy, że triumf w najbardziej prestiżowych rozgrywkach Starego Kontynentu nie stanowi niezbędnej przepustki do rankingu najlepszych zespołów dekady, to doprawdy trudno pojąć, dlaczego w TOP10 zabrakło miejsca dla Realu Madryt z sezonu 2011/12. Skonstruowana przez Jose Mourinho maszynka do kontratakowania generalnie może uchodzić za najbardziej niedoceniany zespół ostatnich lat.
Rzeczywiście – Real Madryt dowodzony przez Portugalczyka ani razu nie zdobył tego, czego od tej drużyny oczekiwano najmocniej. Nie sięgnął po Puchar Mistrzów. Mało – gdy Mourinho został zastąpiony na Estadio Santiago Bernabeu przez Carlo Ancelottiego, natychmiast udało się “Królewskim” przełamać tę niemoc. Już w 2014 roku upragniona La Decima stała się faktem.
Carletto w trybie ekspresowym uporał się zatem z zadaniem, które przerastało jego poprzednika przez bite trzy sezony. I nie potrzebował do tego wojennego klimatu, który wielu fanom futbol tak bardzo zohydził oglądanie Realu dowodzonego przez Mourinho. Lubującego się w brudnych zagrywkach i perfidnych sztuczkach. Na dodatek The Special One z Madrytem rozstał się w bardzo kiepskiej, wręcz paskudnej atmosferze, skonfliktowany z kilkoma zawodnikami, których wyjątkowo cenili sobie sympatycy Los Blancos. A później wiodło mu się coraz gorzej na kolejnych stanowiskach. Powrócił do Londynu i niby zdobył mistrzostwo Anglii z Chelsea, ale także i na Stamford Bridge ze wszystkimi się w końcu pokłócił. Opuścił klub w aurze skandalu, pozostawiając zespół pogrążony w totalnym kryzysie, błąkający się wręcz w okolicach strefy spadkowej. Kolejną jego misją było odbudowanie potęgi Manchesteru United. Przygoda z Old Trafford również zakończyła się – najdelikatniej rzecz ujmując – niepowodzeniem.
Passa, jakkolwiek spojrzeć, kiepściutka. Chciałoby się nawet rzec – zjazd.
REAL MADRYT POKONA GETAFE? KURS: 1.37 W ETOTO!
Wszystkie te potknięcia sprawiły, że pobyt Mourinho w Realu też zaczęto z rozpędu dopisywać krnąbrnemu managerowi do listy jego wielkich porażek. W przestrzeni publicznej karierę zrobiło nawet stwierdzenie, że Mourinho właściwie skończył się na Interze Mediolan, a kadencja na Estadio Santiago Bernabeu to już pierwsza z oznak jego zawodowego upadku. Mówi się, że Real go złamał. Że Mourinho znalazł się w wirze tak gęstego konfliktu, iż w końcu sam psychicznie pękł pod naporem tworzonej przez siebie presji. Ranking Bleacher Report zdecydowanie wpisuje się w ten pogląd, a to tylko jeden z wielu przykładów.
Przyjrzyjmy się całemu zestawieniu:
1. FC Barcelona 2010/11
2. Bayern Monachium 2012/13
3. FC Barcelona 2014/15
4. Inter Mediolan 2009/10
5. Manchester City 2018/19
6. Liverpool FC 2018/19
7. Real Madryt 2016/17
8. Atletico Madryt 2013/14
9. Juventus FC 2014/15
10. AS Monaco 2016/17
Znalazło się tutaj miejsce nawet dla ekipy AS Monaco, która w 2017 roku zadziwiła piłkarski świat mistrzostwem Francji i awansem do półfinału Ligi Mistrzów. Dzisiaj już oczywiście wiemy, że nie był to rezultat aż tak zdumiewający, jak się wtedy wydawało – w zespole z Księstwa aż roiło się bowiem od doskonałych zawodników, których klasa nie była jeszcze wówczas do końca rozpoznana.
