Nieodłączną sceną w praktycznie każdym filmie o superbohaterach jest ta, gdy czarny charakter ma już oponenta na widelcu, ale tak pogrąża się w monologu o zwycięstwie zła nad dobrem, że nie zauważa odsieczy. Albo podstępu. Albo coś spada mu na łeb. Śląsk i Lech odegrały te role niemal perfekcyjnie, w razie co taki Darko Jevtić spokojnie może ruszyć na casting do kolejnych Avengersów.
On był tym, który przybywa z odsieczą, gdy wszystko wydaje się być stracone. Gdy zło już ma wszystko, by zatriumfować i przejąć władzę nad światem. Śląsk przez niemal całe spotkanie był po prostu drużyną lepszą. Jak Lech starał się, by coś mu się z przodu urodziło, gospodarze kasowali wszelkie starania w zarodku. Duet Puerto-Golla uzupełniał się znakomicie, ten pierwszy to była siła spokoju, w tego drugiego wstąpił Mariusz Pawelec z najlepszych meczów w barwach Śląska – raz czy dwa wślizgami wyjaśniał lechitów tak, że maestro mógł mieć łzy wzruszenia w oczach. On gra coraz rzadziej, ale jego dziedzictwo pozostaje żywe.
No a do tego Śląsk nieustannie Lecha nękał. Duet Rogne-Dejewski, który zdawał się być duetem najlepszym spośród tych, jakie Dariusz Żuraw zestawiał jesienią na środku obrony, był testowany raz za razem i testy te regularnie oblewał. W większości za sprawą Mateusza Cholewiaka. Pech Erika Exposito, który złamał palec, był jego wielkim szczęściem. Nie wybiegł w pierwszym składzie od 1 września i pewnie by się to nie stało, gdyby nie uraz Hiszpana. A tak – dostał 90 minut, podczas których był większym zagrożeniem niż pozostawione na chodnikach hulajnogi elektryczne dla niewidomych. Szybkość, ciąg na bramkę i naprawdę wielka determinacja, by się pokazać w praktycznie każdej akcji. Dwa ponad 190-centymetrowe wieżowce nie potrafiły sobie poradzić ani z walką na ziemi, ani w powietrzu. Cholewiak raz po raz znajdował się w sytuacjach strzeleckich.
Dwa razy skierował piłkę do siatki i dosłownie centymetry zdecydowały o tym, że nie został autorem dubletu i bohaterem wygranego meczu. Przy pierwszym golu – świetny przerzut Stigleca do Picha i wykończona rakietą pod ladę van der Harta wrzutka Słowaka – nie można było się do niczego przyczepić, przy drugim okazało się po analizie VAR, że Israel Puerto był na spalonym o długość własnej pięty.
I to właśnie po tej sytuacji Śląsk jakby lekko rozluźnił dłonie, którymi od startu meczu trzymał Lecha za gardło. Tyle razy mógł jeszcze wyjść na prowadzenie – a to Stiglec zagrywał głową za linię obrony Lecha puszczając oko w oko z bramkarzem Lecha Picha – zatrzymanego ostatecznie przez van der Harta. Albo Płacheta puszczał Cholewiaka sam na sam, ale Holender zastopował uderzenie „parkanami”. I znów – Płacheta popędził lewą stroną i obsłużył Picha przed polem karnym, a ten minimalnie przestrzelił.
Nazwisko Płachety powinno więc być na liście asystentów raz, jak nie dwa, a znajdziecie je tylko w rubryce błędów prowadzących do straty gola. Śląsk radził sobie z bardzo groźnym ostatnio portugalskim duetem Tiba-Amaral bez większego trudu, ale już kilka sekund po wejściu na boisku Jakuba Modera ten zmusił do faulu wspomnianego młodego skrzydłowego, dzięki czemu Lech dostał okazję, na którą czekał. Darko Jevtić – irytujący złymi wyborami – ustawił futbolówkę na swojej klepce, mógł uspokoić oddech, przymierzyć i trafić tak, by Matus Putnocky nie miał czego zbierać. No i to wszystko zrobił perfekcyjnie, znów załatwił Lechowi zmianę losów meczu. Co ciekawe – to był dopiero szósty gol strzelony bezpośrednio z rzutu wolnego w tym sezonie. Mamy 19. kolejkę.
Do czegoś musimy się wam jednak przyznać. Nazwijcie nas złymi ludźmi, ale jeśli dziś w filmowej analogii to Śląsk był czarnym charakterem, to w tym przypadku trzymamy jego stronę. Owszem, wyzwolenie się z jego uścisku w wykonaniu Jevticia było widowiskowe, godne najlepszych hollywoodzkich produkcji. Ale patrząc globalnie – Śląsk po prostu oglądało się dużo lepiej.
fot. 400mm.pl