Tak czy owak, przy całej sympatii do Kamila Glika i jego kolegów, czy można tamto pamiętne Monaco uznać za zespół potężniejszy od mistrzów Hiszpanii z 2012 roku, którzy tytuł wyrwali z rąk drużyny numer jeden w powyższym rankingu, zdobywając w La Lidze równo 100 punktów i strzelając 121 bramek? Real Madryt zbudowany przez Mourinho nie odniósł rzecz jasna sukcesu na miarę oczekiwań, trzy razy z rzędu żegnając się z Ligą Mistrzów na etapie półfinałów. Portugalczyk przez całą swoją trzyletnią kadencję w Madrycie siał wiatr, aż w końcu zebrał burzę. Którą – jak się okazuje – wcale nie było pożegnanie z klubem w nieprzyjemnych okolicznościach, ale niemal kompletne zapomnienie zasług, jakie Portugalczyk dla “Królewskich” położył. Bo przecież nie objął europejskiego potentata, lecz zespół dotknięty “klątwą 1/8 finału”.
121 bramek w sezonie ligowym! Trzeba się naprawdę postarać i nieźle narozrabiać, żeby dorobić się łatki mordercy futbolu, jednocześnie tłukąc w lidze rywali ze średnią przeszło trzech goli na mecz. – W Realu Madryt moim celem było zdetronizowanie Barcelony. Najlepszej drużyny na świecie. Czego dokonałem w drugim sezonie pracy. Jak ktoś może mówić, że nie osiągnąłem sukcesu? – pytał Mourinho.
– Moim klubem był zawsze klub mojego ojca, a teraz – najważniejszy jest dla mnie ten, w którym sam jestem – dodał przy innej okazji obecny szkoleniowiec Tottenhamu. – Przychodzę pierwszego dnia i zakładam jego koszulkę, a ściągam ją dopiero dnia ostatniego, gdy odchodzę. Brudną, cuchnącą, spoconą. Walczę dla mojego klubu, mam w nosie mój osobisty wizerunek. Nie dbam o konsekwencje. Dlatego kiedy obejmuję Real Madryt, staję się wrogiem Barcelony. Dlatego do dziś nie mogę postawić nogi w Turynie, bo ludzie mnie tam nienawidzą za czasy Interu. Dlatego kibice Arsenalu mnie nie cierpieli. Piętnaście razy z nimi grałem, wygrałem dwanaście meczów, trzy zremisowałem. Nie znoszą mnie. Jako profesjonalista, walczę w imieniu klubu.
WOJNA
W całym sezonie 2011/12 Real Madryt przegrał w sumie pięć meczów. Pierwsza porażka była dość bolesna i, co typowe dla tamtej drużyny, nieładna. Ale w pewnym sensie jednak… obiecująca.
W sierpniu Los Blancos ulegli Barcelonie 2:3, co kosztowało ich utratę Superpucharu Hiszpanii. Pierwsze spotkanie dwumeczu zakończyło się bowiem remisem 2:2. Starcie rewanżowe spuentowane zostało zresztą karczemną awanturą. Mesut Ozil, Marcelo i David Villa obejrzeli czerwone kartki, a siedmiu innych piłkarzy otrzymało w tamtym meczu żółte kartoniki. Całą bitwę sprokurował wspomniany Marcelo, który nie wytrzymał ciśnienia i w brutalny sposób sfaulował Cesca Fabregasa, wyładowując swoją frustrację na nogach przeciwnika. Mourinho ani myślał łagodzić sytuacji – wykorzystał ogólne zamieszanie, żeby niepostrzeżenie włączyć się do burdy i wetknąć palec do ucha jednemu z członków sztabu szkoleniowego Barcy, Tito Vilanovie. Jakkolwiek absurdalnie by to nie zabrzmiało. Tylko ta jedna akcja z udziałem Portugalczyka może właściwie posłużyć za wyjaśnienie, dlaczego to nie z aspektów czysto piłkarskich zapamiętano jego Real.
– “Pito” Vilanova? Nie wiem, kto to jest “Pito” – kpił portugalski szkoleniowiec na pomeczowej konferencji. “Pito” to w wolnym tłumaczeniu “pitol” czy też “pindol”. Wiadomo o co chodzi.
Madrycko-katalońska rywalizacja zawsze wzbudzała mnóstwo niezdrowych emocji, ale chyba nigdy wcześniej, a już na pewno nigdy później nie była aż tak zajadła jak za czasów, gdy The Special One rządził na Estadio Santiago Bernabeu. A latem 2011 roku atmosfera była – choć trudno to sobie wyobrazić – podwójnie gorąca. Barca, świeżo upieczony triumfator Ligi Mistrzów, w drodze na europejski szczyt ograła Real Madryt. Półfinałowe “Klasyki” wiązały się z olbrzymimi kontrowersjami – zwłaszcza pierwsze starcie, zakończone dwubramkowym triumfem Blaugrany na terytorium rywala.
– Jeżeli powiem, co naprawdę myślę o tym meczu, moja kariera trenerska będzie skończona – grzmiał Mourinho na pomeczowej konferencji prasowej po porażce 0:2 w półfinale Champions League. – Proszę, niech nikt nie przeinacza moich słów i niech nikt nie wkłada mi w usta czegoś, czego nie powiedziałem. Rozmawiamy o Barcelonie – drużynie fantastycznej piłkarsko. Ale dlaczego o niej rozmawiamy? Ovrebo trzy lata temu. Dlaczego Chelsea nie mogła awansować do finału? Dlaczego w zeszłym roku mój awans z Interem był cudem? Dlaczego w tym roku kończymy dwumecz po pierwszym spotkaniu, które zakończyłoby się bezbramkowym remisem? Nie rozumiem. Nie wiem, czy chodzi o reklamę UNICEF-u na koszulce, czy o władzę Villara w UEFA. Nie wiem, kto tu z kim sympatyzuje. Nic z tego nie rozumiem. W Chelsea zawieszony Drogba, Bosingwa. W Interze Thiago Motta. Z Arsenalem zawieszony Wenger, Nasri. Dzisiaj zawieszony jestem ja. Nie wiem, dlaczego tak się dzieje. Może któregoś dnia ktoś mi na to odpowie. W zeszłym roku dokonaliśmy w Interze cudu, eliminując Barcelonę. Teraz cud nie był możliwy.
– Guardiola? To fantastyczny trener piłkarski. Powtarzam: fantastyczny. Ale do tej pory wygrał jedną Ligę Mistrzów. I to taką, której ja bym się wstydził. Zwyciężył dzięki skandalowi na Stamford Bridge. Jeżeli w tym roku zdobędzie drugą, to dzięki skandalowi na Bernabeu. Tak znakomity szkoleniowiec zasługuje na szansę, żeby kiedyś wygrać Ligę Mistrzów uczciwie – dodał trener.
Mourinho i jego oblężona twierdza w najlepszym wydaniu. Tego rodzaju retoryka padła w Madrycie na naprawdę podatny grunt i szybko wykiełkowała. Jej owocem były wyjątkowo brutalne, pełne nienawiści “Klasyki”. A przecież to właśnie te mecze oglądał cały piłkarski świat i to one stały się wizytówką tamtego Realu.
W całej tej wojennej otoczce zdawało się jednak umykać, że po roku pracy Mourinho ekipa “Królewskich” poziomem gry niemalże dorównała już Barcelonie, którą w tamtym czasie przedstawiano często jako najdoskonalszą drużynę klubową całej epoki. Guardiola i jego tiki-taka to był punkt odniesienia właściwie dla całego piłkarskiego świata. Mourinho o potędze tego zespołu przekonał się zresztą boleśnie na własnej skórze – swoje pierwsze El Clasico przegrał 0:5, a w pięciu kolejnych konfrontacjach z Barceloną odniósł tylko jedno zwycięstwo. Rewanżowe starcie w Superpucharze to był jego siódmy “Klasyk”. Bilans 1-3-3 mówi sam za siebie. Wydawało się, że Blaugrana dystansuje Real o lata świetlne, a przegrany finał Pucharu Hiszpanii to tylko wyjątek potwierdzający regułę.
A jednak latem 2011 roku The Telegraph napisał: – W rewanżowym starciu z Barceloną trener Realu zaskoczył wszystkich, bo postanowił nie parkować autobusu we własnym polu karnym, ale spróbował nieco odważniejszej taktyki.
Kiedy Mourinho spróbował nieco odważniejszej taktyki w listopadzie 2010 roku, ustawiając swoją linię obrony dość wysoko, skończyło się to klęską 0:5. Niecały rok później stadionowy zegar na Camp Nou wskazywał już tylko wynik 3:2 dla gospodarzy. Oczywiście porażka pozostaje porażką – “Duma Katalonii” wciąż była zespołem lepszym niż “Królewscy”. Jednak tendencja była oczywista i zauważalna gołym okiem.
Real naprawdę zbliżył się do Barcy i to w błyskawicznym tempie.
Początkowo Mourinho w swoim pościgu za Barceloną imał się prostych, żeby nie powiedzieć – prostackich metod. W pierwszym półfinałowym starciu w Lidze Mistrzów podopieczni Portugalczyka nie osiągnęli nawet 30% posiadania piłki. Dla kibiców Realu Madryt to było naprawdę trudne do zaakceptowania. Mourinho nie tylko nie próbował zdominować przeciwników, czego od dekad wymagano od szkoleniowców Realu, ale wręcz z premedytacją skoncentrował swój zespół na przeszkadzaniu rywalom i sprawianiu, by odechciało im się gry w piłkę. W Superpucharze wyglądało to już inaczej. Los Blancos podjęli równorzędną walkę, rzucając oponentom wyzwanie jeżeli chodzi o posiadanie piłki. Potrafili nawet w tym elemencie gry przeważać nad Barcą w obszernych fragmentach meczu.
Wreszcie, w kwietniu 2012 roku, udało im się przechylić derbową szalę na swoją korzyść. Real Madryt wygrał 2:1 na wyjeździe, zapewniając sobie w zasadzie mistrzowski tytuł. Rządy Barcelony zostały przerwane w rekordowym stylu, choć zdawało się, że potrwają wiecznie. Zakończył je Cristiano Ronaldo, charakterystycznym gestem uspokajający wzburzone Camp Nou.
PRZEKLĘTE KARNE
– Relacje Mourinho i Ronaldo nigdy nie były perfekcyjne – pisał Michael Cox, analizując tamten Real na łamach The Athletic. – Jednak bez wątpienia portugalski szkoleniowiec zdołał wydobyć ze swojego rodaka to, co najlepsze. Mourinho zwykle wyznacza swoim skrzydłowym mnóstwo zadań defensywnych, ale Ronaldo otrzymał od niego swobodę operowania wysoko po lewej stronie boiska. Jose miał świadomość, że pozostawiony z przodu Cristiano może zrobić znacznie więcej zamieszania niż jakikolwiek obrońca drużyny przeciwnej, który będzie miał trochę więcej swobody na skrzydle. (…) To za kadencji Mourinho statystyki Ronaldo eksplodowały. Już w ich pierwszym wspólnym sezonie CR7 przekroczył granicę czterdziestu goli w La Lidze, a w drugim zdobył aż 46 bramek. Jego agresywne ustawienie było kosztowne w defensywie, ale ten plan summa summarum się opłacał.
Cóż – opłacał się zdecydowanie. Jako się rzekło, w sezonie 2011/12 “Królewscy” zdobyli aż 121 goli w hiszpańskiej ekstraklasie. Sam Ronaldo we wszystkich rozgrywkach trafiał do siatki 60 razy. Karim Benzema zanotował 32 trafienia, Gonzalo Higuain 26, Jose Callejon 13. Swoją cegiełkę dołożył też Kaka – 8 goli, a do tego trzeba jeszcze wspomnieć choćby dorobek Mesuta Ozila i Angela Di Marii (po 7 bramek).
Drużyna zapamiętana głównie z uwagi na hiper-defensywne ustawienie w konfrontacjach z Barceloną składała się z zawodników niezwykle kreatywnych i ofensywnie usposobionych. – Ta drużyna została zdefiniowana rywalizacją z Barceloną – dowodził Cox. – El Clasico zawsze było największych wydarzeniem w hiszpańskim futbolu, ale nigdy wcześniej te mecze nie odbywały się aż tak regularnie. To był prawdziwy duopol. W ciągu ośmiu sezonów przed przybyciem Mourinho do Madrytu, Real i Barca zmierzyły się szesnaście razy. Za trzyletniej kadencji Portugalczyka doszło do siedemnastu “Klasyków”.
Mourinho, jak przystało na managera postrzeganego od lata jako bicz na Barcelonę, zaproponował w Madrycie styl gry dokładnie przeciwny temu, co prezentowali podopieczni Guardioli. Podczas gdy katalońska ekipa lubowała się w mordowaniu przeciwnika długotrwałym posiadaniem piłki, “Królewscy” swoich rywali gnębili przede wszystkim dynamicznymi kontratakami. Byli mistrzami we wciąganiu przeciwnika na własną połowę tylko po to, żeby za dziesięć sekund znaleźć się z piłką pod jego bramką. W takim stylu gry najlepiej odnajdywał się zresztą Ronaldo, który w sezonie 2011/12 roku przeżywał swój absolutnie szczytowy moment, jeżeli chodzi o możliwości szybkościowe. Reszta ofensywnych zawodników sumiennie pracowała na strzeleckie rekordy portugalskiego gwiazdora, jednocześnie samemu rozkwitając w dynamicznych, ofensywnych kombinacjach. O spokój w tyłach dbali natomiast Xabi Alonso i Sami Khedira, choć ich wkład w rozpędzanie akcji Los Blancos także musi zostać doceniony.
Zabrakło tylko kropki na “i”, jaką byłoby zwycięstwo w finale Ligi Mistrzów.
Wszystko wskazywało na to, że finał Champions League w 2012 roku to będzie po prostu kolejne starcie Real i Barcy, ale podopieczni Mourinho polegli w dwumeczu z Bayernem Monachium, a Katalończycy w niewiarygodnych okolicznościach dali się ograć londyńskiej Chelsea, która ostatecznie sięgnęła po trofeum.
Real dwumecz z Bayernem przegrał w niezwykłych okolicznościach. Na Allianz Arenie gospodarze wygrali ostatecznie 2:1, choć do 90 minut utrzymywał się na stadionowym zegarze bramkowy remis, wymarzony wynik dla Mourinho. W rewanżu “Królewscy” rzucili się do odrabiania strat – Cristiano Ronaldo już po kwadransie miał na swoim koncie dublet, ale golem z karnego odpowiedział Arjen Robben. Ostatecznie spotkanie zostało rozstrzygnięte jedenastkami. Obie strony spisywały się w nich fatalnie, lecz Real okazał się gorszy. Swoje uderzenie zepsuli: CR7, Kaka i Sergio Ramos.
Bezsilny Mourinho padł na kolana. Zawiedli go dziś, od których miał prawo w tak trudnej chwili wymagać najwięcej. I jednocześnie ci, którzy w przyszłości zawsze potrafili uratować “Królewskich” w momencie największego kryzysu. Bez kluczowych trafień Ronaldo i Ramosa nie byłoby wielkiego Realu Zidane’a. Gdyby nie ich pomyłka, Real Mourinho też zostałby zapamiętany jako drużyna prawdziwie wielka.
OCALIĆ OD ZAPOMNIENIA
Ostatecznie sezon 2011/12 “Królewscy” zakończyli z zaledwie jednym trofeum na koncie – tytułem mistrza Hiszpanii. Z jednej strony – to faktycznie trochę mało jak na nominację do dziesiątki najlepszych drużyn dekady. Podwójna korona już wyglądałby lepiej, ale w Pucharze Króla madryccy zawodnicy dali się wyrzucić za burtę Barcelonie, z którą w tamtej kampanii przegrali w sumie trzykrotnie, dorzucając do tej krótkiej listy potknięć porażkę z Bayernem i… Levante.
Jednak kto widział tamten Real w akcji, ten na pewno doskonale pamięta, jak nieokiełznana była to drużyna. Za samo poskromienie Barcelony stworzonej przez Guardiolę wszelkie honory należą się jej jak psu buda, niezależnie od pozasportowych ekscesów Mourinho i jego żołnierzy.
– Pierwszy sezon był… Nie powiem, że posłużył mi, żeby się czegoś nauczyć, bo wcześniej już pracowałem w Hiszpanii jako asystent w Barcelonie – mówił Mourinho. – Ale żeby poczuć wymiar niesamowitego klubu, jakim jest Real Madryt. Żeby spróbować przygotować zespół do zrealizowania ambicji, jakie przed nami postawiono. Kiedy tam trafiłem, musieliśmy powstrzymać gigantyczną dominację Barcelony, która prawdopodobnie grała wtedy najlepiej w swojej historii. To nam się udało w sławetnym sezonie, gdy zdobyliśmy sto punktów. Kolejnym celem było zdobycie Ligi Mistrzów, czego nie udało mu się osiągnąć. Dwa razy przegraliśmy półfinały, których nie powinniśmy byli przegrać. To było trudne, ale prawdopodobnie to właśnie wtedy zbudowaliśmy mentalność, która później pozwoliła klubowi osiągnąć nieprawdopodobne sukcesy w Champions League.
MK
fot. NewsPix.pl